Wywiady

Czesław Lang: Mój tour wciąż trwa

Zawsze wytyczał sobie cele, do których wytrwale dążył. Chciał być najlepszy w powiecie, w województwie, w kraju. Chciał znów wsiąść na rower po ciężkim wypadku, żeby pokazać tym, którzy spisali go na straty, ile jest wart. Chciał uczynić światową markę ze swojego sportowego dziecka – Tour de Pologne. Te „chciał” zamienił na „byłem”, „jeździłem”, „wypromowałem”. Czesław Lang wie, że nie osiągnąłby tego wszystkiego, gdyby nie pracowitość i systematyczność, których nauczyli go rodzice. Przed nim kolejne „chcę”, które bez wątpienia urzeczywistni.

Podczas jednej z wędrówek po Podlasiu ktoś mi powiedział, żebym koniecznie porozmawiał z Czesławem Langiem, bo on ma związki ze Wschodem. Na początku zrobiłem wielkie oczy, ale tamta myśl nie dawała mi spokoju, tak więc dziś rozmawiamy. Gdzie zatem sięgają korzenie jednego z najwybitniejszych polskich kolarzy?

(śmiech) Ktoś dobrze panu powiedział. Moi rodzice urodzili się w Uchrynowie, który do lat 50. należał do Polski, potem przeszedł w ręce Ukrainy. Ta wieś leży w okolicach Hrubieszowa i Doł­hobyczowa, usytuowana jest w tak dziwnym miejscu, że stojąc na polsko-ukraińskiej granicy, widać dom moich rodziców.

Dlaczego więc się stamtąd wyprowadzili?

Poniekąd zostali do tego zmuszeni. Kiedy okazało się, że nagle ich wieś zostanie przyłączona do Ukrainy, nie zastanawiając się długo, przenieśli się na Zachód. W Uchrynowie została jednak duża część mojej rodziny, która żyje tam do dzisiaj.

Niedawno miałem okazję ją odwiedzić. Zapakowałem w autokar moich najbliższych i zrobiłem im sentymentalną podróż do źródeł. To było niesamowite przeżycie. Znaleźliśmy kuzynów i kuzynki oraz dom, w którym urodziła się moja mama. Dla mnie była to pierwsza indywidualna wizyta na tamtych terenach, bo wcześniej wielokrotnie byłem na Ukrainie jako kolarz. Mam nadzieję, że będę tam często wracał, tak jak i moja ukraińska rodzina będzie mnie odwiedzała w Polsce.

 

Czuje pan emocjonalny związek ze Wschodem?

Na pewno czuję. Lubię chociażby wschodnią muzykę, która – w moim odczuciu – ma w sobie fantazję. Poza tym płynie we mnie krew ludzi ze Wschodu.

Wyjechał pan ze swoich rodzinnych Kołczygłowów na rowerze, na którym przejeździł pan całą Europę. Proszę powiedzieć, jak to się wszystko zaczęło.

Zaczęło się od pasji i oglądania w telewizji Wyścigu Pokoju – to właśnie dzięki niemu zapragnąłem mieć rower wyścigowy. Proszę pamiętać, że były to lata 70., więc o taki rower było po prostu ciężko. Jeśli już odpowiedni sprzęt pojawiał się w sklepie, to kosztował bardzo dużo. Z pomocą przyszedł mój szwagier Jerzy Siluta – animator sportu, który gromadził wokół siebie całą okoliczną młodzież. Pewnego dnia wziął mnie na męską rozmowę i powiedział: „Chcesz mieć rower wyścigowy, to jedź do Bytowa, tam organizują mały wyścig pokoju. Weź obojętnie jaki rower i wystartuj. Jak będziesz dobrze jechał, to może zapiszą cię do klubu Baszta Bytów i będziesz się ścigał”. Miałem wtedy 13 lat. Długo się nie zastanawiając, wziąłem damkę ukrainę mojej mamy, odkręciłem od niej błotniki oraz bagażnik, i pojechałem. Stanąłem zagubiony wśród tej chmary dzieciaków, ale pojechałem. Tak właśnie zaczęła się moja przygoda z kolarstwem.

Jak skończył się ten wyścig?

Przez długi czas prowadziłem, później dogonił mnie inny zawodnik, pierwszy etap ukończyłem więc na drugim miejscu. W następną niedzielę był kolejny etap i tam już powalczyłem. To właśnie wtedy zwrócił na mnie uwagę trener Baszty Bytów Euzebiusz Marciniak, który zaprosił mnie do siebie. Wiedziałem, że dostanę własny rower wyścigowy, i byłem tym faktem bardzo podekscytowany. Na miejscu okazało się jednak, że – owszem – rower dostałem, ale stary, i do tego w częściach. Trener powrzucał je do worka po ziemniakach, a ja przyniosłem go na plecach do domu, po czym składałem to wszystko przez dwa tygodnie. Nie narzekałem, najważniejsze było, że w końcu mi się udało. Jazda na tym sprzęcie bardzo mi się spodobała, sukcesywnie poprawiałem swoje wyniki. Po trzech miesiącach regularnych treningów zacząłem wygrywać pierwsze poważne wyścigi, co zaowocowało tym, że dostałem rower wyścigowy z prawdziwego zdarzenia.

W jednym z wywiadów przeczytałem, że ten pierwszy profesjonalny rower to był srebrny jaguar…

Tak, to prawda. Dostałem go w nagrodę za wygranie etapu mojego pierwszego ogólnopolskiego wyścigu. Była to rywalizacja etapowa, więc kiedy następnego dnia wsiadłem na tego jaguara i zacząłem pedałować, to drugiego zawodnika dzieliło ode mnie 14 minut. Tak mi ten rower pasował, że nie mogłem się zatrzymać (śmiech).

Ludzie, którzy dziś zaczynają jeździć na rowerach, mimo że są amatorami, mają fantastyczny sprzęt, odżywki, treningi. Na tym tle pana doświadczenia to czysta abstrakcja…

Zgadza się, ale na tym polegał urok tamtych lat. Kiedy rozpoczynałem karierę, największą zmorą były części rowerowe. Brakowało opon. Jechałem, opona się przebijała, trzeba było wrócić do domu, rozpruć ją, wyjąć dętkę, zakleić, zszyć z powrotem, i tak w kółko. Pamiętam, że więcej czasu zajmowało mi szycie opon niż jeżdżenie.

Wróćmy jeszcze na chwilę do tego pierwszego wygranego wyścigu, bo to nie był tylko wygrany etap.

O, tak. Wtedy właśnie zobaczyłem, na czym polega ta cała zabawa. Trenowałem codziennie, żeby było mi łatwiej, wygrałem więc też drugi etap, potem jazdę indywidualną na czas, połknąłem wtedy bakcyla kolarstwa, stało się ono moją pasją.

Bez pasji nie ma sukcesów?

Oczywiście, przecież trudno cokolwiek osiągnąć, jeśli to, co robimy, nie jest naszą pasją, szczególnie dotyczy to tak trudnego sportu, jakim jest kolarstwo. Wbrew pozorom, to naprawdę ciężki kawałek chleba, nie jest to sport zarobkowy, ale wymagający dużo wyrzeczeń, ciężkiej pracy, stawiania sobie celów i ich osiągania. Na pewno dużo pomogło mi to, że urodziłem się na wsi, że od małego musiałem sprostać obowiązkom w gospodarstwie i wykonywać je systematycznie. Jak miałem króliki, to wiedziałem, że muszę dać im jeść, posprzątać w zagrodzie. Młody człowiek nie wyczyta o tym w książkach, musi tego realnie dotknąć.

Czy rower był w takim razie odskocznią, trampoliną do innego świata?

Na pewno. Dawał mi możliwość rywalizacji, a to jest piękne. Dzięki pasji nie tylko uczyłem się życia, lecz także poznawałem świat.

 

Co się stało z tym pierwszym rowerem – „stuningowaną” damką ukrainą?

Nadal jest u mnie. Na moje 50. urodziny brat ją pięknie wyremontował i podarował mi w prezencie. Zdarza mi się nawet czasem wyruszać na niej na przejażdżki, które traktuję jak zabawę.

Panie Czesławie, do tej pory mówiliśmy o pasji nastolatka. Kiedy zaczęła się ona przeradzać w zawód?

W moim przypadku dosyć szybko. Jako junior zostałem powołany do torowej reprezentacji Polski, na pierwszych igrzyskach olimpijskich wystartowałem bodajże w wieku 21 lat, wtedy też zacząłem stawiać sobie wyższe cele, zresztą od początku kariery je sobie wyznaczałem. Nie wiem, skąd to się wzięło. Najpierw chciałem być najlepszy w powiecie, później w województwie, potem w kraju itd.

No właśnie, najpierw był tor. Jak pan na niego trafił?

Kiedy byłem w młodzikach juniorach, charakteryzowała mnie dobra jazda na czas. Zauważył to szef wyszkolenia Polskiego Związku Kolarskiego i zadzwonił do mojego trenera Euzebiusza Marciniaka, prosząc, aby ten przysłał mnie na testy do Warszawy. To była dla mnie wielka szansa, ruszyłem więc w 24-godzinną podróż: najpierw jechałem autobusem do Gdańska, potem pociągiem do stolicy. Miałem 16 lat, poza wsią niczego do tamtej pory nie widziałem, a tu musiałem sam przejechać taką drogę, stres był ogromny. Dojechałem na 6.00 rano, odnalazłem PZK, siadłem na schodach i tak czekałem, aż przyjdą pracownicy biura i je otworzą. Kiedy w końcu się pojawili, jeden z nich kazał mi iść coś zjeść, bo całą noc nie miałem niczego w ustach i nie spałem, poszedłem więc do Hali Mirowskiej i kupiłem kawałek kiełbasy oraz bułkę. Potem przyjechał Jan Magiera, świetny kolarz szosowy, który po zakończeniu kariery był opiekunem młodzików torowych. Zabrał mnie do magazynów, w których zgromadzony był cały sprzęt. Kiedy otworzył drzwi, zamarłem. Zobaczyłem rowery z Wyścigu Pokoju, z olimpiady – dla chłopaka ze wsi był to istny zawrót głowy. Wzięliśmy srebrny rower i pojechaliśmy na tor. Trener kazał mi jeździć raz do góry, raz na dół. Pierwszy raz to robiłem, więc się wywróciłem. Szybko usłyszałem, żebym zrobił sobie przerwę, odpoczął, bo po południu wezmę udział w zawodach. Zjechali się na nie najlepsi torowcy z całego kraju. Wystartowałem na dystansie 3 km na dochodzenie – wygrywa w nim ten, kto w najkrótszym czasie pokona tę trasę. Jak wystartowałem, to chyba ze strachu tak pomykałem, że pobiłem rekord Polski (śmiech). Od razu po tym wyczynie trafiłem do kadry juniorów jako objawienie. Ta szykowała się właśnie na mistrzostwa do Monachium, więc już po dwóch tygodniach wyjechałem na zawody w reprezentacyjnych dresach. Byłem tam chyba 12.

Jako że okres juniorów dobiegał końca, powołano mnie do torowej kadry seniorów – byli tam Jankiewicz, Sójka, Kocot, Bek, Głowacki, czyli cała kolarska czołówka. Spędziłem tam trzy czy cztery lata. Na pierwsze igrzyska pojechałem jako torowiec, zająłem w nich 5. miejsce na dystansie 4 km na dochodzenie w drużynie. Po tym osiągnięciu zaproponowano mi przejście na szosę, z czego bardzo się ucieszyłem. W sumie w igrzyskach startowałem dwa razy: byłem 5. i 6. w Montrealu oraz 2. i 4. w Moskwie.

Jak wyglądała droga na tę pierwszą olimpiadę?

Przygotowania były dla mnie wyjątkowe, bo rok wcześniej przydarzył mi się poważny wypadek na Wyścigu Pokoju. Miałem wyrwaną ze stawu rękę, podczas operacji poskręcaną na śruby, postawiono na mnie właściwie krzyżyk. Nawet trenerzy, którzy mnie odwiedzili w szpitalu, twierdzili, że nic już ze mnie nie będzie. Oczywiście nie powiedzieli mi tego w oczy, ale słyszałem ich rozmowę, kiedy wychodzili z sali. Paradoksalnie tamto zajście bardzo mnie wzmocniło, pojawiła się we mnie sportowa złość i po wyjściu ze szpitala od razu wsiadłem na rower. Solidnie przepracowałem zimę, dzięki czemu w roku 1980 wygrałem praktycznie wszystko, co chciałem.

Wśród tych imprez były igrzyska olimpijskie. Jak wyglądał wyścig, w którym zdobył pan wicemistrzostwo olimpijskie?

To była ciężka rywalizacja. W ZSRR kolarstwo cieszyło się wtedy dużą popularnością, był tam Siergiej Suchoruczenkow – gwiazda gwiazd można rzec. Wygrywał wszystko, był faworytem, pod niego przygotowano trasę, na której ja przed olimpiadą ani razu się nie ścigałem. Suchoruczenkow zaatakował po 30. km, urwał wszystkich, tylko ja i drugi Rosjanin Barinow utrzymaliśmy z nim kontakt. Cały czas gonił nas peleton, mieliśmy nad nim trzy, cztery minuty przewagi. W decydującym momencie Suchoruczenkow zaatakował po raz kolejny, ja za nim, z tyłu Barinow. W momencie kiedy wjeżdżaliśmy na górkę, spadł mi łańcuch, musiałem się zatrzymać i go założyć, co poskutkowało tym, że Barinow mnie wyprzedził. Sytuacja zrobiła się bardzo niebezpieczna: dwóch Rosjan z przodu, ja z tyłu, a trzy minuty za mną peleton, do mety zaś 30 km. Założyłem łańcuch, dogoniłem Barinowa. Pierwszy na metę wjechał Suchoruczenkow. Zostały dwie koszulki – jedna czerwona, druga biało-czerwona, które poruszały się w tym samym tempie. Emocje sięgały zenitu, wszyscy zastanawiali się, które kolory pierwsze przekroczą metę. Zwyciężyłem o ułamki sekund i muszę przyznać, że był to mój życiowy finisz. Dla Polaków to było bardzo ważne, nie chodziło tylko o sportowe zwycięstwo, lecz także o symboliczne, z historyczno­-politycznymi kontekstami.

Czy było to zwieńczenie pańskiej kariery?

Na pewno. Wcześniej zdobyłem mistrzostwo świata, brązowy medal, a to wicemistrzostwo olimpijskie, wywalczone w wyścigu indywidualnym, to był najlepszy wynik – do dziś nie udało się go nikomu pobić. To było ukoronowanie okresu amatorskiego. Potem, kiedy podpisałem kontrakt z włoską firmą, zaczęło się już kolarstwo zawodowe. Nie zapominajmy, że były to lata 80., więc tak naprawdę medal dał mi przepustkę do wyjazdu. We Włoszech przez dziewięć lat byłem kolarzem zawodowym. Dziewięć razy przejechałem Giro d’Italia, trzy razy Tour de France – w zasadzie zaliczyłem wszystkie największe wyścigi świata.

W ciągu roku przejeżdżałem na rowerze 50 tysięcy kilometrów. Mam satysfakcję, że spełniłem się jako kolarz.

Czy kontrast między tymi krajami oraz między sportem amatorskim i zawodowym był duży?

Bardzo duży. W amatorskim sporcie wszystko kręciło się zgodnie z zasadą: „jakoś to będzie”. Wszystko było z łapanki. Pamiętam takie Wyścigi Pokoju, podczas których do jedzenia dawano nam tylko tatar. W innym roku wpadli na pomysł, że będą nam dawać kogel-mogel. W zawodowstwie nastąpiła całkowita zmiana i w treningu, i w kulturze jedzenia. Inne były też dystanse. W amatorstwie 180 kilometrów to było już dużo, w peletonie zawodowym to jest mało – jeździłem etapy, które miały nawet po 300 kilometrów, 250 to był chleb powszedni. Można powiedzieć, że kolarz zawodowy trenuje pięćdziesiąt razy więcej, ale ma też pięćdziesiąt razy większy wysiłek.

Pańska przygoda z kolarstwem trwa lat…

Od 1971 roku, czyli 42 lata.

Nie ma pan już dość?

Nie, choć tak naprawdę teraz mam więcej kłopotów niż w czasach kariery, muszę np. uzbierać pieniądze na Tour de Pologne. Nie jest łatwo pozyskać sponsorów, uzmysłowić im, że to doskonały biznes, na którym korzystają obie strony, przekonać ich do idei budowania wizerunku przez sport. Wiele firm tego nie rozumie, w wielu z nich są układy nie do przebicia.


Czym zajmuje się Czesław Lang obecnie?

Prowadzę firmę organizującą imprezy sportowe, m.in. Tour de Pologne, Skandia Maraton, zasiadam w zarządzie firmy, która produkuje blachy powlekane plastikiem. Jestem też trochę rolnikiem – w miejscowości Barnowo na Pomorzu, po 15-letnim pobycie we Włoszech, przez zupełny przypadek kupiłem gospodarstwo po dawnym pegeerze, w którym mój ojciec był kiedyś kierownikiem, a ja się urodziłem. Mam tam dworek, hoduję konie i owce, to jest teraz moje miejsce na ziemi.

Czyli Warszawa to głównie biznes?

Tak.

Dla większości Polaków jest pan twarzą Tour de Pologne. Czy ten wyścig to dziś światowa czołówka?

Zdecydowanie. Kiedy zacząłem go organizować, marzyłem, żeby był on traktowany jak włoskie i hiszpańskie wyścigi. Realizacja tego celu trwała prawie dwadzieścia lat. Jesteśmy w World Tour, czyli tam, gdzie jest Tour de France, Giro d’Italia, jesteśmy w Kolarskiej Lidze Mistrzów. W skali od 1 do 100 Tour de Pologne jest oceniany na 99,7 pkt., czyli tak samo, jak największe światowe wyścigi. O współorganizację Tour de Pologne ubiegają się takie państwa, jak Włochy, Belgia czy Francja, co świadczy o tym, że jest to już produkt europejski.

Obecnie jesteśmy świadkami rewolucji w kolarstwie, która obejmuje m.in. zmianę sposobu rozgrywania wyścigów, aby były one bardziej otwarte, żeby na poszczególnych etapach więcej się działo. Tour de Pologne jest pierwszym wyścigiem, który już od tego roku wprowadził takie zmiany, co świadczy o tym, że nasza pozycja jest naprawdę mocna.

Tour de Pologne to już marka nie tylko sportowa. Czy pana zdaniem jest szansa na to, aby kolarstwo rozpropagować do takiego stopnia, jak za czasów pana kariery?

Niech pan popatrzy, ile ludzi jeździ na rowerach, ile powstaje ścieżek rowerowych, ile jest imprez. W tej rzeszy ludzi na pewno znajdą się utalentowani pasjonaci, którzy zechcą sprawdzić swoje siły podczas większych imprez. My sami jako Lang Team poprzez organizację wyścigów i maratonów próbujemy ich wyłowić. Jeżeli zaś chodzi o popularność, brakuje nam po prostu wyników na szosie. Mamy, co prawda, Maję Włoszczowską, ale jej osiągnięcia nie mają takiego przebicia, jak wygrana Przemka Niemca czy Michała Kwiatkowskiego w Tour de France czy Giro d’Italia. Po zajmowanych przez nich miejscach widać, że oni zaczynają dochodzić do tej światowej czołówki. Jak tutaj zaczniemy wygrywać, to potem pójdzie już automatycznie. W kolarstwie już dziś jest budujące to, że dużo ludzi jeździ, mamy imprezę światowego formatu, mamy masę imprez towarzyszących dla dzieci. Brakuje nam tylko przysłowiowej kropki nad „i”, żeby ten tłum się na to rzucił i w kolarstwie zrobiła się „małyszomania” czy „kowalczykomania”.

 

Tour de Pologne już dziś przyciąga tłumy, więc może to początki „kolarstwomanii”?

To prawda. Dwa lata temu wyliczyliśmy, że na startach, metach i trasach Tour de Pologne w ciągu siedmiu dni stały trzy miliony ludzi. To świetny wynik. Widać, że jest to bardzo popularna dyscyplina sportu niekomercyjnego, na którą każdy może przyjść, popatrzeć. Sportu, który nie budzi agresji, nie towarzyszą mu tysiące policjantów strzegących bezpieczeństwa. Kolarstwo jest sportem prorodzinnym i są przed nim naprawdę wielkie perspektywy. Sprzyja temu też walka z dopingiem, dzięki której szanse zawodników zostały wyrównane. Nie wyszła ona od sponsorów czy mediów, tylko od samych zawodników. Doping jest wszędzie, i tego nie ma co ukrywać, kolarstwo było natomiast pierwszą dyscypliną, która mu się przeciwstawiła. Kiedy właściwi ludzie zaczęli czyścić ten sport, zrobiło się po prostu ciekawiej, nie było jednostki, która dominowała. To również jest pasjonujące dla kibica, który może emocjonować się tym, kto wygra danego dnia, bo jak wszyscy mają równe szanse, to jest wielu faworytów. Przez to kolarstwo otworzyło się na ludzi.

Do końca zbliżmy się na sportowo, ale nie kolarsko. Słyszałem, że dość aktywnie jeździ pan konno…

Tę pasję odziedziczyłem chyba po ojcu. Kiedy byłem mały, często jeździłem z nim bryczką. Kiedy skończyłem karierę, postanowiłem zrealizować swoje marzenie i mam teraz dwanaście koni, w tym trzy araby kupione w Janowie Podlaskim, na których najbardziej lubię jeździć. To moja wielka pasja. Po przyjeździe na wieś od razu wsiadam na konia. Rano jeżdżę na jednym, po południu na drugim, nieraz wieczorem na trzecim. A że tereny są tam przepiękne, to czysta przyjemność.

Czy po takim życiu można mieć jeszcze jakieś marzenia?

Tak, inaczej człowiek nie mógłby funkcjonować. Moim wielkim marzeniem jest to, aby wyniki polskich kolarzy były coraz lepsze, żeby wygrywali oni etapy na Tour de France i Giro d’Italia, żeby byli zawsze w czołówce – to jeśli chodzi o pracę. A prywatnie, remontuję właśnie na wsi stary dom, w którym chcę otworzyć klinikę oczyszczania organizmu metodą doktora Gersona. Chcę organizować 7- i 14-dniowe pobyty, w czasie których ich uczestnicy zrezygnują z ciężkich potraw, jedząc w zamian tylko ekologiczne produkty.

Panie Czesławie, zaczęliśmy od Wscho­du, zróbmy więc na koniec pętlę i skończmy na Podlasiu. Był taki moment, bodajże w 2008 czy 2009 roku, kiedy Tour de Pologne jeździło po Wschodzie, było nawet w Łosicach, w których mieści się nasza redakcja. Czy jest szansa, że kiedyś do nas wróci?

Na pewno, ciągle zmieniamy trasę wyścigu. To też zależy od tego, czy miasta chcą się zaangażować w tę ideę, czy chcą nas wspomóc organizacyjnie i finansowo. Trudno jest pociągnąć taką imprezę, jeżeli nie ma się partnerów i sponsorów, a tych zdobyć nie jest łatwo, bo to nie jest dochodowa impreza, nie sprzedajemy na nią biletów. My dajemy wszystko za darmo. To są ogromne koszty: sama kontrola dopingowa kosztuje nas 300 tysięcy euro, pula nagród to jakieś 250 tysięcy euro. Jeżeli jednak chcemy należeć do kolarskiej ligi, to musimy zainwestować.

Rozmawiał: Daniel Parol

 

 

Przejrzyj zawartość Więcej
Chcę kupić ten numer Zamów