Turystyka

Kadry ze Lwowa

„My jesteśmy z polskiej Florencji” – pisał w „Strofach Lwowskich” Marian Hemar. „… z miasta talentów, ideałów, temperamentów i błyskawic”. Kto raz zobaczy to miasto, ten nie potrafi o nim zapomnieć. Ani jego świątyń, ani jego zaułków, ani jego gwarnych nocy… Lwów jest jak sen, z którego nie chcemy się wybudzić.

Miasto Siergieja Paradżanowa

W labiryncie Starego Miasta jest niewielka uliczka, prostopadła do Braci Rohatyńców. Domy przy niej przynależą do sąsiednich adresów, a ona sama nie ma nazwy. A właściwie ma tych nazw sześć i liczba ta rośnie co roku. Бергмана, Феллини, Трюффо, Ильенко, Параджанова, Тарковського. Bergman, Fellini, Truffaut, Ilienko, Paradżanow, Tarkowski na jednej kremowej ścianie.

Lwowski Festiwal Niezależnej Kinematografii „KinoLev” to bez wątpienia jedna z imprez, dla których warto tu przyjechać, ale jego organizatorzy (nie)świadomie uchwycili w tych kilku tabliczkach zróżnicowanie miasta, wielość stylów, cech, obrazów i gatunków. I chociaż to Ilienko jest klasykiem ukraińskiej kinematografii, twórcą podejmującym stale problem ukraińskości, to sam Lwów najbardziej podobny jest chyba do Paradżanowa. Pochodzący z ormiańskiej rodziny, mieszkającej w Tbilisi, legendarny reżyser sam określał siebie jako człowieka żyjącego na przecięciu różnych kultur i światopoglądów, o złożonej tożsamości etnicznej i seksualnej, a na dodatek zaszczutego przez system totalitarny. W jego wysmakowanych plastycznie, natchnionych dziełach, od „Cieni zapomnianych przodków”, przez „Barwy granatu”, po „Aszik­-Kerib”, przeplatają się, łączą, przecinają i zbiegają światy: radziecki, ukraiński, gruziński, ormiański i perski. Gdy w latach 70. zakazano mu pracy filmowej, zaczął tworzyć kolaże, wykorzystując zarówno guziki, muszle, jak i fragmenty ikon oraz zdjęć.

Rynek lwowski. Fot. P. Zając

Miejskie kolaże

Lwów jest właśnie wspaniałym kolażem. Gosia, 23-letnia studentka filologii rosyjskiej z Wrocławia, spędziła tu pół roku. — To miasto kojarzy mi się teraz zarówno z obskurnym akademikiem, w którym mieszkaliśmy, przepełnionymi marszrutkami do centrum i starymi tramwajami „made in Czechoslovakia”, jak i z niesamowitymi kawiarniami oraz knajpkami, zaszytymi w wąskich, brukowanych uliczkach, ze świętem czekolady, Wysokim Zamkiem, z którego rozpościera się widok na całe miasto, z ulicznymi grajkami zawsze obecnymi na rynku. Lwów ma w sobie coś onirycznego — przyznaje. To huculsko-orientalna magia Paradżanowa, jak i rosyjska, słowiańska duchowość Tarkowskiego. Gdy patrzymy na ikony w cerkwi Wniebowzięcia Najświętszej Maryi Panny czy soborze św. Jura, od razu przychodzi na myśl – choć światło, szkoła i wiek są inne – ­Andriej Rublow.

W przeciwieństwie do większości europejskich metropolii, na lwowskim rynku nadal można spotkać tramwaje.

Cerkiew Wniebowzięcia NMP, zwana cerkwią Wołoską, stanowi niezwykły kompleks trzech połączonych budowli z właściwą XVII-wieczną cerkwią Wołoską z cennym ikonostasem i grobowcem Konstantego Korniakta, najbogatszego ponoć lwowskiego kupca, kaplicą Trzech Świętych o bogatej ornamentyce oraz wieżą Korniakta – jedną z najbardziej charakterystycznych budowli Lwowa i skarbie polskiej sztuki manierystycznej. Wybudowana na planie kwadratu 66-metrowa wieża o czterech kondygnacjach, z pięknymi kolumnami i gzymsami, swą nazwę zawdzięcza fundatorowi, mecenasowi architektury, a zarazem handlarzowi suknami, bawełną, winami i miodem, tak bogatemu, że pieniądze pożyczał nawet królowi Zygmuntowi Augustowi. 

Archikatedra Ukraińskiego Kościoła Greckokatolickiego uważana jest za jedną z najwspanialszych świątyń barokowych i rokokowych w Europie. Monumentalna budowla zachwyca ekspresyjnymi rzeźbami, gzymsami i bogatym wystrojem wnętrza z „Kazaniem na górze” Franciszka Smuglewicza w ołtarzu głównym, cennym ikonostasem i XVII-wieczną ikoną Matki Boskiej Trembowelskiej.

Miłośnicy baroku muszą odwiedzić jeszcze kościół Bożego Ciała (dominikanów) z potężną kopułą i pięknymi rokokowymi rzeźbami Fesingera, gotyku – dominującą nad rynkiem katedrę łacińską, wspaniałymi kaplicami (szczególnie Kampianów; ta najsłynniejsza – Boimów – z wyjątkową dekoracją rzeźbiarską fasady i wnętrza znajduje się obok kościoła), witrażami i kopią cudownego obrazu Matki Bożej Łaskawej, a manieryzmu – kościół św. Andrzeja (bernardynów), spod którego Dymitr Samozwaniec podobno ruszył na Moskwę.

Widok na miasto z wieży ratuszowej.

Moim ulubionym kościołem we Lwowie – tym, w którym najbardziej czuję rublowską miłość Boga, choć wiem, że Tarkowski przekląłby mnie za jej nierzeczywistą pstrokatość i krzykliwość – jest katedra ormiańska. Anioły, święci i fantazyjne wzory na malowidłach Jana Henryka Rosena oraz mozaice Józefa Mehoffera przenoszą prosto w świat orientalnych szkarłatów, żółci, turkusów i szmaragdów. Przekroczenie drzwi niewielkiej, szarej, liczącej sobie 650 lat świątyni jest jak otwarcie sekretnych wrót do dalekich krain, feerii barw i zapachów.

Katedra to serce dawnej dzielnicy ormiańskiej. Ormianie już w XIII w., wkrótce po założeniu miasta przez księcia Danyłę Halickiego, sprzedawali tu jedwab, przyprawy i wino, a przez kilka kolejnych stuleci stanowili o handlowej potędze miasta. Na Wschód płynęły tkaniny, dywany i przyprawy, na Zachód broń, złoto, srebro i skóry. Lały się miód i wino – miasto było jednym z największych w Europie składów wina od Mołdawii po Hiszpanię. Ormianie trzymali też pieniądze. W miejscu dzisiejszej restauracji Mons Pius przy ul. Lesi Ukrainki działał przez 300 lat najstarszy lwowski bank-lombard, który zrujnowały dopiero I wojna światowa i upadek Austro-Węgier.

Kadry z lwowskiej ulicy

Mons Pius to dziś modne miejsce, skryte wśród pięknych kamienic. Słynny polski architekt i konserwator sztuki, wykładowca Politechniki Lwowskiej i współzałożyciel miejscowego Towarzystwa Opieki nad Zabytkami Sztuki i Kultury prof. Jan Sas-Zubrzycki mawiał podobno do swoich studentów, że „ormiański zaułek jest żywcem wyjęty z krajobrazu Bliskiego Wschodu”, i zabierał ich tu, by wyjaśnić znaczenie pojęcia „malowniczość” w krajobrazie miejskim. Za tę malarskość, sąsiedztwo czerwieni i beżu, intensywność życia skrytych dziedzińców i ogródków, ulotność i oniryczność ukochałby go zapewne Federico Fellini. Lwów przypominałby mu – architekturą i położeniem na wzgórzach – ukochany Rzym. Kuba Abramowicz, fotograf i podróżnik z Krakowa, z lwowskich wzniesień najbardziej polubił Wysoki Zamek. — Zieleń, spokój i miasto jak na dłoni. Dla dobrej panoramy miasta nie potrzeba więcej — wyjaśnia. Kuba lubi również aleję Wolności (prospekt Swobody). — To specyficzny mikrokosmos. Niepowtarzalne sceny, wyjątkowi ludzie, dziesiątki obrazów, które czekają na ich zatrzymanie w czasie — przekonuje.

We Lwowie na każdym kroku można spotkać turystów, duża ich część to Polacy.

Pomnik Tarasa Szewczenki przy prospekcie Swobody.

Wysoki Zamek to również jedno z miejsc, które niemal zawsze podczas pobytu we Lwowie odwiedzają Polacy. Z wzniesionej przez Kazimierza Wielkiego budowli ostała się zaledwie jedna ściana, ale w 1869 r. usypano tutaj kopiec z okazji trzechsetnej rocznicy zawarcia Unii Lubelskiej dla upamiętnienia czasów potęgi Królestwa Polskiego i Wielkiego Księstwa Litewskiego. — Prowadząc wycieczki po Lwowie, wielokrotnie widziałem łzy w oczach ludzi, którzy wracali do miejsc, w których się wychowywali, w których mieszkali, o których opowiadali im rodzice. Sam darzę go wyjątkowym sentymentem. Prywatnie to dla mnie niemal drugi Kraków — mówi Łukasz Bejster, pilot i przewodnik wycieczek po Europie. Utarty slogan powtarza, że Lwów to „większy brat Krakowa”, ale przeczy mu indywidualizm spod znaku Truffaut. Lwów jest sobą i nie musi nikogo udawać.

Północna pierzeja lwowskiego rynku.

Milicjanci pilnujący porządku na ulicach Lwowa.

Podróż sentymentalna

Dla Polaków podróż do Lwowa jest jednak konfrontacją z przeszłością, jak droga profesora Izaaka Borga ze Sztokholmu do Lund w „Tam, gdzie rosną poziomki” Ingmara Bergmana. Wspomnienia, sentymenty, błędy z przeszłości, strach i radość, nieufność i przyjaźń.

W mieście, należącym do Polski najpierw przez z górą 400 lat, od czasów Kazimierza Wielkiego do I rozbioru, a później w okresie międzywojennym, polskość wyziera na każdym kroku. To napisy na obłażących tynkach: „Handel skór”, „Aparatów kościelnych” i „Boże, chroń nas”. To umywalki z fabryki maszyn „Perkun” i rzadkie już włazy „Kanalizacja miasta Lwowa”. To wódka Baczewski i pub „Lampa gazowa”, upamiętniający Ignacego Łukasiewicza i Jana Zeha. Kino „Kopernik” i kolumna Adama Mickiewicza. To kilkaset lat historii i tysiące polskich nazwisk, zaklętych w każdym kamieniu Czarnej Kamienicy na rynku – skarbu renesansu – i każdym zakamarku lwowskiej opery. Wiele z tych nazwisk odczytamy z nagrobków na cmentarzu Łyczakowskim – jednym z najstarszych w Europie i dla Polaków najważniejszej, obok wileńskiej Rossy, nekropolii poza granicami kraju. Poeci, pisarze, architekci, historycy, politycy i żołnierze. Maria Konopnicka, Artur Grottger, Franciszek Smolka, Karol Szajnocha, Stefan Banach, Benedykt Dybowski i trzy tysiące Orląt Lwowskich. To miejsce, które trzeba odwiedzić, ale wizyta we Lwowie nie powinna być przesiąknięta tylko bergmanowskim pesymizmem, obcowaniem ze śmiercią i cierpieniem. Jak mówi Ihor Lylo, historyk, przewodnik po mieście i dziennikarz: — Gdy ktoś mówi, że Lwów to polskie miasto, odpowiadam, że ukraińskie, w historii którego olbrzymią rolę odegrali Polacy, ale też Ormianie, Austriacy, Żydzi, Niemcy czy Rosjanie. Największe miasto zachodniej Ukrainy żyje również przyszłością. Przede wszystkim: żyje.

Cmentarz Obrońców Lwowa to autonomiczna część cmentarza Łyczakowskiego.

Pałac metropolitów greckokatolickich przy soborze św. Jura.

Kulturalne zbliżenie

Co roku odbywa się tu ponad 100 festiwali i imprez (od styczniowego święta pampuchów, czyli pączków, lutowego festiwalu czekolady przez majowe Święto Baciarów i festiwal sera i wina, po festiwale muzyczne, teatralne, folkowe, sztuki współczesnej), a działa ponad 700 restauracji i kawiarni. Marta Naumenko z Lwowskiej Organizacji Turystycznej lubi odwiedzać, szczególnie zimą, Cafe 1. Gosia do swojej listy magicznych miejsc Lwowa, poznanych na studenckiej wymianie, dopisała kawę w Domu Legend. Każde pomieszczenie na trzech kondygnacjach kamienicy, łatwo rozpoznawalnej po wielkim, metalowym smoku i sympatycznym staruszku w cylindrze, opowiadającym dziesiątki anegdotek, to osobna opowieść związana ze Lwowem.

W Domu Legend można również dobrze zjeść i skosztować mocniejszych trunków. Nie od dziś wiadomo przecież, że „kto Lwowskie pije, ten sto lat żyje”. Wśród najsłynniejszych knajp miasta wymieniane są jednym tchem Sało z wystrojem ze… słoniny, Masoch, gdzie kelnerka po skuciu kajdankami i biczowaniu zaserwuje kuszący koktajl z kategorii „Orgazmy” do przepicia byczego penisa „Rozmiar ma znaczenie”, i Kryjówka, urządzona na wzór schronu UPA, do której partyzant z pepeszą i flaszką wpuszcza jedynie znających odzew: „Gierojom slava!” (Chwała bohaterom!) na hasło „Slava Ukrayini!” (Chwała Ukrainie!), a w menu do wyboru są m.in. kiełbaski drobiowe w sosie wiśniowym zwane „lot Tupolewa” i varenyky ze śmietaną „Marsz na Wołyń”. To Lwów. Nawet jeśli są tu rzeczy, które denerwują i odstręczają, kochamy go jak Zampano Gelsominę w „La Stradzie”.

Tekst: Paweł Zając, zdjęcia : Jakub Abramowicz

Przejrzyj zawartość Więcej
Chcę kupić ten numer Zamów