Historia

Mieczysław Kosz – czekanie na piękno

Mieczysław Kosz (1944–1973), wybitny polski muzyk jazzowy lat 60. i początku 70. XX w., pochodził z Lubelszczyzny. Urodził się zbyt wcześnie i w złym miejscu. Żył za krótko i nieszczęśliwie. Nagła śmierć nie pozwoliła rozwinąć mu talentu i zrobić kariery na taką miarę, na jaką zasługiwał. Pozostawił po sobie niewielki dorobek: jeden album, szereg nagrań i przede wszystkim pamięć wśród tych, co go znali i słuchali. Dziś, prawie pół wieku po tragicznej śmierci, twórczość Kosza znana jest niestety tylko nielicznym.

W ubiegłym roku przemknął przez nasze ekrany film fabularny inspirowany jego życiem – IkarLegenda Mietka Kosza, ze świetną kreacją Dawida Ogrodnika w tytułowej roli. Wprawdzie zebrał dobre recenzje i przywrócił pamięć o muzyku, ale miało to krótkotrwały charakter.

Trudne dzieciństwo

Mieczysław Kosz urodził się w 1944 r. w małej wsi Antoniówka koło Tomaszowa Lubelskiego na Roztoczu. Jego czas dzieciństwa przypadł na trudne lata powojenne, kraj był zniszczony i biedny. Mietek urodził się w wielodzietnej rodzinie, a okres dojrzewania był dla niego ciężkim doświadczeniem. Wychowywał się w trudnych warunkach materialnych, w niewielkim mieszkaniu żyło wspólnie kilkanaście osób. Małżeństwo rodziców nie było udane, i wkrótce doszło do rozwodu. Od tej pory opiekowała się nim matka ze starszym bratem, który wrócił z niemieckiej niewoli. Mietek chodził wówczas na wiejskie zabawy, gdzie słuchał ludowej muzyki, co prawdopodobnie pozostało w jego pamięci. Matka miała ładny głos, śpiewała w chórze kościelnym w pobliskim Krasnobrodzie.

Dodatkowo los obciążył go ciężką chorobą, która z czasem sprawiła, że został kaleką. Od małego cierpiał na chorobę oczu – była to prawdopodobnie jaskra lub katarakta, dziś całkowicie do wyleczenia. Wówczas nie umiano sobie z nią poradzić, a może nikt nie uczynił wysiłku w tym kierunku. Zresztą w domu, gdzie brakowało wszystkiego, trudno był koncentrować się na leczeniu jednego dziecka. Wprawdzie poddany został operacji w Lublinie, ale nie przyniosła ona pożądanego rezultatu. Postępujący rozwój choroby spowodował, że w wieku 12 lat Mieczysław Kosz oślepł całkowicie.

Jednak do małego pięcioletniego chłopca uśmiechnęło się szczęście. Zainteresował się nim miejscowy proboszcz, ks. Tadeusz Boguta, który pomógł umieścić go w przedszkolu Zakładu dla Niewidomych w Laskach. Tam Kosz ujawnił swoje muzyczne zdolności. Stało się to trochę przypadkiem. Wychowawca zauważył, że chłopiec uderza patykiem w słup telefoniczny i słucha rezonujących dźwięków. Po kilku testach słuchu zdecydowano posłać go do szkoły muzycznej w Krakowie – przyszły jazzman podjął w niej naukę w 1952 r. Początkowo uczył się gry na skrzypcach, jednak dopiero po przeniesieniu do klasy fortepianu mógł w pełni ujawnić swój talent.

Mietek był lubiany przez rówieśników, ale był zamknięty w sobie. Już wówczas uchodził za prawdziwy talent muzyczny, dając wiele koncertów podczas popisów uczniów. Jego nauczyciele wspominają, że miał bardzo dobrą technikę oraz doskonały słuch muzyczny. Potrafił zagrać każdą melodię po jej kilkukrotnym wysłuchaniu. Jakkolwiek obowiązywał repertuar klasyczny, chętnie grał kompozytorów współczesnych oraz muzykę rozrywkową i jazzową, która go bardzo interesowała. Już wówczas przetwarzał znane tematy muzyczne i improwizował. Podczas wakacyjnych pobytów w domu towarzyszył mu akordeon, na którym bez przerwy grywał melodie ludowe i jazzowe. Przygrywał także w trakcie zabaw i podczas różnych uroczystości.

Po ukończeniu szkoły podstawowej jako wybitnie uzdolniony dostał się bez egzaminu do średniej szkoły muzycznej. Miał szczęście, że trafił na prof. Witeszczakową. Mietek nazywał ją matką duchową. Nauczycielka poświęciła mu dużo czasu, kształtując go muzycznie i rozwijając jego talent. Jak wspominała po latach: „W mojej pracy pedagogicznej starałam się zapomnieć o jego kalectwie i nie stosować taryfy ulgowej, a raczej stawiać wymagania na równi z programem zawodowych szkół muzycznych I i II stopnia. Lekcje z Mieciem były bardzo interesujące, nacechowane dyskusją odnośnie interpretacji pewnych utworów, które on inaczej słyszał. Nie narzucałam mu swojego punktu widzenia, szanując jego indywidualność”.

Zawód: muzyk

W 1964 r. Kosz ukończył średnią szkołę. W tym samym roku zmarła jego matka. W dorosłe życie wchodził całkiem sam. Z powodów materialnych nie kontynuował nauki na studiach. Poza tym tam nie uczono jazzu, który był dla niego najważniejszy. A jednak zdecydował się zostać zawodowym muzykiem. Wejście w dorosłość nie było dla niego łatwe. Musiał opuścić internat i wynająć malutki pokój na mieście. Początkowo zaczepił się w kawiarni „Literacka”, występował także w znanym klubie studenckim „Pod Jaszczurami”.

Szczególnie chętnie uczestniczył w popularnych wówczas jazzowych sesjach, podczas których poznał środowisko muzyków, z Tomaszem Stańko na czele. Grając zapominał o swoim kalectwie, które jednak bardzo mu doskwierało i z którym nie chciał się pogodzić. Był całkowicie zdany na łaskę obcych ludzi, potrzebował ich pomocy w najprostszych życiowych sytuacjach. Nie potrafił sam poruszać się po mieście ani przygotowywać posiłków.

Wkrótce dostał propozycję pracy w Zakopanem, i tam spędził kilka następnych lat. Grywał w tamtejszych lokalach do kotleta, m.in. w popularnym wśród turystów „Morskim Oku”, głównie ówczesne przeboje muzyki rozrywkowej.

Ale jego gra nie była konwencjonalna, zawsze starał się wplatać elementy jazzu i improwizacji, które interesowały go najbardziej. Wśród kolegów uchodził za wybitnego pianistę, charakteryzującego się świetną techniką i wybitnym słuchem.

W 1967 r. przeprowadził się do Warszawy, gdzie miał lepsze możliwości rozwoju artystycznego. W stolicy istniały możliwości uzyskania stypendium muzycznego i zaistnienia w środowisku jazzowym.

Ale początki nie były obiecujące, znowu wynajął pokój na stancji i aby mieć środki na utrzymanie, zaczął grać w kawiarni „Nowy Świat”. Był już postacią rozpoznawalną i cenioną jako znakomity muzyk. Wkrótce doszło do przełomu w jego karierze, który umożliwił mu zaistnienie na szerszej, nie tylko knajpianej, scenie.

Wiosną tego roku po raz pierwszy jego gra została zarejestrowana w radiu, a jesienią wziął udział w festiwalu Jazz Jamboree. Była to najważniejsza impreza jazzowa w Polsce, która odbywała się w międzynarodowej obsadzie, a debiut Kosza uznany został za największą sensację. Wkrótce wystąpił także z sekcją rytmiczną z koncertem w Filharmonii Narodowej. Biuletyn towarzyszący temu wydarzeniu tak go anonsował: „Rewelacyjny pianista jazzowy Mieczysław Kosz”.

Wydawało się, że po latach upokorzeń został wreszcie doceniony i że stoi przed nim wielka muzyczna kariera. Kolejne lata zdają się potwierdzać tę opinię. Muzyk dostał stypendium od Polskiej Federacji Jazzowej, co pozwoliło mu przeznaczyć więcej czasu na ćwiczenia. Występował na wielu festiwalach jazzowych, zarówno w kraju, jak i za granicą. Wziął udział w programie telewizyjnym, a także koncertował w sali Operetki Warszawskiej, gdzie zagrał z największymi współczesnymi mu gwiazdami: Skaldami, Breakoutem, Niemenem i No To Co. W Wiedniu jego Trio (z udziałem Jacka Ostaszewskiego – bębny, i Sergiusza Perkowskiego – perkusja) zdobyło główną nagrodę w kategorii międzynarodowej.

Ale takie życie miało także drugie dno. Artysta coraz więcej i częściej pił. Z czasem uzależnił się od alkoholu. Przed każdym koncertem bardzo się stresował. Jak później wspominał: Kiedy przyszła moja kolej, byłem tak przestraszony, że myślałem, iż nie wyjdę na scenę, ale w końcu powiedziałem sobie, że i tak nikt mnie nie zna, więc publiczność będzie neutralna; będę po prostu grał i nic nie będzie mnie obchodziło. (…) Po festiwalu, kiedy ogłoszono rezultaty, sala koncertowa wybuchła owacjami i brawami. Zdobyliśmy pierwszą nagrodę (…). Był to niezwykle intensywny okres w życiu muzyka, podczas którego występował na wielkich festiwalach, ale także na kameralnych koncertach i w klubach jazzowych. Nie stronił także od knajp, gdzie sobie dorabiał. Grał zarówno solo, ale też akompaniował innym muzykom, np. Mariannie Wróblewskiej. Regularnie nagrywał w radiu. Występował wówczas z najwybitniejszymi jazzmenami, jak Jan Ptaszyn Wróblewski czy Janusz Trzciński. To w kontakcie z takimi muzykami dojrzał muzycznie i rozwinął swój talent.

Jego gra charakteryzowała się doskonałą techniką, połączoną z olbrzymią wrażliwością i muzykalnością. Nie lubił przypadkowej publiczności, dlatego chętnie występował w klubach, gdzie przychodzili miłośnicy jazzu, potrafiący docenić jego kunszt. Pamiętać należy, że był właściwie amatorem, nie miał ukończonego konserwatorium. Poza tym jego kalectwo, a co za tym idzie granie bez nut, wyłącznie ze słuchu, utrudniało estradową współpracę. Przez cały ten okres był, można powiedzieć, bezdomny, mieszkając w kolejno wynajmowanych pokojach. Na szczęście miał własne pianino, na którym mógł doskonalić umiejętności.

Tekst: Marcin K. Schirmer, rycina: Maja Witecka-Brysacz

Cały artykuł w 26 numerze Krainy Bugu

Przejrzyj zawartość Więcej
Chcę kupić ten numer Zamów