I trzeba jej było pomóc zerwać te wiśnie. Tym bardziej że minęła właśnie połowa lipca, najwyższy czas. Umówiliśmy się we trzech: Alik, Marek i ja. W piątek, zaraz po robocie.
Alik zabrał nas swoim golfem i szybko przemknęliśmy przez rozgrzaną, lecz, mimo weekendu, wakacyjnie pustą Warszawę, kierując się na Wyszków i Sokołów Podlaski. Trochę naokoło, ale podobno szybciej i ciekawiej. Na polach żniwa. Na drogach traktory, kombajny, z rzadka wóz konny. Z nieba lał się lipcowy żar. Po niespełna dwóch godzinach minęliśmy Drohiczyn. Na rynku w Siemiatyczach, gdzie wpadliśmy na zakupy, co drugi sklep miał profil alkohole świata. Minął nas autobus relacji Siemiatycze– Bruksela–Siemiatycze. Europa! Ale czerwonego wytrawnego nie było. Kupiliśmy wiśniówkę. Nie, żebyśmy przepadali, ale żeby było na temat.
Babcia mieszkała nad samym Bugiem. Nie spodziewała się nas, ale bardzo się ucieszyła. Ucałowała każdego z nas na powitanie.
Stary, lecz solidny drewniany dom stał w sadzie. Sad nieduży, jednak gęsty, kończył się skarpą, a za skarpą, w dole, rzeka. Wiśnie obrodziły tego roku. Wyniosłe korony drzew były aż brunatne od dojrzałych owoców.
Rzuciliśmy się na nie jak stado wygłodniałych szpaków. Były dorodne, lśniące, jędrne, trochę cierpkie i bardzo soczyste.
— Wijsnia Włodzimijerska — z dumą wyjaśniła babcia, z lekka zaciągając. — Bardzo stara odmiana rosyjska. Sadzjił jeszcze mój dzijad. Bardzo smaczna, wytrzymała na mróz. I odporna na szarą zgnilijznę.
Śmialiśmy się z tej „szarej zgnilizny”, zasiadając za stołem w sadzie. Na kolację babcia podała pierogi z wiśniami i domową nalewkę z wiśni. Dała się namówić na jeden kieliszeczek – tylko dla smaku. Wychyliła go wprawnym ruchem, cmokając z uznaniem.
— Jutro od rana zrywka, babciu — zapewnił Alik. — A dzisiaj kawalerski wieczór w sadzie.
— Tyliko nje sjeccie za dłuugo. Bo jutro, skoro swijt… — Coś tam jeszcze gderała, ale my już jej nie słuchaliśmy. Oczywiście siedzieliśmy za długo. Nawet nie pamiętam, jak zapadł zmierzch, wieczór i noc, tak szybko zmorzyła mnie senność.
Kiedy rano otworzyłem oczy, słońce stało już nad sadem i niecierpliwie zaglądało do pokoju. Nieśmiało wyjrzałem przez okno. I zamarłem. Na drzewach nie było ani jednej wiśni.
Aha, zaspałem i chłopaki już zerwały. Po prostu, nie chcieli mnie budzić. Drgnąłem, gdy za plecami usłyszałem chrząknięcie. To Alik przewracał
się pod kołdrą. Na kanapie obok stękał Marek. Nie oni, czyli kto? Przecież nie babcia? Zacząłem ich szarpać:
— Wstawajcie, ktoś okradł sad!
Na widok ogołoconych drzew Alik pobladł jak ściana. Marek nie mógł zamknąć ust ze zdziwienia. Wychodziliśmy z pokoju jak na ścięcie. Babcia czekała w sieni. Patrzyła na nas z niemym wyrzutem.
— Babciu, kto to zrobił? Dorwiemy tych drani! — rzucił A lik w ściekle przez zaciśnięte zęby. Babcia pokiwała głową z politowaniem.
— Szukajcje szpaków w polju. Kto rano wstaje, temu Pan Bóg daje. Kawalierki im sije zachcijało.
Przez cały dzień jeździliśmy po okolicy, szukając kogoś, kto nam sprzeda choćby wiadro wiśni. Nie było łatwo. Okazało się, że nie my jedni mieliśmy
kawalerski wieczór. Gdy w końcu zdobyliśmy dwa wiadra, grubo przepłacając, babcia zdecydowanie odmówiła przyjęcia prezentu. Nie miała wiśni, ale miała swój honor. Zresztą zdążyła sobie wcześniej trochę narwać. Na sok i pierogi dla niej wystarczy. — Zabierajcie se te cudze wiśnie do Warszawy.
Szpaki metabolizują ponoć alkohol 14 razy szybciej niż ludzie i dlatego po spożyciu sfermentowanego soku z owoców nie mają objawów właściwych nadużyciu alkoholu. Piją tylko dla smaku.
Tekst: Leszek Stafiej