Felietony

Curna

Wiosna przyszła tego roku wyjątkowo wcześnie. W lutym stopniały ostatnie śniegi, w marcu zazieleniły się trawniki, a w kwietniu zakwitł bez. W maju nasza 364 WDH zorganizowała trzydniowy biwak harcerski nad Bugiem koło Kamieńczyka. Zerwałem się już o piątej rano. Mama wyprasowała mi mundur: spodnie, bluzę i chustę. Do plecaka włożyłem sweter, bieliznę i nowe kąpielówki w niebiesko-czerwoną kratkę. Wystarczyło wskoczyć w mundur i buty, i można było lecieć na zbiórkę, gdyby nie ten cholerny akordeon. Nie wiem, co mnie podkusiło, żeby pochwalić się druhowi, że uczę się grać. — No to koniecznie zabierz ze sobą ten akordeon — powiedział. Nie spytał nawet, czy jest on duży. A gdyby to była „stodwudziestka”? Na szczęście miał tylko trzydzieści dwa basy. Ale i tak musiałem targać to ciężkie, niewygodne i kompromitujące czarne pudło. Wybiegłem z domu wściekły. Ledwo wpadłem na podwórko, mama krzyknęła przez okno, że zapomniałem wziąć czapkę. A harcerz bez czapki to jak facet bez babki, jak mawiał nasz druh. Wszyscy byli już na miejscu i pytali, co mam w tym czarnym pudle. Akordeon? A po co ci akordeon?

Podmiejski pociąg z Dworca Gdańskiego zatrzymywał się na każdej stacji, a słońce pięło się w górę, omijając strzępki białych chmur. Do miejsca biwakowego dotarliśmy pieszo około południa: szosą, ścieżką przez całkiem zielony i rozśpiewany ptakami las, aż do porośniętej łoziną skarpy nad rzeką. Bug sunął w dole majestatycznie, cicho i groźnie. Tymczasem walizka akordeonu boleśnie obijała mi się o uda. Było tak gorąco, że druh pozwolił nam wykąpać się jeszcze przed obiadem. Moje kąpielówki nie wzbudziły sensacji. Pod wieczór było ognisko: śpiewaliśmy harcerskie pieśni, druh snuł opowieści o bocianach i miejscowych diabłach. Potem z miasta wrócił Baja, nasz drużynowy, który chodził już do klasy maturalnej. Przyprowadził jakąś dziewczynę, a może raczej młodą kobietę w białej sukience w duże czerwone kwiaty. Śmiała się głośno, niepokojąco nisko i chrapliwie. Pośpiewała z nami trochę, w końcu zapytała, czy nie mamy jakiegoś instrumentu. — Mamy, mamy! — ucieszył się Baja. — Skocz i przynieś to swoje pudło — zwrócił się do mnie. Pudło, pudło, sam jesteś pudło! Nie pamiętam, jak miała na imię, ale pamiętam, że mówiła „curna”. Tak ją też w myślach nazywałem. Siedziała na kocu z podwiniętymi nogami i całkiem nieźle grała na tym akordeonie. Moim akordeonie. My leżeliśmy wokół niej na brzuchach, w napięciu, w milczeniu i w zachwycie. Noc była parna.

Nazajutrz przed południem znowu się kąpaliśmy. Woda wydawała się cieplejsza, a kąpielisko bardziej znajome. Curna, która chyba nocowała gdzieś w naszym obozie, też poszła kąpać się z nami. W obcisłym czerwonym jednoczęściowym kostiumie.

Nie wiem, kiedy znalazłem się za daleko od brzegu. Nagle poczułem, że tracę grunt po nogami. Zanurzyłem się, odbiłem od dna, wychyliłem na powierzchnię, zaczerpnąłem łapczywie powietrza razem z wodą i znowu pociągnęło mnie w dół.

Gwałtownie machałem pod wodą rękami i nogami, ale silny prąd znosił mnie na środek rzeki. Znowu poszedłem na dno. Kiedy się wynurzyłem, nie zdążyłem krzyknąć, lecz – nie wiedzieć dlaczego – śmiałem się głośno. I tak nikt mnie nie słyszał. Rozwrzeszczane głowy chłopaków unosiły się daleko przede mną, a brzeg był jeszcze dalej. Znowu się zachłysnąłem i poszedłem pod wodę. W płucach nie było już miejsca. Nie miałem siły odbić się od dna. I wtedy poczułem, że coś chwyta mnie za włosy. Próbowałem się wyrwać – na próżno. Coś ciągnęło mnie do góry, na powierzchnię. Otworzyłem oczy i zobaczyłem przed sobą mokrą, roześmianą twarz Curny. — Co ty, akordeonista, cudujesz, curna? Wiosłuj, curna, do brzegu. Złapała mnie pod pachy, zaciągnęła do brzegu i rzuciła na piasek jak zdechłą rybę. Na szczęście nikt nie zwrócił na nas uwagi. Spojrzałem na nią ze wstydem i z pełnym oddaniem. Uśmiechnęła się, mrugnęła do mnie i powiedziała: — Gramy, curna, dalej, co nie?

Tekst: Leszek Stafiej

Przejrzyj zawartość Więcej
Chcę kupić ten numer Zamów