Bez kategorii

Łzy nad wiklinową kołyską

Jeszcze do niedawna Kraina Bugu była zagłębiem wikliniarstwa. W co drugim domu z pokolenia na pokolenie plotło się koszyki, których gospodarze używali głównie do zbierania ziemniaków. Dla miastowych robiło się tzw. półokrąglaki na balkonowe kwiaty i inne modne wówczas cuda. Dziś nie ma chętnych do wiklinowego fachu. Starzy poumierali, a młodych to nie interesuje. I pieniądz z tego skromny, nie tak jak dawniej…

– Kiedyś, szanowna pani, każden plótł z naszej wsi – opowiada pan Bogusław Wakuliński z nadbużańskich Starczewic. – Oj, robota szła na całego. Pletli po sto sztuk w tygodniu, potem je wieźli na targ, uczepione do wozu, jak w cygańskim taborze i ludzie kupowali przed wykopkami. Kombajnów nie było, kartofle się spod motyki wybierało, to koszyków potrzebowali bardzo dużo. Nasi pradziadowie z wikliny robili nawet siatki na ryby, bo i ryb, pani kochana, było że ho, ho! Szło się nad Bug z takim koszem, w wodę zanurzyło i szczupaczek albo karaś wpadał jak złoto… –  rozmarza się. Dziś wikliny nad Bugiem jak na lekarstwo. Ta, której nie wycięły bobry, jest pod ochroną, a na zakładanie własnych plantacji drobnych gospodarzy nie stać. Co innego wielkie firmy. Właściciel jednej z nich, zwany tu królem wikliny, nie narzeka ani na zbyt, ani na zarobek. – Zaczynałem od małych rzeczy, a obecnie mam w ofercie ponad 2 tysiące produktów – mówi Włodzimierz Motylewicz z Klekotkowa, w wiklinowym biznesie od ponad 20 lat. Początkowo eksportował swoje wyroby tylko do Holandii, gdzie jego wiklinowe i leszczynowe parawany zdobiły ogródki piwne na przedmieściach Amsterdamu. Dziś należy do niego cała Europa. – Wiklinowe rękodzieło ginie – zauważa biznesmen. – Nie widzę dla niego przyszłości. Ja sobie poradzę, ale drobni chałupnicy nie mają szans, bo nie mają naśladowców ani zbytu. Żadna szkoła nie nauczy tego fachu tak, jak nauczy mama czy babcia…

 

Przejrzyj zawartość Więcej
Chcę kupić ten numer Zamów