Powtarzano porzekadło ludowe,
że co komu naznaczone, to na drodze.
Ojciec był starszy od matki o jedenaście lat. Mieszkał po sąsiedzku. Rozmawiali ze sobą ot tak, szczególnie przy studni. Widział ze swego domu przez okno, jak matka ciągała wodę dla krowy i koni. Wychodził, pomagał, rozmawiali, ale tak o byle czym. Na wieczorki nigdy nie przychodził. W marcu 1939 roku, po ogłoszeniu mobilizacji, poszedł do wojska. Odchodząc, zaproponował matce na przechowanie rower. Nikt wtedy we wsi nie miał roweru. Tłumaczył, że brata dzieci będą ciągały i zepsują: „Jak będzie wojna i powrócę, to coś zapłacę za przechowanie, a jak zginę, to będziesz miała pamiątkę po mnie”. Matka się bardzo ucieszyła i mówiła, lepiej żeby nie wracał, to będzie miała rower. Cały dzień uczyła się jeździć, a pod wieczór patrzy, ojciec idzie polną ścieżką do domu. „O masz, już po rowerze!” Zaczęła się wojna. Niemcy zlecili sołtysom wyznaczyć chłopców i dziewczyny na wywózkę na roboty do Niemiec. Ojciec wysłał swata do matki i tak przed strachem wywózki matka przyjęła oświadczyny i w listopadzie wzięli ślub.
\
Wszystko u dziadka Jana mi się podobało. Z jednej strony ulicy stał bardzo duży drewniany dom, kryty był chyba gontem, z gankiem, okiennicami niebieskimi, od strony przeciwnej z werandą oszkloną. Miał ogromną kuchnię, w której była żelazna pompa na wodę, duży stół, wielkie krzesła z poręczami zdobionymi w kwiaty, co świadczyło o bogactwie, bo u nas był stół zbity z desek i zwykłe stołki. Za domem w kierunku rzeki był sad, ogrody, za sadem ogromna lipa i jesion, pod którymi rosło mnóstwo fiołków. Tam dziadek pozwalał mi się bawić resztkami zbitych talerzy, butelkami, zużytymi kubkami, lepić babki z piasku. W innym miejscu miałem zakaz, żeby nie robić bałaganu. W sadzie dziadka był włoski orzech i czereśnia. U nikogo wtedy we wsi takich drzew owocowych nie było, no i pasieka pszczół. Po drugiej stronie ulicy było ogromne podwórze z gospodarczymi budynkami: stodoły, spichlerz, obory, studnia z żurawiem. Uważałem, że to wszystko jest moje. Gdy miałem około trzech lat, wyprowadziliśmy się od dziadka Jana Derlukiewicza do własnego domu.
\
Już było nas siedmioro. Pamiętam, często wieczorami, szczególnie w zimę, gnieździliśmy się w jednym pokoju. Przy kolacji matce zdarzało się zapomnieć podać tyle łyżek, ile potrzeba. Wszyscy chwytali szybko łyżki, dla mnie brakowało. Dawniej często w czasie posiłków w domu były obecne starsze kobiety, szczególnie jedna z sąsiadek zawsze obserwowała. Patrzyła, jak kto je i określała, jaki będzie z niego robotnik, ustalała cechy charakteru. Mówiła: „Kto szybko je, to znaczy, że jest prędki” albo „Jak niedbale siorbie lub połyka jedzenie jak bocian żabę, to jest cham”. A matce zwróciła uwagę, bo zauważyła, że mi często brakuje łyżki: „Ty niebożę nie zapominaj, bo to będzie znak, że on będzie samotny i nie będzie komu podać mu łyżki, będzie musiał się troszczyć o wszystko sam”. I tak sprawdziły się jej przepowiednie.
\
Jak matka miała dziewiętnaście lat, dostała łuszczycy. To jest tak, że skóra rogowacieje i pęka, i żywe rany. Jeździła z tym nawet do Warszawy. Ale jedyne, co jej dał lekarz, to jakąś maść, żeby nie swędziało, bo matka, choćby nie chciała, drapała. Choroba uchodziła za nieuleczalną – gdzie chodziła, nikt nie wyleczy. Więc do znachora pojechała. Powiedział, że to ktoś narzucił: „I tyś szła przez wodę i tego nabrała”. I matka mówi, że tak było. Po deszczu było, matka za bagnem gdzieś tam miała brukiew i szła brukiew okopywała, miała brudne nogi i na bagnie, w kałuży wzięła te nogi opłukała. I zaczęło swędzieć. Znachor mówi: „Tobie ktoś narzucił, ty musisz odrzucić, musisz pójść na bystrą wodę”. Matka: „Gdzie te bystre wody? W Lubencenie ma”. „Znajdziesz, tam jest zastawka, takie stopnie, co woda szybko bierze”. Kazał narwać łopuchu, wirków takich, co się czepiają, i dał popiołu. „I to masz wszystko nagotować i ze smalcem wymieszać, nogi tym nacierać i pójść na tę bystrą wodę, to z wodą pójdzie”. Matka nie bardzo wierzyła w te czwiry, zabobony. A baby mówiły: „Toż smaruj, jak ci tak mówił”. Matka wierzyła, nie wierzyła, już zrobiła tę maść. Smalec, ugotowała tych koluchów i wymieszała z popiołem, co on dał. Smarowała, ale samo nie pomagało. Aż szła siano obracać i wtedy w tym stopniu, mówi, patrz, ta woda. Nogi wsadziła, wypłukało, wymyło i od tamtej pory przeszło. On jej nie powiedział, co to był za popiół, a podobno trzeba jeża zabić i kolce spalić. I tym popiołem smarować.
\
Po szkole podstawowej pracowałem z matką na gospodarce i od czasu do czasu chodziłem pomagać sąsiadom w młócce, przy żniwach i innych pracach. Rzadko za pieniądze, ot, ktoś dał kawałek słoniny, trochę mąki, albo i za dziękuję. Bardzo mi się spodobało powiedzenie bliskiego sąsiada. Nazywano go Głupi Manik. Pomagałem przy młócce jego brata. Manik siedział pod stodołą, kiwał się do tyłu, do przodu, śpiewał, co mu do głowy przyszło. Nagle, śpiewając „Kiedy ranne wstają zorze”, zaczął po każdej zwrotce przeklinać „kurwa go mać”. Rozśmieszało to, choć nie było się z czego śmiać. Po skończonej młócce, wszystkim, którzy pomagali, matka Manika dziękowała. „Bóg zapłać, Bóg zapłać wam”, mówiła, a Manik na całe gardło: „Bóg zapłać za cholerną młóckę!”. Wszyscy się śmieli i mówili: „Ot, choć głupi, ale ile mądrości w jego głupocie”. Młócka do przyjemności nie należała – okurzeni, zmęczeni, ale trzeba było wzajemnie sobie pomagać.
\
Gdy ukończyłem osiemnaście lat, zaczepiłem się na dwa miesiące w Łomazach w Spółdzielni Ogrodniczej. To była taka spółdzielnia, że w okresie lata prowadziła skup ogórków, a w jesieni, do mrozów, skup ogórków kiszonych. Moim zadaniem było dolewanie rosołu do beczek, które przepuszczały sok, dobijanie obręczy w beczkach, znakowanie beczek, jeśli były odbierane, ładowanie do transportu. Często tak było, że kiedy szedłem do roboty i nie miałem co wziąć na kanapkę, tylko kilka placków ziemniaczanych albo z rozczynu chlebowego, to cały dzień przeżyłem ogórkami kiszonymi. Pamiętam, pewnego dnia szedłem, nawet matka placków nie upiekła, bo nie miała oleju ni żadnego tłuszczu. Czekał mnie dzień na samych ogórkach. Byłem w połowie drogi, przede mną szło kilka osób, dzieci do szkoły, ktoś po zakupy do sklepu czy w innej sprawie. Patrzę, obok ścieżki banknot dwudziestozłotowy. Nikt z nich nie mógł zgubić, bo był mokry od nocnej rosy. Chyba anieli z niebios zrzuciły. Poszedłem do sklepu. Wystarczyło na bochenek chleba, jeden kilogram cukru i margarynę. Część zjadłem w pracy, resztę przyniosłem do domu matce i siostrom. A matka mówi: „Jak poszedłeś, modliłam się, jak ty cały dzień przepracujesz tylko o ogórkach i płakałam. Pewnie Bóg wysłuchał mego żalu”.
\
Siedzę na polu swojego dziadka, Sidorowicza Leona, a te pole to jest posag mojej matki. Kiedyś, jak Lubenkę podzielili na kolonie, to każdy chłop miał dwadzieścia cztery zagony. To się nazywało kolonia. A później, ile dzieci mieli, tak te pola dzielili. Jeśli mieli czworo dzieci, to te dwadzieścia cztery zagony dzielili na cztery, to wychodziło sześć zagonów. A dzielili zawsze od wschodu słońca na najstarszego, od miedzy. Piętnastego sierpnia, co się kwiatka i kłosy święciło na Matki Boskiej Zielnej, to później się te kłosy brało, i jak się nowe żyto wysiewało, to wycierało się z nich ziarnka i na polu robiło się znak krzyża i siało się tymi ziarnkami i tę słomę się w to wtykało już na zasiewkę. Teraz też miałem to zrobić, i żem zapomniał.
\
Często w sąsiedzkich sporach o miedzę, o drzewo, które jednemu przeszkadzało, bo zaciemniało jego ziemię i wrastało korzeniami w jego pole, a drugi nie chciał go usunąć, w złości sąsiad wykrzykiwał sąsiadowi: „Ty cholerny karczebo, wszystko byś wykarczował, bo ci ziemi za mało!”. Karczebami nazywali też takich ludzi, którzy nawet o niedzieli nie pamiętali, żeby się ubrać, umyć, ogolić. Tylko brudni, zarośnięci harowali na polu od świtu do nocy. To byli karczeby, którymi ludzie gardzili. Ale też karczebami nazywano ludzi takich, co z miejsca swego urodzenia nigdzie nie chcieli się ruszyć. Choć żyli w biedzie, w niedostatku, nie godzili się na zmianę swego zamieszkania. Dla nich najważniejsze było miejsce, gdzie się urodzili – ojcowizna. To mieli wpojone przez rodziców, wyssane z mlekiem matki. Nawet jak byli przymusem wysiedlani, zsyłani na Sybir, jeśli tylko mogli, nazad powracali. I sami, jak karcz, wrastali w ziemię naszych pradziadów, co puszczę toporami karczowali, sieli, orali.
\
Ojciec w 1914 roku wyjechał z rodzicami w głąb Rosji z falą tak zwanych bieżeńców. Powrócił pieszo do Lubenki, mając osiemnaście lat. W latach powojennych dostał propozycję zatrudnienia w orkiestrze marynarki wojennej w Szczecinie z racji tego, że grał na klarnecie. Odrzucił. Matka się kłóciła, że będziemy mieli łatwiejsze życie: „Trzymasz się tych marnych zagonów jak rzep psiego ogona! Jak karczeb spróchniały w tę ziemię wrosłeś!”. Ojciec odpowiadał: „Ja Rosję wzdłuż i wszerz przejechałem i wszystko widziałem. Nigdzie się stąd nie ruszę. Tu się urodziłem i tu umrzeć muszę”. Nam, dzieciom, przykazywał: „Wszyscy na tej się nie utrzymacie, ale niech choć jedno zostanie. Nikomu nie sprzedawajcie, to zawsze na swoje będziecie mogli wrócić”. Po latach i matka mówiła, jak z odwiedzin w miastach u swoich dzieci powracała, że dobrze, że ojciec nie zgodził się wyjechać, bo w obcym miejscu wyspać się dobrze nie można. „My jak karczeby tu zakorzenieni”. Dziś i ja to samo czuję i nigdzie się stąd nie ruszę. Też chyba jestem karczebą.
Tekst: Kazimierz Kusznierow, zdjęcia: Adam Pańczuk