Ślub Mariny Sestasvili i Marcina Piotrowskiego to nie tylko początek ich wspólnego życia, lecz także spontaniczne narodziny Festiwalu Folkowisko. I choć żona prosi czasem męża, żeby przenieść imprezę na inny termin i skromnie obejść ich osobisty jubileusz, ten z rozbrajającą szczerością mówi: “Kochanie, ale dzięki temu przynajmniej pamiętam o rocznicy naszych zaślubin”. A ta zawsze obchodzona jest z pompą.
Jest lipcowy wieczór 2011 roku. Grupa ludzi siedzi wokół drewnianej sceny, zasłuchana w głos gawędziarza. Nagle podchodzi do niej pokaźnych rozmiarów człowiek i wydaje z siebie tubalne: „Gdzie jest Marcin?”. Ten podnosi się nieśmiało. Nieznajomy wyłania się z cienia, podchodzi do niego i mówi: „To ja, Andrzej Stasiuk. I co k…a, ja nie przyjadę?”. Takim zabawnym wspomnieniem Marcin Piotrowski rozpoczyna opowieść o pierwszym Festiwalu Folkowisko.
Zanim jednak do niego doszło, był rok 2008 i wspomniany już ślub Mariny i Marcina. Odbył się w starej szkole w Gorajcu, którą chwilę wcześniej młodzi kupili, aby spełnić swoje marzenie i docelowo zorganizować w niej gospodarstwo agroturystyczne. — Wesele odbyło się pod gołym niebem.
Zrobiliśmy je na ludowo – do ślubu pojechaliśmy wozami, każdego z 60 gości poprosiliśmy, aby ubrał się w strój tradycyjny lub na taki stylizowany, przygrywał nam zespół Żmije. Wszystko trwało trzy dni. Ostatniego dnia postanowiliśmy podpisać pakt corocznych tego typu spotkań w rocznicę naszego ślubu — wspomina Marcin Piotrowski.
Ot, miało to być regularne spotkanie przyjaciół, którzy po skończeniu studiów rozjechali się po świecie, ale bardzo chcieli podtrzymywać łączącą ich relację.
Rok później na spotkanie przyjechało 40 osób – to wtedy nazwali je Folkowiskiem. Na kolejną rocznicę stawiło się jeszcze więcej ludzi. Kilku z nich rzuciło w stronę organizatora: „Marcin, zrób z tego formę bardziej otwartą, tu jest przecież tak fajnie”. — Podjąłem to wyzwanie razem z moim bratem Maćkiem. Chcieliśmy promować miejsce, o którym nikt nie słyszał i które teoretycznie jest na końcu świata. Pojechałem do burmistrza i powiedziałem, że chcemy zrobić festiwal. Usłyszałem: „Róbcie. Finansowo nie mogę wam pomóc, ale dam sprzęt nagłaśniający, możecie wziąć też nieużywaną przez nas scenę” — mówi nasz bohater. Nie mieli pojęcia, jak organizuje się taką imprezę. Zaprosili lokalne kapele, wymyślili wieczór opowiadaczy, bo ich dziadek był gawędziarzem. Stwierdzili, że przydałaby się jeszcze jakaś gwiazda. Napisali więc list do Andrzeja Stasiuka: „Po raz pierwszy robimy w naszej wiosce festiwal. Chcemy opowiadać o pograniczu, wielokulturowości, korzeniach tego miejsca i chcemy pana zaprosić. Ale jak pan dostał Nike, to pewnie pan nie przyjedzie”. Nie wiedzieli, gdzie go wysłać, więc zaadresowali na Wydawnictwo Czarne. Przyjechał, ale o tym już Państwo wiecie. Rozmawiał, opowiadał fantastyczne historie, tak jak inni mieszkał w namiocie, rano zrobił współtowarzyszom kawę i poszedł z nimi na powitanie słońca. Połknął bakcyla miejsca i klimat Folkowiska, i – jak mówi Marcin Piotrowski – stał się jego duchowym ojcem.
Całość przeczytasz w najnowszym wydaniu Krainy Bugu.
Tekst: Justyna Franczuk, zdjęcia: Anna Serkis