Felietony

Sama natura nie wystarczy turyście

Rozmawiałem ostatnio w jednym z warszawskich hoteli z dwoma parami turystów. Pięćdziesięcioletni Francuzi pochodzący z okolic miasta Bordeaux, stolicy regionu słynnego z produkcji win, po weekendzie w Warszawie odwiedzili Mazury i… Podlasie. Zaintrygowany zapytałem, co sprawiło, że postanowili spędzić urlop właśnie tutaj. Umiłowanie natury? Polskie korzenie? Umiejętna promocja? Nie. Przyjechali do Polski „z powodu wysokich cen ofert bardziej egzotycznych”. O, proszę… Z jednej strony pomyślałem, że to trochę przykre, a z drugiej… Co tam powód! Ważne, że przyjechali.

Spytałem o wrażenia. Pomijając kapryśną pogodę, byli zachwyceni widokami, tak różnymi od tych w Bordeaux. Opisywali piękne jeziora mazurskie, wyprawę statkiem między wyspami, wędrówki po szlakach leśnych i zapierający dech w piersiach Park Krajobrazowy Podlaski Przełomu Bugu.

– Dlaczego akurat te regiony Polski? – zagaiłem, przyzwyczajony, że przeciętny zagraniczny turysta ogranicza się zwykle do trójkątów Warszawa – Kraków – Wrocław lub Warszawa – Gdańsk – Poznań. – Pomyśleliśmy, że wyjdzie taniej niż w dużych miastach turystycznych – odpowiedzieli. Z podróży wrócili z poczuciem dobrze zainwestowanych pieniędzy. Nawet nie zdołali przekroczyć budżetu! Ale nie ze względu na niskie ceny, lecz z braku ofert dla turystów, co zresztą położyło się cieniem na ich nieoczekiwane zadowolenie z pobytu…

Mimo że ich głównym celem było zwiedzanie regionów, to nasi turyści oczekiwali również troszkę rozrywki. W podlaskich miastach i miasteczkach regularnie błądzili w poszukiwaniu miłego miejsca,
w którym mogliby wieczorem wypić lampkę wina, lub sklepiku z pamiątkami, w którym za dnia zaopatrzyliby się w prezenty dla rodziny i znajomych. Przeważnie poszukiwania spełzały na niczym.

Powiem szczerze, że ich obserwacje wcale mnie nie zaskoczyły. Sam redagując przewodnik po Polsce i zwiedzając mniejsze miasta mieniące się „turystycznymi”, nie mogłem znaleźć ani restauracyjki, ani kramiku z pamiątkami z regionu, a jedyną dostępną rozrywką był… hotelowy bar.

Turystom odwiedzającym nadbużańską krainę nie zawsze wystarczą zapierające dech w piersiach widoki. Oczekiwaliby odrobiny rozrywki. Niestety, miejsca, w których można by było się rozerwać, wypić szklankę wina czy choćby filiżankę dobrej kawy, z roku na rok znikają. Tendencję tę potwierdzają zarówno mieszkańcy, jak i taksówkarze, którzy stanowią często główne źródło informacji dla przyjezdnych. Czy to normalne, że miasto liczące 50 tys. mieszkańców i zwane turystycznym oferuje zaledwie dwa bary lub kawiarnie czynne do pierwszej w nocy? Że sklepy w sobotę czynne są tu do 15, a w niedzielę nie pracują w ogóle? I to w samym środku turystycznego sezonu? Według właścicieli lokali i sprzedawców, wina leży po stronie polskich przepisów. A te nie biorą pod uwagę ani sezonu, ani potencjalnych klientów. To fenomen, który udowadnia jedynie, że turyści nie zawsze są mile widziani i oczekiwani.

Kwestia mogłaby być anegdotyczna, gdyby nie konkluzja poznanych przeze mnie zagranicznych turystów. Twierdzą oni, że choć nasze krajobrazy warte są zachodu, to brak rozrywki bywa bardzo bolesny. Na tyle, że raczej nie poleciliby naszych stron znajomym. Jednym słowem, warto się zastanowić nad wpływem niektórych przepisów i obyczajów na oczekiwania turystów. Wpływem, który może stanowić hamulec w promocji naszych pięknych i wartościowych regionów…

Tekst: Paul Lasiński

Przejrzyj zawartość Więcej
Chcę kupić ten numer Zamów