Bez kategorii

Galeria Natura: Współcześni nomadzi

Postanowili opuścić kulturę Zachodu i spędzili kilka lat w Azji w domu na kółkach. Alicja Łukasiak i Grzegorz Drozd wierzą, że człowiek jest częścią natury, a konsumpcjonizm jest czymś, za czym nie warto gonić.

Stanowią wyjątkowy duet artystyczny i życiowy, a ich sztuka wynika ze światopoglądu, który z kolei przekłada się na praktykę. — Pamiętam, że gdy w 2014 roku stworzyłam inspirowany Azją cykl Moje problemy światowe, trafiłam do programu Maksa Cegielskiego. Wcześniej trwały gorączkowe poszukiwania artysty, który by takie sprawy poruszał. Nie było łatwo, bo nie było to modne — wspomina Alicja Łukasiak.

Ich prace stworzone pod wpływem tego wojażu pokazywały odmienną od europejskiej świadomość, piękno natury oraz lęk o nią, a także stopniowe pożeranie wschodniego świata przez konsumpcję. — Chcemy poruszać sprawy etyczne, uważam, że rolą artystów jest coś więcej niż reagowanie na rynek sztuki — mówił Grzegorz Drozd.

Można inaczej

Już na studiach, w 2003 r., postanowili stworzyć coś w rodzaju platformy, która umożliwiałaby ludziom sztuki współpracę i reagowanie na rzeczywistość. Zmiana Organizacji Ruchu to nazwa, która sama w sobie zawiera deklarację – że można inaczej, bez rywalizacji, z dala od rynkowego traktowania sztuki i jej twórców.

 

Jednym z głośniejszych przedsięwzięć był Stan wojenny — wystawa prac polskich artystów, które zostały usunięte z ekspozycji. Na ulicy Smolnej 16 w Warszawie można było zobaczyć dzieła tych, którzy ucierpieli z powodu cenzury (Doroty Nieznalskiej, Marka Sobczyka czy Piotra Kurka), a także tych artystów, którzy chcieli zamanifestować przeciwko takiej praktyce. Stan wojenny stał się wyraźnym głosem w obronie artystycznej wypowiedzi.

Spektakularny obrót przybrała akcja „Development”. W obliczu piętrzących się trudności z udostępnieniem gruntu pod instalacje artystyczne, podali się za deweloperów i na miesiąc wydzierżawili jeden z placów. — ­Przywieźliśmy kontener budowlany, ogrodziliśmy teren płotem, a za nim spokojnie powstawała wystawa. Ludzie spodziewali się kolejnego bloku, a tu niespodzianka. Na wernisażu rozpaliliśmy ognisko, przyjechała nawet straż miejska, ale funkcjonariusze, nie bardzo wiedząc, jak mają rozumieć tę sytuację, poprosili tylko, aby ognisko było mniejsze — opowiada Grzegorz.

Gorącą dyskusję wywołała natomiast interwencja na Dudziarskiej. Czarne kwadraty nawiązujące do obrazu Malewicza trafiły na elewację trzech bloków, gdzie władze postanowiły ulokować m.in. eksmitowanych mieszkańców. Artystom zarzucano piętnowanie ich czy niedostateczny dialog ze społecznością. — To nieprawda, ponieważ mieszkańcy te projekty zaakceptowali — odparowuje Alicja. Pod wpływem tego nagłego rozgłosu stała się także rzecz wcześniej niemożliwa: pod rozsławione bloki, przedtem niemal odcięte komunikacyjnie, zaczęły częściej jeździć autobusy, odmalowano klatki schodowe, okolicą zainteresowali się także animatorzy zajęć dla dzieci.

Coś się jednak nieuchronnie dla Alicji i Grzegorza kończyło. — Okazało się, że artyści średnio chcą ze sobą współpracować. Byliśmy świadkami tego, jak do sztuki coraz śmielej wdziera się polityka, a wystawy zaczynają przypominać wypracowania na zadany temat — mówi Grzegorz.

— Potrzebowaliśmy też zmiany perspektywy i nowej inspiracji. Bardzo dużo jeździliśmy po Europie, i uderzyło nas, jak jest zhomogenizowana. Dokąd nie pojedziesz, są te same sklepy, ciuchy, zachowania… Musieliśmy się z tego wyrwać — dodaje Alicja.

Klamka zapadła. W 2010 r. spakowali walizki i ruszyli do Azji. W dzienniku podróży napisali: Świat za oknem, który jeszcze nie tak dawno umierał z tęsknoty za wszystkim co zachodnie, zastygł w wyuczonych pozach, tłumaczonych niczym niezachwianym imperatywem rozwoju, modernizacji i wzrostu.

Mieszkanie na kółkach

Od początku było dla nich jasne, że nie zamierzają stawiać siebie w roli ciekawskich turystów, podążających utartymi szlakami. Aby zyskać nie­zależność i móc przemieszczać się tam, gdzie chcą, przerobili isuzu panther na kampera w pełni przystosowanego do nomadycznej wędrówki po Azji Południowo-Wschodniej.

Spotkali animistów i ich pierwotne wspólnoty, odwiedzili wioski, które od pokoleń żyją w zgodzie z naturą i kultywują swoje obrzędy. Zwiedzili cały archipelag Wysp Indonezyjskich, od wyspy do wyspy, docierali tam, gdzie prawie nikt nie był, i po latach wspominają, że czuli się trochę jak Adam i Ewa.

Na Lombok zapisali: Bardzo nam tu dobrze. Śpimy w domku na kołach, a wodę mamy od sąsiada. Wieczorami mamy światło z magicznej baterii słonecznej, która nabiera mocy w ciągu dnia. Kokosy spadają z palmy, a małpy nocą wyjadają nasze pozostawione owoce.

Kolejne punkty na mapie – za każdym razem wymagana jest wiza, ważna przez 30 dni, oraz poręczenie obywatela Indonezji. Choć kilka dni trzeba spędzić w urzędach, warto. Rozmawialiśmy dzisiaj o tradycji i wierzeniach na Timurze. Słyszeliśmy o mocach, które wchodząc w człowieka zmieniają go w postacie zwierząt. Ci, którzy tego doświadczyli, opowiadają, że płynnie przechodzili z jednej natury w drugą i trzecią. Byli kotem, psem, ptakiem, świnią. Ich twarze stawały się napięte, a ciała popadały w konwulsyjne ruchy — zapisali w dzienniku.

W pamięci zapisały się niezapomniane spotkania i doświadczenia. Jak na przykład wizyta u Toradżów, którzy żyją ze swoimi zmarłymi pod jednym dachem. Mówienie o „kulcie śmierci” powoduje pewnie nieporozumienia, ponieważ nie o śmierć tu chodzi, bo jest ona dla członków tej społeczności początkiem nowego życia, a pogrzeb – huczną uroczystością, na którą się czeka czasem bardzo długo. Po śmierci zmarli pozostają dla bliskich osobami i mają prawo do swojego kąta. Akt zgonu wystawiony przez lekarza nie znaczy wiele.

— Do czasu aż nastąpi pogrzeb, krewny jest traktowany jako chory i pozostaje w domu, do chwili aż rodzina uzbiera środki na ceremonię — opowiada Alicja Łukasiak. Niedawno zauważyła na Facebooku mema ze zdjęciem Toradżów w towarzystwie zmumifikowanego członka rodziny. Taki żart w dobie koronawirusa. Ten widok ją ukłuł. Tak łatwo nam się śmiać z tego, czego nie rozumiemy.

Stopniowo zaczęli zauważać coś jeszcze. Że ten niezwykły świat staje się coraz bardziej zalany zachodnią tandetą, która nosi znamiona luksusu. Zobaczyli, jak niszczycielską siłą jest człowiek. — O Borneo mówi się „zielona wyspa”. Na miejscu okazało się, że wybrzeże to śmietnisko. W domach na palach mieszkają od lat filipińscy imigranci, pod spodem tych domków znajduje się śmieciowa lazania ze wszystkim, co woda przyniesie. Drugą sytuację zapamiętałam, gdy płynęliśmy siedmiometrową łodzią po Filipinach. Było na niej dwadzieścia osób, które zajadały się zupkami chińskimi – wszystko lądowało w wodzie, podobnie jak opakowania po papierosach czy inne tego typu odpadki — mówi ze smutkiem Alicja.

O ile na początku wszędzie byli witani z otwartymi ramionami, o tyle pod koniec wyprawy zaczęli zauważać pewną nieufność. Zmasowane odwiedziny bogatych, zachodnich turystów, którzy często zachowują się nie jak goście, a jak kolonizatorzy, zrobiły swoje. —Masowa turystyka powinna być zakazana — nie ma wątpliwości Grzegorz.

Po powrocie do Polski została w nich wschodnia świadomość i głębokie przekonanie, że światowe problemy nie są „czyjeś”, a „moje”.

Tekst: Sylwia Hejno, zdjęcia: Dorota Awiorko

Cały artykuł w 26 numerze Krainy Bugu

Przejrzyj zawartość Więcej
Chcę kupić ten numer Zamów