Artura Tabora poznałem którejś jesieni w Lublinie, podczas otwarcia wystawy. Słyszałem oczywiście już wcześniej o człowieku, który podobnie jak ja biega po krzakach z aparatem fotograficznym, ale jakoś nigdy nie było okazji do spotkania. Artur przyjechał wtedy citroenem C-15 pomalowanym w zielone łaty. Od jakiegoś czasu marzyłem o takim pojeździe i nasza rozmowa zeszła na tematy motoryzacyjne. W czasie wernisażu ktoś wybił szybę w drzwiach samochodu i próbował ukraść radio. Artura ta sytuacja bardziej rozbawiła niż rozzłościła. Opowiadał później, jak to wracał do Radomia w chłodny wieczór z dziurą w drzwiach, siedząc za kierownicą w czapce i rękawicach.
Wiosną 2003 roku przygotowywałem się do fotografowania puchacza w dolinie dolnego Wieprza. Jest to bardzo płochliwy ptak. Aby swoją obecnością nie spowodować strat w lęgu, wymagana jest niezwykła ostrożność. Trzeba ściśle przestrzegać terminów oraz pór dnia lub nocy podczas kontroli rewirów. Postawienie ukrycia w bagiennym olsie, gdzie woda sięga do pasa, też nie jest łatwe. Należy pamiętać, że w takiej “budzie” trzeba będzie spędzić prawie bez ruchu co najmniej dobę. Konieczne jest też w tym przypadku odprowadzanie fotografa, pomoc w zamaskowaniu i oddalenie się osoby odprowadzającej w taki sposób, by puchacz był pewien, że niebezpieczeństwo minęło. Tego wszystkiego nie da się zrobić samodzielnie. Artur zaoferował swoją pomoc w zamian za możliwość fotografowania. Bardzo zależało mu na zdjęciach tej sowy. Zbierał wtedy materiał do albumu “Sowy Polski”. Pomogliśmy sobie nawzajem i tak od puchacza w dolinie Wieprza rozpoczęła się nasza współpraca. Później jeszcze, w tym samym roku, fotografowaliśmy wspólnie puszczyki uralskie na Roztoczu i dubelty na Polesiu Lubelskim. Są takie tematy, których samodzielna realizacje jest prawie niemożliwa. By sfilmować i sfotografować orlika krzykliwego podczas karmienia pisklęcia, musieliśmy przez kilkaset metrów dźwigać drabinę z odciągami i ukrycie. Orliki mieszkały w bagiennym brzozowym lesie rosnącym pośród łąk. By tam dojść, zbudowaliśmy trzy “przeprawy” przez rowy melioracyjne. Gniazdo nie było wysoko, zaledwie na około dziesięciu metrach. Niestety, w pobliżu nie było wyższego, odpowiednio mocnego drzewa, na którym można było powiesić ukrycie. Po to właśnie potrzebowaliśmy drabiny, która jednak okazała się za krótka. Musieliśmy ją dopiąć do pnia drzewa na wysokości kilku metrów, a następnie umocować odciągami, by się nie chwiała. Dopiero do drabiny przyczepiliśmy ukrycie. Następnie przez tydzień na zmianę z domku w koronach drzew obserwowaliśmy ptaki. Wszystkie nasze działania musieliśmy wykonywać bardzo sprawnie i szybko, by nazbyt nie niepokoić orlików. Pamiętam, że w tym czasie schudłem sześć kilogramów. To prawie dziesięć procent masy ciała.
Nasza wspólna praca terenowa nabrała tempa. Fotografowaliśmy puszczyki, pójdźki i płomykówki. Uczyliśmy się od siebie nawzajem. Często dyskutowaliśmy rozwiązując różne techniczne problemy związane z ustawieniem czy zasilaniem lamp przy nocnych zdjęciach, sterowaniem zdalnym aparatami, ewentualnie przeróbkami w naszych samochodach. Sami budowaliśmy różnego rodzaju ukrycia: a to do montowania na drzewie, a to na torfowisku, jeziorze porośniętym osoką lub wiślanej łasze. Sami je projektowaliśmy, dostosowując do naszych indywidualnych potrzeb. Artur lubił wszystko zaplanować. Co i w jaki sposób będzie w danym roku fotografował. Jaki sprzęt do tych zadań będzie mu potrzebny. Wszystko kompletował zimą, gdy było więcej wolnego czasu. Nie lubił iść na żywioł i improwizować w terenie. Jego działania były świadome i przemyślane. Oczywiście zawsze był jakiś margines przewidziany na niespodziewane niespodzianki przyrodniczo-terenowe. Zapomnieć zabrać stelaż do namiotu czy płytkę mocującą aparat do głowicy to jeszcze nie tragedia… . Przyroda także lubi zaskakiwać, odkrywając przed nami swe tajemnice. Wtedy trzeba było korygować plany. Plany te były zawsze raczej ogólne. Dotyczyły miejsc, gatunków zwierząt czy tematów, jakimi mieliśmy się zająć, nie zaś konkretnych ujęć. Tu scenariusz pisała już sama przyroda. Był to czas fotografii analogowej. Diapozytyw barwny, popularnie zwany slajdem, miał 36 klatek i czułość 50 lub 100, rzadziej 400 ISO. Każde zdjęcie wymagało wyczekania i przemyślenia. Błędy popełnione przy ustawieniach ekspozycji lub lamp błyskowych używanych podczas nocnych zdjęć były niezwykle kosztowne i bardzo często już nie do naprawienia. W przyrodzie nie ma powtórek, nie ma dubli. Wtedy nie można było po sekundzie od zrobienia zdjęcia zobaczyć efektu na wyświetlaczu aparatu. Wyświetlaczy w aparatach fotograficznych nie było!!! Wysłane do wywołania slajdy wracały po tygodniu. Nie było już możliwości dokonania zmian czy korekt. Po takim czasie w lesie, na łące czy nad rzeką wszystko wygląda już zupełnie inaczej. Pisklęta mogą wylecieć z gniazda. Liście na drzewach mogą wyrosnąć lub pospadać. Zmienia się poziom wody w rzece. Zmienia się światło. Wszystko trzeba było mieć w głowie, czasami w notatniku. Wtedy nie robiło się zdjęć, wtedy się fotografowało. Trzeba było dużo myśleć i analizować, obserwować zmieniające się światło. Jak mówił Artur “światło jest malarzem świata”, a przecież foto – grafia to nic innego jak rysowanie światłem. Potrzebny był ogromny bagaż doświadczeń, by stać się fotografem. Fotografowało się oczami i głową. Wielu kadrów, które widzieliśmy a które zostały “zapisane” w głowie, nie udało się zarejestrować na kliszy. Nie udało się ich pokazać innym, można było jedynie o nich opowiadać. Taka była rola fotografa przyrody – dokumentować i pokazywać innym, opowiadać o przyrodzie. Gdy przystępowaliśmy do realizacji filmu o Czerwonym Bagnie, ówczesny dyrektor Biebrzańskiego Parku Narodowego Adam Sieńko powiedział: “Panowie wchodzicie tam, gdzie niewielu może wejść po to, by w formie filmu czy zdjęć pokazać to, co nie każdy może zobaczyć.” Tak właśnie rozumieliśmy naszą rolę. Większy wpływ na jakość zdjęć miała wiedza, doświadczenie, czas spędzony w terenie i szacunek do piękna stworzenia niż grubość portfela. Nie było pośpiechu. Przyroda stopniowo, dzień po dniu odkrywała swoje tajemnice. Więcej czasu spędzało się w terenie niż przy komputerze. Późniejszy rozwój fotografii cyfrowej wiele ułatwił. Powstały narzędzia pozwalające pokazać więcej. Można było zacząć fotografować w warunkach, w których slajd czy negatyw były bezużyteczne. Nowy sprzęt otworzył nowe możliwości. Pamiętam, jak w dzieciństwie pierwszy raz założyłem wodery – takie długie gumowce. Mogłem w nich chodzić po trzcinowiskach i zalanych wodą olsach. Były one dla mnie jak rakieta kosmiczna pozwalająca odkrywać nowe nieznane światy. Z aparatami cyfrowymi było podobnie, choć muszę przyznać, że długo broniłem się przed tą zmianą. Artur fotografował na “cyfrze” już kilka lat przede mną. Nie zarzucił jednak fotografii analogowej. Wiele zdjęć, szczególnie pejzażu i ludzi, robił nadal na slajdach. Fotografię cyfrową nazywał “luzacką formą fotografowania, nie uczącą pokory i zrozumienia”. Jak mówił – “ślepej kurze też się ziarno trafi, a przecież nie o to chodzi”. Rozwój fotografii cyfrowej spowodował niestety uwstecznienie fotografów. Fotografowanie nie kosztuje. Oczywiście kosztuje aparat i obiektyw i to całkiem sporo, ale samo fotografowanie już nie. Jeśli coś nie kosztuje, to się tego nie szanuje. Może właśnie dlatego dziś powstają miliony prawidłowo naświetlonych super ostrych i nic nie wartych zdjęć. Zdjęć nie przemyślanych, na których nic nie ma, których się nie zapamiętuje, które nie przyciągają uwagi. Fotografia zaczęła służyć do lansu, do zaistnienia, do punktów na portalu internetowym lub lajków na facebooku. Wielu dziś ściga się na zdjęcia, zalicza tematy, zalicza gatunki, pompuje własne ego.
Jednym z – jak uważam – bardzo dobrych zdjęć, jakie zrobiłem, była fotografia puchacza. W nocy przy pełni księżyca samica usiadła na złamanym pniu drzewa. Miała w dziobie łyskę, którą samiec upolował zapewne na pobliskich stawach. Przyniósł ją do olsu i przekazał partnerce. Niestety, aparat miałem wycelowany w inną stronę, na gniazdo z pisklakami. Całą scenę obserwowałem przez dziurę w ukryciu. Inne zdjęcie to fotografia rudowłosej dziewczynki stojącej przy szosie koło Biłgoraja i sprzedającej jagody. Stała na tle sosnowego boru. W podniesionej ręce trzymała słoik z jagodami. Zachodzące słońce w kontrze oświetlało jej rude włosy. Niestety, nie miałem ze sobą aparatu fotograficznego – takiego magicznego pudełka do zatrzymywania czasu. Artur właśnie tak fotografował i naprawdę umiał to robić. Obserwował, patrzył, przeżywał i zapamiętywał. Zależało mi na współpracy z nim, by takiego spojrzenia na świat się uczyć. Umiał fotografować zwierzęta. Umiał fotografować pejzaż. Lubił otwartą przestrzeń, szczególnie w dolinach dużych rzek. Bardzo dobrze “czuł” też las i leśne klimaty, chociaż po kilku dniach siedzenia w gęstych krzakach zawsze dopadała go tęsknota za szerokimi kadrami. Umiał i lubił fotografować też ludzi, ale takich “prawdziwych” znad Buga, pracujących w gospodarstwie na roli, z krowami i końmi. Był fotografem “kompletnym”. W którejś naszej rozmowie opowiadał, że drażniło go to, w jaki sposób niektórzy fotografowie pokazują święta prawosławne. Jakoś tak nachalnie, wchodząc z butami między rozmodlonych ludzi. Artur musiał najpierw posiedzieć, popatrzeć, poznać ludzi, porozmawiać z ojcami z klasztoru w Jabłecznej, wyczuć światło, wejść w klimat. Spokojnie, bez pośpiechu, nie na wczoraj. Dobrać sprzęt, przemyśleć, przeanalizować. By nie przeszkadzać… Gdy kilka lat temu montowałem diaporamę ze zdjęć Artura zatytułowaną “Bug Pejzaż Nostalgiczny” zdjęć było aż nadto. Każde było inne, pokazujące inny plan, a jednocześnie jedno wynikało z drugiego. Starczyłoby na kilka prezentacji. Ilu dziś jest fotografów, którzy własnymi zdjęciami chcą opowiedzieć jakąś historię? Ilu jest takich, co chcą nauczyć się opowiadać historie zdjęciami? Artur większości swoich zdjęć nie publikował, czasem pokazywał je tylko nielicznym. Myślał, w jaki sposób umieścić je w albumie czy na wystawie. Jak je ułożyć, by były częścią opowieści. Wtedy dopiero pokazywał cały gotowy opracowany temat. Widać było w tym pewną misję fotografa, chęć pokazania innym, może mniej wrażliwym, tego co piękne i unikalne. Fotografował z zamiłowania do przyrody nie zaś dla chęci zaistnienia w internecie.
W 2008 roku postanowiliśmy znów razem zająć się puchaczem. Tym razem chcieliśmy sfotografować ptaki, które w dolinie Pilicy zajęły stare gniazdo po bocianie czarnym. Było jeszcze trudniej niż z puchaczem w olsie na ziemi. Ukrycie wybudowaliśmy jesienią, na sąsiednim drzewie na wysokości kilkunastu metrów. Potem, na początku kwietnia, gdy wykluwały się młode puchacze, rozpoczęliśmy fotografowanie. Do budy wchodziłem po linie, używając przyrządów zaciskowych. Było to bardzo męczące, ale chyba bardziej bezpieczne niż wchodzenie w drzewołazach po pniu. Wszystko odbywało się w całkowitych ciemnościach, w ukryciu zmienialiśmy się około północy. Puchacz to nocna sowa i spłoszony w dzień mógłby wrócić do piskląt dopiero wieczorem. Młode mogłyby wtedy przemarznąć. Po wejściu do budy byłem cały przepocony. Nie było możliwości przebrania się. Wchodziłem na drzewo we wszystkich ciuchach, jakie miałem. W budzie zsunąłem z siebie tylko uprząż. Stopniowo robiło się coraz zimniej. Po dobie byłem całkowicie przemarznięty. Kończyny, zwłaszcza nogi, odmawiały posłuszeństwa. Niemożliwe było zejście po drzewie w drzewołazach. Jedyne, co zdołałem zrobić, to zapiąć ósemkę, wychylić się z budy, by wypaść z niej i zjechać po linie. To był najtrudniejszy i najbardziej wyczerpujący fizycznie temat, jaki kiedykolwiek realizowałem. Nasza współpraca zaowocowała kolejnymi zdjęciami i ujęciami filmowymi, niemożliwymi do wykonania samodzielnie.
Od tamtego czasu wiele się zmieniło. Wiele urokliwych miejsc, które fotografowaliśmy, zniknęło bezpowrotnie. Nad małym śródleśnym jeziorkiem zrobiono pomost i usypano plażę. Stare wierzby rosnące od zawsze przy drodze do Poleskiego Parku Narodowego wycięto i zrobiono tam jakąś przepompownię. Tu powstał zalew, a tam pogłębiono rowy melioracyjne. Dzięki sypanym bez opamiętania sztucznym nawozom zarastają bagienka i wiślane wyspy. Ludzie dzisiaj gdzieś pędzą, żyją szybko, chcą zaliczyć jak najwięcej miejsc, zobaczyć jak najwięcej gatunków ptaków. Nie interesuje ich poznanie i obserwacja przyrody. Nie chcą współistnieć z przyrodą i korzystać z niej w sposób racjonalny, brać tylko tyle, ile trzeba. Ludzie chcą zarobić na przyrodzie, zyskać pieniądze, sławę, zdobyć tytuły naukowe. Inni chcą zastrzelić jelenia z największym porożem, żeby potem powiesić je na ścianie. Dzięki przyrodzie zaistnieć w jakimś środowisku czy to fotografów, czy to naukowców, badaczy, obrączkarzy ptaków itp. Wielu żyje tak, jakby coś takiego jak przyroda rozumiana jako naturalny porządek rzeczy w ogóle nie istniała, a przecież natura bez człowieka świetnie da sobie radę, ale odwrotnie nie… Potrzebne są nam pszczoły do zapylania, potrzebne są lasy do wytwarzania tlenu, potrzebna jest woda. Przyroda często przeszkadza. Kiedyś po zdjęciach na Polesiu nocowałem przy niewielkim rozlewisku. Wieczorem ucichł wiatr, nie leciał żaden samolot, nie szczekał pies ani żaden traktor nie jeździł po polu. Rozpoczął się koncert żab i kumaków. Wyjąłem z samochodu mikrofon, założyłem na głowę słuchawki i zacząłem nagrywać. Z jednej strony żaby, z drugiej kumaki -czułem się jak w niebie. Następnego dnia wróciłem do domu. Z głupoty chyba włączyłem telewizor i zacząłem oglądać jakiś program informacyjny. Pod Warszawą afera! Deweloper wykopał dół pod fundamenty i przerwał prace. Woda zalała wykop i zalęgły się tam żaby. Ludzie z sąsiednich bloków spać nie mogą, bo te całą noc rechoczą i rechoczą. Dziwne, że ludziom nie przeszkadza droga, lotnisko czy kopalnia, hałas z tych miejsc jest akceptowalny. Przeszkadzają natomiast dźwięki natury. Świat stanął na głowie!!! Z przerażeniem stwierdzam, że to, co Bóg stworzył, dla ludzi zaczyna być problemem. Przyroda ma dwie podstawowe wady: nie głosuje w wyborach i przeszkadza w rozwoju.
Myślę, że pojmowanie świata Artura i moje było podobne. Żyliśmy w takich naszych trochę “autystycznych” światach, zamkniętych w klatce filmu 24 x 36 mm. Mimo wielu różnic i odmiennych zdań na niektóre tematy udawało się nam razem fotografować i filmować. Wspólnie pokazywać piękno tego świata. Nasza współpraca zakończyła się podobnie, jak się rozpoczęła – przy puchaczu w dolinie Wieprza. W 2010 roku robiliśmy zdjęcia do filmu o sowach. Wszystko szło idealnie. Każdy z nas doskonale znał temat. Wiedzieliśmy, jak w nocy poruszać się po zalanym wodą olsie, gdzie postawić ukrycie, gdzie kamerę na podczerwień, jak oświetlić plan. Po tygodniu pracy zapakowaliśmy graty do samochodów. Artur miał niebawem wylatywać do Mongolii. Rano zjedliśmy śniadanie i rozmawialiśmy o naszej dotychczasowej współpracy. Artur powiedział, że gdyby do takiej roboty wziąć kogoś z ulicy, to nie wiedziałby nawet, że trzeba zabrać ze sobą wodery. Jak pisał “dziadek” Puchalski – “W terenie uznaję tylko ludzi sprawdzonych i wypróbowanych”.
Rafał Siek © 2020