Kiedy pszczoły znikną z powierzchni ziemi, pięć lat po nich zginie człowiek.
By te złowieszcze prognozy naukowców nie sprawdziły się, nadbużańscy pszczelarze doglądają swoich pasiek jak własnych dzieci. — Każda pszczoła jest dla nas cenna, bo dzięki nim żyjemy. Musimy zrobić, co w naszej mocy, by je ocalić — mówią zgodnie i powiększają swoje szeregi.

„Kto ma pszczoły, ten ma świat wesoły”.

(przysłowie polskie)

Piotr Kunicki ze Skrzeszewa nad Bugiem cieszy się na tegoroczne miodobranie. — Zapowiada się niezły sezon — mówi, zadzierając głowę w błękitne niebo, które tego ranka otworzyło się bezchmurnie nad jego pasieką. — Jak taka pogoda utrzyma się dłużej, mogę być spokojny o nasze zbiory — dodaje z uśmiechem. Skoro świt objechał swoje pasieki po obu stronach Bugu. Jego samochód, pełen ramek nabrzmiałych od miodu, wtoczył się leniwie na podwórko w środku wsi. W radiowej jedynce zapowiadają właśnie „Lato z radiem”. — Pół tony miodu z tego będzie — mówi pan Piotr, unosząc do słońca szczelnie zasklepione woskiem plastry. — Nasze pszczoły wyprodukowały go z kwiatów facelii, którą obsiałem pole nad rzeką, oraz mniszka i chabrów — wyjaśnia. — Noce tej wiosny były bardzo zimne, więc miód akacjowy w tym sezonie jest prawie nie do zdobycia, ale u nas trochę się znajdzie — pszczelarz nie kryje radości. — Liczę też na miód wrzosowy, bardzo pożądany przez konsumentów, bo w ubiegłym roku z powodu suszy nie było go prawie wcale. Niestety, nad Bugiem wrzosu nie ma zbyt dużo, dlatego nas i nasze pszczoły czeka daleka podróż na wrzosowiska w innych regionach Polski.

Serce do ula

Pytany o źródła swojej pasji, odpowiada krótko: rodzinna tradycja. Przyznaje jednak, że w dzieciństwie miał tych pszczół po dziurki w nosie. — Wtedy nie miałem serca do pszczół, bo kojarzyły mi się z ciężką pracą i obowiązkiem — opowiada właściciel „Pasieki Nadbużańskiej”. — Latem, kiedy jest najwięcej pracy w pasiece, tata ciągle potrzebował mojej pomocy. Kiedy inne dzieci grały w piłkę, ja musiałem czyścić ule, zbijać ramki albo pomagać przy miodobraniu. A jakie wtedy pszczoły były złośliwe! Nie to, co teraz, żądliły na potęgę! I jak tu je kochać? — pyta. Miłość do pszczół dojrzewała w nim przez długie lata. To, co wcześniej budziło w nim niechęć i lęk, z wolna przerodziło się w pasję życia.

— W wieku 25 lat zacząłem baczniej przyglądać się życiu tych owadów i dopiero wówczas zrozumiałem, jak pożytecznymi są stworzeniami i ile od nich zależy. Pszczoły miodne tworzą wzorową społeczność. Każda z nich doskonale wie, co ma robić i w jakim czasie. Choć podejmują one rabunki, w obrębie jednej rodziny nigdy nie występują przeciwko sobie. Nie zabijają się dla władzy. Możemy się wiele od nich nauczyć — zauważa. — Fascynujące są też ich zachowania. Czy pani wie, że pszczoły wytwarzają miód w ten sam sposób od milionów lat? Że do wyprodukowania 1 kg miodu pszczoła musi zebrać nektar z 2–5 milionów kwiatów, pokonując przy tym odległość 80–100 tysięcy kilometrów, co odpowiada ponaddwukrotnemu okrążeniu kuli ziemskiej?

Pszczoły są jedynymi owadami na ziemi, które produkują żywność dla człowieka. Osiemdziesiąt procent roślin wydaje plony dzięki pracy pszczół… Czapki z głów! — podsumowuje opowieść o pożytkach z pszczół pan Piotr.

Palce lizać

Od kiedy połknął pszczelego bakcyla, nie wyobraża sobie życia bez pszczół. Mimo że znał ten fach od podszewki, zapragnął poszerzyć swoją wiedzę, skończył więc Studium Pszczelarstwa w Pszczelej Woli i uzyskał tytuł zawodowego pszczelarza. Wówczas jego hodowla nabrała tempa. Z miłością do pszczół przyszła miłość do kobiety. Pani Anna Kunicka wspólnie z mężem rozwija ten słodki biznes, z którego żyje cała rodzina. Obecnie pasieka państwa Kunickich składa się z dwóch pasiek stacjonarnych oraz jednej wędrownej. — Tu nie ma czasu na odpoczynek. „Pszczoły z ula, pszczelarz do ula” — tłumaczy pani Anna, częstując nas, pod dachem nowo wybudowanej Altanki Edukacyjnej, pyszną kawą z miodem i miodowymi całuskami (rodzaj kruchych ciasteczek).

— Teraz jest szczyt sezonu. Wstajemy o piątej rano, a kończymy o północy. Nie pracuję bezpośrednio w pasiece, lecz głównie przy wirowaniu miodu, na co trzeba poświęcić kilka godzin dziennie, oraz przy wytwarzaniu świec z wosku pszczelego, które są uzupełnieniem naszej oferty — tłumaczy. Z tych świec słynął jej teść – lata temu polscy filmowcy zamawiali u niego kilkukilogramowe świece ołtarzowe do filmów historycznych. To było bardzo żmudne zajęcie. W pracowni pani Anny powstają dziś głównie ich miniaturki, ale też woskowe aniołki, szyszki i kwiaty. — Ich dobroczynne właściwości znane są od wieków — wyjaśnia żona skrzeszewskiego pszczelarza. — Są doskonałym naturalnym jonizatorem powietrza, likwidują szkodliwe dla zdrowia promieniowanie telewizorów i komputerów. Neutralizują zapach dymu tytoniowego, wprowadzając do pomieszczenia zdrowy mikro­klimat, pachnący miodem i propolisem. W ten sposób odczuwamy przypływ dobrego samopoczucia, ogarnia nas spokój, odpływamy w marzenia… — wylicza Anna Kunicka. Kto z nas nie potrzebuje dzisiaj takiej terapii?

Człowiek największym wrogiem

Pasieka Kunickich wrosła w krajobraz nadbużańskiej wsi. — Pamiętam ten dzień, kiedy przywiozłem do mojego jabłoniowego sadu pierwsze ule. To był 1 maja 1963 roku. Pogoda jak szkło. Tak jak dzisiaj. I od tego się zaczęło — wspomina Józef Kunicki, senior rodu skrzeszewskich pszczelarzy. I choć ma już po osiemdziesiątce, na zdrowie nie narzeka. — Kto pracuje przy pszczołach, ten długo żyje — zapewnia gospodarz. Kiedy tylko może, pomaga synowi przy pszczołach, służy swoją radą i wieloletnim doświadczeniem. Tak samo jak on martwi się o nie i nerwowo słucha prognozy pogody. — Nie tylko pogoda ma wpływ na urodzaj miodu — wyjaśnia Piotr Kunicki. — Prawdziwym wrogiem pszczół jest człowiek i cywilizacja. Największe straty wśród pszczół powodują opryski wykonywane w ciągu dnia. Nie zawsze jest to wina rolników, ponieważ często stosują chemię zgodnie z instrukcją. Problem tkwi w informacjach zawartych na opakowaniach pestycydów. Producenci zarzekają się, że ich środki nie szkodzą pszczołom, co może mijać się z prawdą. Kiedyś pszczoły były dziesiątkowane przez choroby, które obecnie zostały prawie całkowicie opanowane przez człowieka. Istnieją środki i metody, dzięki którym można zapobiegać epidemiom, jednak choroby się zdarzają. Dzieje się tak, kiedy za pszczelarstwo zabierają się niedoświadczeni ludzie. Jak hodowla im się znudzi, porzucają ule. A pszczoły z okolicznych pasiek przynoszą z opuszczonych uli różne choroby — przestrzega pan Piotr. — Nie zawsze jest lekko. Bywały bardzo chude lata, kiedy w sezonie zbieraliśmy kilo miodu z ula. To kapryśny zawód. Trzeba być przygotowanym na wszystko — podkreśla pan Józef.

Pszczelarzy niepokoi też kurczenie się obszarów dzikich roślin, zapylanych przez pszczoły, ale i tradycyjnych plantacji, np. gryki. — Dlatego wożę swoje ule na wschodnią stronę Bugu, gdzie tych upraw jest znacznie więcej — informuje pan Piotr. — Rozwój i mechanizacja rolnictwa w naszym rejonie doprowadziły do spadku różnorodności biologicznej, niegdyś bogatych w miododajne gatunki łąk. Pszczoły zostały pozbawione swoich naturalnych żerowisk. Jest to bardzo poważny problem.

Płacz pszczół

Do „Pasieki Nadbużańskiej” w Skrzeszewie przyjeżdżają wycieczki dzieci i dorosłych z całego regionu. — Najmłodsi są bardzo ciekawi naszej pracy — mówi Piotr Kunicki. — Prowadzę ich do pasieki ojca tuż przy domu, gdzie mogą z bliska zobaczyć dawne ule, obserwować pracę pszczół i skosztować miodu prosto z plastra. Zadają ciekawe pytania, np. czy pszczoły płaczą. No pewnie, odpowiadam im. Kiedy matka pszczela nagle zginie, jej robotnice wpadają w popłoch, są rozdrażnione i chaotyczne, a po otwarciu ula buczą, co w języku pszczelarzy nazywa się płaczem. Zawsze rozpoznam ten płacz. To bardzo przykre przeżycie dla pszczelarzy. W końcu pszczoły są częścią naszej rodziny… — pan Piotr na chwilę się zamyśla, po czym wraca do wątku turystów. — Mieliśmy w naszej pasiece kilka wycieczek z zagranicy, m.in. z Japonii, Belgii czy Niemiec. Goście nie mogli się nadziwić, że potrafimy łączyć tradycyjne pszczelarstwo z nowoczesnymi technologiami. Cieszymy się, że jesteśmy doceniani — przyznaje gospodarz. Nie dziwi zatem fakt, że nadbużański miód, ze względu na swe pochodzenie i niepowtarzalne walory, został wpisany przez Ministerstwo Rolnictwa i Rozwoju Wsi na Listę Produktów Tradycyjnych oraz zdobył pierwsze miejsce w konkursie o Laur Marszałka Województwa Mazowieckiego.

Wycieczek w „Pasiece Nadbużańskiej” pewnie będzie więcej, kiedy w jej ofercie znajdzie się również apiterapia. Aromatyczne ciepło wydostające się z ula działa kojąco na drogi oddechowe, leczy gardło i płuca, dlatego wykorzystywane jest w zabiegach inhalacji. — Taka terapia zalecana jest też alergikom — przekonuje Piotr Kunicki. — To takie nasze marzenie. Chcemy pokazać, że pszczoły to więcej niż miód — zaznacza.

Póki co cała rodzina Kunickich uwija się przy miodobraniu. Kiedy zmęczony pan Piotr wraca późno do domu, czeka na niego miodowe ciasto prosto z pieca i naleweczka na miodzie. — To nasze życie. Nie takie słodkie, jak niektórym się wydaje, ale niczego nie żałujemy. Dopóki Bug płynie, będziemy z naszymi pszczołami na dobre i na złe.

Opieka św. Ambrożego

— Jem tyle miodu, by następnego dnia mieć znów na niego apetyt — zdradza Zdzisław Nikończuk, którego oryginalną „Pasiekę pod wiązami” łatwo znaleźć przy głównej drodze, jadąc z Siedlec na Łosice. Rozglądam się za tymi wiązami, ale nie widzę żadnego. Zamiast nich jest pszczeli skansen – wydrążone w pniach barcie, zwieńczone fantazyjnymi daszkami. Wśród nich uwagę przykuwa kaplica św. Ambrożego – patrona pszczół. Właściciel pasieki spieszy z wyjaśnieniami: — Te wiązy, które mi posłużyły za dekoracyjne ule, mają ponad 400 lat i pochodzą z ziemi moich pradziadów, z okolic Drelowa. Kiedy dowiedziałem się, że mają być spalone, zabrałem je tutaj. Z sentymentu. I długo mi służą, choć niektóre już się rozsypują. Wtedy dopiero szatkuję kłody na podpałkę do pieca — opowiada gospodarz. Nic dziwnego, że szum wiązów powoduje u pana Zdzisława przyspieszone bicie serca. Wszak to od pasieki pradziadka Pawła Nikończuka, otulonej zielenią wiązów na skraju Puszczy Białej, zaczęła się jego przygoda z pszczołami. — Początki pszczelarstwa w naszej rodzinie sięgają roku 1888. Pamiętam, jak bawiłem się w pustych ulach mojego pradziadka, który już wówczas był uznanym pszczelarzem i handlował miodem z kupcami żydowskimi w Międzyrzecu Podlaskim — wspomina. — Moi rodzice Stefan i Stanisława tuż po wojnie sprowadzili się na Żuławy. Jedynym żywym inwentarzem, jaki zastali na tych trudnych poniemieckich terenach, były pszczoły w słomianych ulach, stojących na skrawku niezalanego wodą wzniesienia. Z tego miejsca był już tylko krok do Bałtyku. Może dlatego zostałem marynarzem… Od początku lubiłem miód i wszystko, co z nim związane. Podpatrywałem pradziadka w jego pracy z pszczołami, chłonąłem jego opowieści o życiu pszczół i w naturalny sposób przesiąkałem miodem — śmieje się pan Zdzisław. — Smak i zapach miodu nosiłem w sercu od zawsze. Nie sposób się od tego uwolnić… — tłumaczy swoje powołanie. Taki los spotkał też syna Bartosza, który z powodzeniem kontynuuje rodzinne tradycje. — Moja przygoda z pszczołami rozpoczęła się, kiedy miałem zaledwie kilka lat. Pomagałem wówczas tacie przy pracach w pasiece, zaczynając od najprostszych czynności: trzymając podkurzacz, odsklepiając ramki czy wirując miód.
Wiele od tego czasu się zmieniło, jednak to, co zawsze było dla nas najważniejsze, pozostało po dziś dzień. To przede wszystkim podejście do pszczół i tego, co jest owocem ich pracy w kategorii daru. Jeśli ich praca jest cudem, to i owoc ich pracy jest czymś wyjątkowym — podkreśla Bartosz Nikończuk.

Jedna z pasiek Zdzisława Nikończuka znajduje się w Pruszynie, tuż za zabytkowym pszczelim skansenem, w zacisznej niecce na krawędzi liściastego lasu. Rzędy kolorowych uli w kształcie wagoników, które kończą się zaraz przy stawie, przypominają kolejkę z placu zabaw dla dzieci. — Nie zawsze jest tu tak wesoło — mówi pan Zdzisław. — Pszczoły nie lubią ludzi nerwowych i hałaśliwych. Kiedy zaglądam do ula, muszę być schludny, czysty i mieć opanowane ruchy. W przeciwnym razie mogą mnie dotkliwie pożądlić — zaznacza właściciel „Pasieki pod wiązami”. Pszczelarz sięga po podkurzacz, pamiętający czasy jego przodków, i napełnia go próchnem z wierzby. — Nie może być drzewo iglaste ani dębina — wyjaśnia. — Do wierzbowego drewna dodaję zioła, m.in. wrotycz, który nie zmienia zapachu miodu. Chodzi o to, by był dym, a nie było ognia — uśmiecha się pogodnie.

Jego stosunek do pszczół jest wyjątkowy. — Traktuję pszczołę jako absolutną i fenomenalną miniaturę człowieka — przyznaje Zdzisław Nikończuk. — Jeszcze sto lat temu za wyrządzenie pszczole krzywdy groziła kara śmierci. A dzisiaj? Ile się słyszy o kradzieżach uli! Jednej nocy potrafi zniknąć 20–30 pni. Gdzie jest wzajemny szacunek, gdzie zrozumienie idei pszczelarstwa! Ale o czym tu mówić… — pan Zdzisław macha wymownie ręką. — Nieraz widzę, jak pszczelarz zadeptuje pszczołę. Serce boli. Jak tak można? — pyta, zerkając w przejrzyste niebo, gdzie krzyżują się świetliste szlaki jego żywicielek.

Gwałt na pszczole

Właściciel „Pasieki pod wiązami” należy do nielicznych pszczelarzy, którzy praktykują tylko naturalne metody hodowli pszczół. — Jestem tradycjonalistą i zwolennikiem praw natury — tłumaczy. — Pęd ku nowoczesności, obserwowany również w naszej branży, jest według mnie niepotrzebny i zgubny. Sztuczne unasiennianie królowej, które się powszechnie praktykuje, to gwałt na pszczole. Proszę sobie wyobrazić, że moje pszczoły nie chciały przyjąć do ula zgwałconej królowej. Tylko naturalne zapłodnienie królowej przez trutnia ma sens — uważa siedlecki pszczelarz. — Podobnie jest z dokarmianiem pszczół. — Pradziadek nie karmił cukrem pszczół na zimę, tylko zostawiał więcej miodu, a teraz pani zobaczy, co się dzieje. Nawet w lecie dokarmiają. Już nie wspominam o antybiotykach, którymi nafaszerowany jest miód. Dlatego kiedy pani pyta, co zwykli zjadacze chleba mogą zrobić dla pszczół, odpowiadam: kupować polski miód. Jeśli klient będzie wybierał polskie produkty z tradycyjnych pasiek, a nie z supermarketów (chiński miód z antybiotykami, który często nie był nawet w ulu), to na pewno przyczyni się do ochrony pszczół w Polsce — apeluje pan Zdzisław. — Jest jeszcze jedna sprawa, do której ciężko przekonać konsumentów: konsystencja miodu. Każdy chce tylko płynny, bo mu się wydaje, że jest lepszy i smaczniejszy. Nic bardziej mylnego. Płynny miód produkowany na masową skalę jest podgrzewany do dużych temperatur, przez co traci swoje bezcenne właściwości. Co innego taki prosto od pszczół — pszczelarz ostrożnie wyciąga plaster z ula i częstuje jak arbuzem. Miód spływa pomiędzy palcami. Ma smak dojrzałego lata, papierówek z dziadkowego sadu, krótkich lipcowych nocy… — Tu się można naprawdę rozmarzyć — pan Zdzisław wytrąca mnie z sennego transu. — Ja też tutaj przyjeżdżam po spokój. Kiedy tylko mogę, uciekam z domu do moich pszczółek. W pasiece jestem naprawdę szczęśliwy.

O wielkim szczęściu mogą też mówić jego niedawni goście – grupa dziesięciu Filipińczyków, która mieszkała u siedleckich rodzin z okazji Światowych Dni Młodzieży. Ostatniego dnia pobytu w Siedlcach odwiedzili „Pasiekę pod wiązami”. — To była zupełna niespodzianka — opowiada Zdzisław Nikończuk. — Przyjechali wraz z opiekującymi się nimi polskimi rodzinami i wolontariuszami. Grali i śpiewali w pasiece. Na nieużywanych ulach rozłożyłem jednorazowe obrusy i wspólnie biesiadowaliśmy — uśmiecha się szeroko. Na zakończenie tej niecodziennej wizyty pan Zdzisław poczęstował gości świeżutkim miodem. — Wyjąłem z ula prawie 30-kilogramowy plaster miodu i każdy z uczestników dostał po kawałeczku. To było niesamowite przeżycie, panowała wspaniała atmosfera. Mam nadzieję, że zagraniczni goście też się dobrze czuli z naszymi pszczołami. To cud, że żadna nikogo nie użądliła.

Pszczoły w pałacu

Kiedy zajeżdżamy pod klasycystyczny pałac w Cieleśnicy, projektu Antonia Corazziego, nieopodal Janowa Podlaskiego, jakby otwarła się przed nami XII księga „Pana Tadeusza”…

Ale goście tymczasem skończyli jeść lody.

I z zamku na dziedziniec wyszli dla ochłody.

Tam włość już kończy ucztę, krążą miodu

dzbany.

Muzyka już się stroi i wzywa na tany…

— Tak z pewnością wyglądało życie towarzyskie w pałacu w czasach pierwszej jego świetności — mówi Dariusz Chwesiuk, który wraz z małżonką Barbarą przed siedmiu laty kupił zrujnowaną wówczas posiadłość, należącą przed wojną do Stanisława Różyczki de Rosenwertha. Ten wybitny działacz społeczno-gospodarczy zainicjował powstanie w nieodległej Białej Podlaskiej Wytwórni Samolotów, w której był jednym z udziałowców i konstruktorów. Z pewnością byłby dumny z dzieła państwa Chwesiuków, którzy w ciągu czterech lat podnieśli pałac z ruin, czyniąc zeń wizytówkę nadbużańskiego Podlasia.

Widok uli w parku nie dziwi. Pasieki wokół pałaców i dworów były naturalnym elementem wiejskiego krajobrazu i oczkiem w głowie niejednego ziemianina. Tak jest też w przypadku pana Darka, który jednak zastrzega, że pszczelarstwem zajmuje się wyłącznie hobbystycznie, bo – jak sam przyznaje – jego pierwszą miłością była właśnie miłość do pszczół. — Wychowałem się między ulami — tłumaczy. — Mój ojciec miał dużą pasiekę w Hołowczycach i od niego wszystkiego się nauczyłem. Nie ma dla mnie piękniejszego zapachu niż zapach miodu i pszczelego wosku — zdradza. — I oczywiście smak świeżego chleba z miodem i szklanką mleka. Do dziś pamięta woń babcinych miodowych pierniczków, które jadło się w jego domu na Wielkanoc. — Babcia piekła je już zimą, by do wiosny skruszały. Trzymała je oczywiście pod kluczem, w przeciwnym razie do świąt nie ostałby się ani jeden — śmieje się i z pamięci recytuje przepis: kilogram smalcu, kilogram masła, litr miodu, mąki ile się wgniecie i przyprawy korzenne. Pyszności!

Mamy wyjątkowe szczęście. Właśnie dzisiaj pan Darek będzie pierwszy raz w tym sezonie podbierał miód, wyprodukowany głównie z lipy. — Odwirowuje się go raz na siedem lat, tak kapryśna jest lipa — twierdzi. — To jeden z cenniejszych miodów nektarowych, który uda się pozyskać. W tym roku lipa kwitła bardzo krótko, więc nasze pszczoły pracowały nawet nocą. Ich głośne brzęczenie w drzewach dobiegało do gości, odpoczywających na tarasie. Mam nadzieję, że dzięki temu zapamiętają to miejsce jako wyjątkowe… — mówi pszczelarz z Cieleśnicy.

Uwiedzeni pszczelim szeptem idziemy w głąb parku, gdzie w ustronnym zakątku blisko stawu wre życie owadziej rodziny. — Mam tu zaledwie cztery ule, ale już po ramkach widzę, że będzie sporo miodu — Dariusz Chwesiuk nie kryje radości. — Podchodzę rozsądnie do pszczół — mówi, zakładając specjalny kombinezon, chroniący przed użądleniami. — Stosownie się ubieram, nie prowokuję pszczół i szanuję ich zwyczaje. Trzeba mieć do nich szacunek, a wtedy one odwdzięczą się tym samym — zapewnia. Szkoda, że nie ma dziś Stasia, siedmioletniego wnuczka państwa Chwesiuków, który bardzo interesuje się zajęciem dziadka i towarzyszy mu w pracy przy ulach. — Może Staś pójdzie w moje ślady, kto wie…?

Paradoksy natury i kultury

Gdyby pszczoły pana Darka mogły mówić ludzkim językiem, z pewnością pochwaliłyby się swoim szczęściem. Tyle kwiatów, co w Cieleśnicy, nie znajdą w promieniu kilkudziesięciu kilometrów. Za pałacowym parkanem jak okiem sięgnąć rozciągają się setki hektarów rzepaku, które wiosną zamieniają się w brzęczące pszczele pastwisko. A przez całe lato aż do wczesnej jesieni pszczoły mogą do woli zbierać kwiatowy nektar w przypałacowym ogrodzie, gdzie pysznią się niezliczone gatunki roślin, wśród nich te miododajne, sprowadzone jakby specjalnie dla nich. — W zasadzie dobierałem te rośliny pod kątem motyli, ale okazało się, że pszczoły (jak zresztą i inne owady) też je uwielbiają — opowiada pan Darek, zanurzając się w fioletową otchłań ogrodowych wonności. — Tu mamy sadźca purpurowego — wychyla głowę zza krzewów, nad którymi rozpierzchła się kolorowa mgiełka motyli. — A to moja duma: perowskia łobodolistna, czyli rosyjska szałwia, bardzo lubiana przez pszczoły. Wspólnie z motylami posilają się też na budlei Dawida i przetaczniku kłosowym — wylicza pszczelarz. — Tu mają prawdziwy raj. Ale nie wszędzie tak jest. Chemia i monokultura powoli zabijają polskie pszczoły. Kilka tysięcy hektarów kukurydzy ich nie wyżywi. Dochodzi do takich paradoksów, że w mieście owady te mają lepsze warunki do życia niż na wsi. Stąd moda na hodowlę pszczół na dachach biurowców. W mieście mamy do czynienia z obfitością pszczelego pożytku z ogródków działkowych, kwiatów na balkonach czy z parkowych kwitnących drzew. Ale trzeba pamiętać, że to od nas samych zależy przyszłość pszczół i musimy zrobić, co w naszej mocy, by przetrwały — to brzmi jak apel. — Tym bardziej że pszczoły nie są w Polsce tak chronione, jak inne gatunki zwierząt. Nie ma pszczelego lobby w sejmie… Nie ma kto ich bronić — stwierdza ze smutkiem.

W cieleśnickim ogrodzie zapada zmierzch. W dogasającym świetle wieczoru pszczoły powracają do swoich uli, ociężałe od nektaru, pracowicie zebranego podczas upalnego dnia. — To cudowny widok, który raduje serce — wyznaje pan Darek. Dla tego widoku warto poświęcić każdą wolną chwilę. Stąd rozrywki, którymi przechwalają się znajomi, nie nęcą go. — Jedni wędkują, inni polują, a ja hoduję pszczoły — rozpromienia się. — Kiedy znajduję się w pasiece w moich rodzinnych Hołowczycach, świat przestaje istnieć. Jestem tylko ja i one. Nawet najbliższy sąsiad, który chce pogadać, wie, że mój czas przy ulach jest święty i nie można go zakłócać. Dlaczego? Bo – mówiąc słowami Leśmiana z jego metafizycznej „Łąki”:

Przyszły do mnie motyle, utrudzone lotem,

Przyszły pszczoły z kadzidłem i mirrą i złotem,

Przyszła sama Nieskończoność,

By popatrzeć w mą zieloność –

Popatrzyła i odejść nie chciała z powrotem…

Sowieci w pasiece

Stanisław Mikołajczuk z Niemojek każdego ranka siada na drewnianym zydelku pod staruszką jabłonią w pasiece i obserwuje, czy wszystko u jego pszczół w porządku. Czasem przyśnie, ukołysany przez miarowe brzęczenie tysięcy skrzydełek, aż wybudzi go odgłos burzy. Pszczoły wtedy gremialnie wracają każda do swojego ula, bo doskonale „słyszą” deszcz… — Dziś jest bieda z pszczołami — narzeka pan Stanisław, którego pasieka, nieprzerwanie prowadzona od 1947 r., swego czasu należała do największych w Niemojkach, a po miód od Mikołajczuka ustawiała się długa kolejka chętnych z całej okolicy, a nawet z innych stron Polski. — Jest za dużo pszczół i przez to nie mają co jeść — twierdzi. W samej wsi pasiekę ma co drugi gospodarz. A jemu z pięćdziesięciu uli zostało dziś tylko osiem. Sam je budował wraz z ojcem jeszcze w latach 40. ubiegłego wieku – dziś takie ule to rzadkość. Poprzetykane słomą, która w lecie chłodzi, a w zimie szczelnie opatula drewnianą konstrukcję. Pszczołami zaraził go pan Franciszek, wysiedleniec z Pomorza, który podczas wojny wraz z rodziną mieszkał pod gościnnym dachem Józefa i Stanisławy Mikołajczuków. To Franciszek wprowadził ich w arkana pszczelarstwa, pokazał, jak zrobić dobry ul i gdzie umiejscowić pasiekę. Szczegółów Stanisław dowiedział się sam, pilnie studiując literaturę pszczelarską i obserwując zwyczaje pszczół. — Na przełomie lat 60. i 70. ze swojego miodu pobudowałem stodołę — wspomina z dumą.

— Bywały sezony bardzo urodzajne, kiedy tężejący miód wysadzał kamienne garnki w spichrzu. To były złote czasy dla pszczelarstwa. Hektary kwitnących upraw, mało chemii, a dziś w środku dnia opryskują. Zapytany o tajemnicę smaku miodu z jego pasieki odpowiada: — Nigdy nie dokarmiam w lecie pszczół. A wielu „nowoczesnym” zdarza się, niestety, że z chęci szybkiego zysku poją pszczoły wodą z cukrem i już po tygodniu podbierają miód. Ale jaki to miód! Potem się ludzie nabierają na rynku, bo niby ładnie wygląda i taki rzadki. Słyszałem też, że gotują słomę z gryki, a potem wypisują na etykiecie, że to miód gryczany. — Cuda wyrabiają — dodaje pani Celina, żona Stanisława. — Sagan mniszka narwą, nagotują i udają, że mniszkowy, wiosenny — ubolewa nad przebiegłością oszustów. — A ja tylko spojrzę na słoik i już wiem, czy prawdziwy miód czy fuszerka — zapewnia Stanisław.

Dziś już nie ma zdrowia, by chodzić przy pszczołach. Tyle tylko, co dla siebie. Przekazał więc opiekę nad pszczelą rodziną synowi Grzegorzowi. Chętnie też dzieli się swoją wiedzą i doświadczeniem. Niedawno praktykował u niego mąż wnuczki, Kamili – Michał Zalewski, który ma już dwa ule w Warszawie, a kolejnych pięć pod Wiśniewem koło Siedlec. Słodką pasją w kolejnych pokoleniach zaowocowała nie tylko praktyczna wiedza Stanisława, którą cierpliwie przekazuje bliskim, ale też jego barwne opowieści, jak to drzewiej bywało. Powraca w nich na przykład ponura historia o wygłodniałych Rosjanach, którzy w 44. roku szli przez Niemojki, zrywając daszki uli i zjadając miód razem z woskiem. Czy wcześniejsze zdarzenie z sąsiedniej wsi: kiedy Niemcy aresztowali wszystkich mężczyzn, żona jednego z pojmanych w akcie desperacji wypuściła na oprawców rozsierdzony rój pszczół. Co się dalej działo, aż strach pytać…

— Któregoś lata użądliło mnie przeszło 200 pszczół i przeżyłem — śmieje się pan Stanisław. — Widać, pszczoły przynoszą mi szczęście…

Tak jak wtedy, kiedy po raz pierwszy z dumą podbierał miód ze swojej pasieki, tak i teraz, kiedy często z niepokojem otwiera wieko ula, czuje to samo. — Tak się moje życie splotło z pszczołami, że nie umiem bez nich żyć — przyznaje pszczelarz z Niemojek. — Piękne to było życie i słodkie, ale wszystko, co dobre, kończy się zbyt szybko — wyznaje refleksyjnie, wręczając mi słoik świeżo podebranego miodu. Kiedy go otwieram i wdycham zapach złota podlaskich pól i łąk, porywa mnie rzeka dzieciństwa. I już nie chcę stamtąd wracać…

Pszczoły w wielkim mieście

Jeszcze trzy lata temu Kamil Baj z Warszawy, jeden z bohaterów polskiego filmu dokumentalnego „Łowcy miodu”, pracował jako finansista w międzynarodowej korporacji, poświęcając każdą wolną chwilę na wizyty w pasiece ojca pod Garwolinem. Pszczelarstwo jednak tak go wciągnęło, że musiał dokonać wyboru: albo ciepła posadka z perspektywą awansu, albo własny biznes – niepewny, ale zrodzony z potrzeby serca. Jego pionierski projekt Pszczelarium (pasieki miejskie) doskonale się przyjął i daje nadzieję na dobrą przyszłość. — Pierwszy raz usłyszałem o ulach w mieście sześć lat temu — wspomina Kamil Baj. — I to dało mi dużo do myślenia. Potem zacząłem zgłębiać temat, podróżować po stolicach europejskich metropolii, gdzie mogłem z bliska przyjrzeć się temu nowatorskiemu pomysłowi. Skoro pszczoły mogą żyć w Londynie, Paryżu czy Sztokholmie, to dlaczego nie dać im szansy w Warszawie? — pyta.

Pierwsze ule postawił w prywatnym ogródku na Mokotowie, kolejne na dachu galerii handlowej, a niedawno na siedemnastym piętrze biurowca w centrum stolicy. Pszczoły doskonale się tam zaaklimatyzowały, a miód z ich ula miał smak nieporównywalny z żadnym innym. — Nie zdawałem sobie sprawy, że warszawski miód może tak smakować — przyznaje pan Kamil. — Jak to określiła jedna z naszych klientek – jest niestandardowy i nieoczywisty. Z moją żoną Agnieszką, która bardzo mi pomaga przy pracy z pszczołami, degustujemy go niczym sommelierzy wino i za każdym razem spotyka nas niespodzianka. Miód smakuje jak kogel-mogel z dzieciństwa albo ma posmak cytrusów w przypadku miodu lipowo-koniczynowego. Bardzo ciekawą nutę wyczuwa się też w miodzie kasztanowcowo-wierzbowym. Wszystko to zasługa dużej różnorodności roślin w mieście, czego – niestety – brakuje na wsi — podsumowuje pan Kamil. Oprócz zakładania miejskich pasiek, organizuje też warsztaty dla przyszłych pszczelarzy, które cieszą się ogromnym zainteresowaniem, nie tylko w stolicy. — Rzuciłem się na głęboką wodę, ale niczego nie żałuję — przyznaje właściciel Pszczelarium. — Nasz projekt jest pionierski i wciąż nie wiemy, czy ten trend nie wygaśnie. Wierzymy, że tak się nie stanie. Że pszczoły na dobre zadomowią się w Warszawie, która będzie im sprzyjać — dodaje.

Kamil Baj podkreśla, że pszczelarstwo to ciężka, fizyczna praca, która angażuje ciało i umysł. — Może się komuś wydawać, że chodzimy po pasiece pykając fajeczkę, a miód sam spływa nam do ust — śmieje się. — Wielu nie zdaje sobie sprawy z tego, ile uwagi wymagają pszczoły. Ale ten trud się opłaca, bo dzięki nim żyjemy. Dlatego już czteroletnim dzieciom tłumaczymy, jak bezcenne dla przyrody są te owady i co, jako ludzie, im zawdzięczamy.

Trudy codziennej pracy przy ulach wynagradzają mu widoki Warszawy z dachów wieżowców, gdzie mieszkają jego podopieczne. — To niesamowite doświadczenie patrzeć na miasto z perspektywy pszczoły — wyznaje Kamil Baj. — Mam wręcz poczucie, że dotykam tajemnicy. Że dzięki pszczołom porządkuję świat i moje życie…

***

Nad Bugiem stygnie lato. Miodne noce i dni pszczoły mają już za sobą i powoli przygotowują się do zimy, a pszczelarze razem z nimi. Jeszcze tylko ten jeden lot na wrzosową polanę – ostatni akord ich krótkiego, ale spełnionego życia. Jeszcze tylko jedna kropla ­miodu…

Tekst: Monika Mikołajczuk
Zdjęcia: Kamil Oleksiuk

Artykuł pochodzi z 30. numeru Krainy Bugu.

Wszystkie wydania dostępne są w naszym sklepie internetowym www.krainabugu.pl/sklep