Felietony

Wiosenna Burza

Był przełom marca i kwietnia. Bug toczył wody złe, mętne, wezbrane roztopami. Drzewa wyglądały z bliska jak w lutym, goło. Pąki nabrzmiały, ale tylko gdzieniegdzie wypuszczały wątłe jasnozielone listki. Ścianę lasu na przeciwległym brzegu rzeki dopiero zasnuwała delikatna, srebrno-zielona mgła przedwiośnia. Do tej stadniny w okolicach Zabuża przyjechałem po raz pierwszy. Chętnie skorzystałem z zaproszenia kolegi, który był dobrym znajomym gospodarza. Chciałem przez parę dni połazić po nadbużańskich łęgach, nasycić się zapachem odmar­zającej ziemi i podglądać ptaki.

Pierwszego dnia wiał łagodny wiatr. Słońce wyglądało spoza skłębionych chmur niepewnie, jakby bało się wyjrzeć na dłużej. Zapowiadał się przyjemny dzień. Gospodarz pokazał mi stajnie. Większość koni była już po porannej przebieżce. Stajenny oprowadzał jeszcze jakąś młodą, trochę nerwową klacz. Gospodarz zapytał, czy nie chciałbym się przejechać, bo należy jej się przechadzka pod jeźdźcem. Nie uważałem się za jeźdźca, ale przecież na koniu potrafię się utrzymać. U dziadków, u których w dzieciństwie spędzałem większość wakacji, był koń, tzn. była kobyła, nazywała się Łysa. Dziadek pozwalał mi ją czasem dosiadać. Zareagowałem więc entuzjastycznie, może nawet zbyt entuzjastycznie. Klacz osiodłano. Nie udało mi się wskoczyć po kozacku, za pierwszym razem. Za drugim też nie wyszło, co przyjęto ze zrozumieniem. Po trzeciej próbie stajenny mnie podsadził. So far so good, jak powiadają Anglicy. Gospodarz poinstruował mnie, że klacz ma na imię Wiosenna Burza i że przejażdżka nie powinna trwać dłużej niż pół godziny. Radził zacząć od stępa i przejść w łagodny kłus. Ostrzegł, bym pod żadnym pozorem nie puszczał Wiosennej Burzy w galop, bo może ponieść. Kiwałem głową ostrożnie, żeby nie stracić równowagi, bo koń wydawał mi się za wysoki i za gruby. Stajenny podał mi wodze. Chwyciłem je i lekko ścisnąłem wierzchowca łydkami, cmoknąłem. Drgnął i od razu ruszył przed siebie. Tego się nie spodziewałem, więc zachwiałem się nieco w siodle, a żeby się nie zsunąć, ścisnąłem go mocniej kolanami, co on odebrał jako zachętę do szybszego kroku – wyrwał do przodu, od razu przechodząc w kłus. Za plecami słyszałem jeszcze wołanie gospodarza: „Wolniej, wolniej, stępa, stępa!”, ale koń chyba już tego nie słyszał, bo rwał kłusem prosto do bramy, ja zaś zapomniałem o wodzach, myśląc tylko o tym, żeby nie spaść. Kiedy minęliśmy bramę, Wiosenna Burza przystanęła na moment, jakby w niemym zachwycie nad rozciągającą się przed nią przestrzenią pól, i wciągnęła w nozdrza odurzający zapach zbudzonej ze snu ziemi. Nagle słońce schowało się za chmury, ściemniło się, dmuchnął zimny wiatr, powiało grozą, może nawet zagrzmiało. Wiosenna Burza wspięła się, po czym runęła w galop ku zamglonej ścianie lasu. Ja uniosłem się w strzemionach i zgięty w pół przylgnąłem do końskiej grzywy. Przed nami las, za lasem Bug. Nie mogłem dopuścić do tego, byśmy wpadli do lasu. Wpaść do Bugu jeszcze gorzej. Z całych sił ściągnąłem więc wodze, dzięki czemu zdołałem jakoś utrzymać równowagę. Mój rumak miał jednak inne plany. Skręcił w lewo tak gwałtownie, że już za nim nie nadążyłem. Nie wiem, jakim cudem wyrwałem nogi ze strzemion. Dość, że najpierw spadły mi okulary, a potem ja sam wylądowałem w zaskakująco miękkiej trawie.

Wróciłem do stajni sam, umorusany i bez okularów. Konia odnaleziono pod wieczór. Ledwo zipał. Już nigdy nie odwiedziłem ponownie tej stadniny. Nadbużańskie łęgi zwiedzam w pozostałych rejonach Krainy Bugu.

Tekst: Leszek Stafiej

 

 

 

Przejrzyj zawartość Więcej
Chcę kupić ten numer Zamów