Jeszcze kilkadziesiąt lat temu w grudniowe adwentowe poranki niósł się nad Bugiem donośny głos ligawek, zapowiadających narodziny Chrystusa. Wyglądało to tak, jakby wsie ze sobą gadały… Dziś grających na ligawkach można policzyć na palcach jednej ręki. Kazimierz Łempicki z Łempic pod Ciechanowcem, który kultywuje tradycję gry na instrumentach pasterskich, marzy o wskrzeszeniu dawnych czasów. Przed nadejściem Bożego Narodzenia o świcie wychodzi na łąkę za swoim domem i z całych sił dmie w drewniany róg, a echo jego grania słychać w promieniu 20 kilometrów.
Wyobraźmy sobie zimny, grudniowy wczesny poranek, przedświt… Jeszcze ciemno, ośnieżone pola i domy, oszronione drzewa. Spróbujmy „usłyszeć” ciszę, jaka może panować o tej porze w małej wiosce, z dala od głównych traktów, kiedy świat się jeszcze nie obudził… I nagle z różnych stron dobiegają dziwne dźwięki. Słychać je w każdym domu. Pulsują pod skórą, przenikają do wnętrza, może też drażnią… Już czas wstać i wyruszyć na roraty do kościoła. Potem krystaliczne powietrze niesie ten dźwięk hen daleko, aż po horyzont albo jeszcze dalej poza jego linię. I znów powraca cisza. Czy wyczekiwana i upragniona? Świat zwierząt został owiany niepokojem… świat ludzi dotknięty pierwotnym pięknem muzyki, która będzie powracać dzień w dzień od pierwszej adwentowej niedzieli przez kolejne cztery tygodnie aż do finału podczas pasterki. Potem ligawki milkną… aż do kolejnego adwentu.
Tak było dawniej, jeszcze kilkadziesiąt lat temu, kiedy w Łempicach na ligawkach grało pół wsi. Dzisiaj pozostał jedynie Kazimierz Łempicki, który rankiem, jak kiedyś ojciec i jego bracia, a wcześniej dziadek i najpewniej jego przodkowie, wyciągali swoje ligawki i grali… głównie nad studnią, bo wtedy dźwięk odbija się od tafli wody i lepiej się rozchodzi.
On też jak tylko nadchodzi adwent zawsze gra, bo przecież grać „trzeba” na znak oczekiwania przyjścia Chrystusa na ziemię. — U nas ligawka zawsze leżała na studni, gotowa każdego ranka, bo taką przymrożoną lepiej było grać. A teraz nawet mróz nie zawsze jest w adwencie — zauważa Kazimierz Łempicki, który jako jedyny we wsi robi jeszcze ligawki. Prekursorem przywrócenia tej tradycji po II wojnie światowej był jego ojciec Antoni Łempicki – w ciągu swojego życia wykonał najpewniej kilkaset tych osobliwych instrumentów. Kazimierz, od kiedy pamięta, sumiennie pomagał mu w tej robocie: — Bardzo dużo narobiliśmy tych ligawek. To aż głowa boli, tyle tego było — śmieje się.
Grająca gałąź
Jak powstaje ligawka? – podpytuję pana Kazimierza, a ten snuje barwną opowieść: — Najpierw trzeba znaleźć w lesie odpowiednio zakrzywioną gałąź, wygiętą w łuk lub taką bardziej fantazyjną, pogiętą przez wiatry jak fala. Ale trzeba mieć w sobie to wyczucie, żeby wiedzieć, który konar będzie dobry na ligawkę — podkreśla. — Najlepiej nadaje się do tego sosna, lipa lub olcha. Jak już jest upatrzone drzewo, wtedy trzeba się wspiąć po konarach, nieraz kilka metrów w górę, żeby tę gałąź ułamać. A potem zaczyna się żmudna robota — opowiada. — Dalej konar trzeba najpierw okorować siekierą, odrąbać do kształtu i dobrać rozmiar, ostrugać ośnikiem, wyrównać strugiem, wygładzić pilnikiem, a potem przeciąć umiejętnie piłą na pół, wybrać dłutem masę drzewną z wnętrza i obrobić małą skobliczką — wylicza. — Następnie wnętrze trzeba jeszcze wypalić nagrzanym w piecu prętem i precyzyjnie oszlifować wewnątrz i na zewnątrz. Dwie połowy muszą być idealnie zestawione, żeby do siebie przylegały. Teraz to się klei butaprenem, kiedyś uszczelniano szczeliny woskiem. Kolejny krok to założenie na całej długości kilku obejm ze skręconych korzeni jałowca, zwanych ryfkami, i wzmocnienie ich metalową obrączką. Jak ligawka powstała dopiero co z surowego drewna, musi schnąć co najmniej tydzień. Jej powierzchnię można pokryć potem żywicznym lakierem albo pozostawić czystą. Dobrze też wlać lakieru do środka, żeby uszczelnić ścianki. Jeszcze trzeba pozanurzać ligawkę w zimnej wodzie i najlepiej zostawić do oblodzenia, żeby porządnie przemarzła — dodaje pan Kazimierz. Adwent mógłby trwać dla niego przez cały rok. — Mój ojciec mawiał, że gra na ligawkach to jest oczekiwanie przed narodzeniem Chrystusa. Pastuszkowie przygrywali Panu Jezusowi, gdy się narodził, i teraz my gramy na taką intencję — tłumaczy.
Łempiccy posiadają herb „Junosza”, ze srebrną kozą na zielonej łące i czerwonym tle. Są od tego herbu nazywani kozami, a ponieważ Łempice to dawny zaścianek szlachecki, połowa wsi to Łempiccy. Pan Kazimierz mówi, że „z tą kozą to była marudna robota i trudniej się gra”, ale za to takiej oryginalnej ligawki nie ma nikt inny, bo ta nie była i nie jest na sprzedaż.
Tekst: Małgorzata Jaszczołt, zdjęcia: Piotr Tołwiński
Cały artykuł w najnowszym 25 numerze Krainy Bugu.