Koło południa siadaliśmy do posiłku. I my, i oni. Dość szybko nauczyliśmy się, że każdy ma swój kawałek ogrodu. Już pierwszego dnia na nasz stół ustawiony pod leszczyną spadły skorupy orzechów.
Przenieśliśmy się. Drzewo należało bowiem do dwóch wiewiórek, a nasze miejsce o tej porze było ich zdaniem na tarasie. Byle nie za blisko budlei! Na niej jadły obiad motyle i pszczoły. W południe gęsto obsiadały lawendowe kwiaty i trochę niepokoiły się ludzką obecnością.
— Po co te nerwy, mamy swój obiad — oganiał się od nich B. przesuwając stół w odległy kąt tarasu.
I ja się denerwowałam: tym, że pszczoły mają przecież nie tylko zdolność robienia miodu, ale i żądła! I tym, że im przeszkadzamy.
— Wujek miał ule w sadzie. „Pszczoły pracują“ – mówił i nie pozwalał nam tam chodzić.
Spoglądałam tęsknym wzrokiem w stronę kasztana, pod którym było najchłodniej. Ale sarna też lubiła jeść w cieniu. Nie przychodziła codziennie, miejsce należało jednak do niej i szanowaliśmy tę rezerwację.
Siadaliśmy więc w naszym kącie. Był stąd wprawdzie najlepszy widok na ogród, ale też słońce prażyło tu najmocniej.
— Może jednak ustawimy stół pod płotem? Tam przynajmniej trochę wieje — wahał się B., ale krótko, bo za płotem, po naszej prawej stronie, było miejsce sąsiada.
Sąsiad był miły i tak jak my lubił ładne widoki. Właśnie wykupił solidny kawał ziemi za domem, wzdłuż rzeki, tylko po to, żeby nikomu nie przyszło do głowy budować tam czegoś, co mu tę przestrzeń zasłoni. Nie zdążyłam się jeszcze tą wiadomością ucieszyć (z powodu niskiego, wręcz symbolicznego płotka i my mieliśmy widok na jego widok), kiedy okazało się, że sąsiad lubi też równo przyciętą trawę. Nawet tam, gdzie jego wzrok nie sięga, czyli w okolicach naszego wspólnego płotu. Miał dwie kosiarki i dużo energii, ale na szczęście miał też apetyt, więc wracał czasem do domu na posiłki. I wtedy w ogrodzie panowała cisza: słychać było brzęczenie pszczół, mlaskanie wiewiórek i szelest trawy, po której szła sarna.
— Raj — szeptałam, uważając, żeby nie spłoszyć motyli, i trwaliśmy w tym błogostanie aż do powrotu z pracy sąsiadów z lewej strony.
Szybko zamykaliśmy się wtedy w domu, szczelnie domykając także okna. Niewiele to jednak pomagało. W ogrodzie za płotem (tym razem solidnie wymurowanym), trwało nawiązywanie więzi międzypokoleniowej:
— Buuuu — kwiliło donośnie roczne chyba gardło. — Buuuu — odpowiadał mu dorosły mężczyzna.
— Eeeee— wołało dziecko. — Eeeee — dialogował tato.
— Uuuuu — denerwował się mały. — Uuuuu — podtrzymywał konwersację mężczyzna.
— Aaaaa — wrzeszczał chłopiec z całych sił, prawie bliski płaczu.
Wkładałam korki w uszy i próbowałam skupić się nad książką.
— Aaaaa — docierało do mnie mimo wszystko rozpaczliwe wołanie ojca, który za nic nie chciał przerwać kontaktu z synem, coraz bardziej zirytowanym, być może tym, że mężczyzna go nie rozumie, a być może tym, że on nie rozumie dźwięków, którymi wdzięczy się do niego tato.
— Nie dogadają się — wzdychał B.
— Uiiiiii — piszczało za płotem. — Uiiiiii — odpowiadał starsze o jakieś trzydzieści lat echo.
Całość przeczytasz w najnowszym wydaniu Krainy Bugu
Tekst: Grażyna Lutosławska, zdjęcie autorki: Bolesław Lutosławski
Foto: Arch. Muzeum Południowego Podlasia w Białej Podlaskiej/ J. Cabaj