Felietony

Strachy na lachy

Jechaliśmy we dwójkę z moją kilkunastoletnią córką na spotkanie z Saszą, żeby omówić szczegóły koncertu „Wszystkie mazurki świata”. Sasza mieszka w Kobryniu, 50 km od granicy. Kanał Dniepr–Bug łączy się tam z rzeką Muchawiec. Saszę poznałem u przyjaciół w Lublinie. Zbierał materiały do portalu turystycznego o mieście, które ma 51 tysięcy mieszkańców, liczne związki z kresową historią Polski, drewnianą cerkiew, sobór, synagogę w ruinie i monastyr, w którym mieści się obecnie komenda białoruskiej milicji. Przekonałem Saszę, że taki integracyjny koncert bardzo by się Kobryniowi przydał.

Opuszczaliśmy Warszawę w piątek, późnym popołudniem, drogą na Nieporęt. W gęstniejącym styczniowym zmierzchu, mimo krzepkiej zimy, ruch przesuwał się ospale w kierunku daczowisk nad Zalewem Zegrzyńskim, Narwią i Bugiem. Wkrótce pojawił się księżyc i oblał zimnym blaskiem karoserie aut oraz ołowianą taflę zalewu, gdzie wody Bugu trudno odróżnić od ­Narwi. Za Zegrzem ruch zelżał, mróz stężał. Nową obwodnicą Serocka, która zasłania miasteczko ekranami wygłuszającymi z arogancją autostrady prowadzącej do samego Bałtyku (chociaż kurczy się w jednopasmówkę tuż za Serockiem), dojechaliśmy do słynnego Złotego Lina w Wierzbicy. Zjedliśmy po pysznym sandaczu i przez most nad Narwią, drogą wśród szaroburych pól, prostą jak struna i trochę upiorną, dotarliśmy do Wyszkowa. Rozmawialiśmy o tym, że Bug jest dłuższy od Wisły i od Narwi, za której dopływ został uznany dopiero w 1962 r. Choć nie było go widać, wiedzieliśmy, że wije się zakolami wzdłuż drogi, aż do mostu w Wyszkowie. Potem „uciekł” nagle w górę na łąki i bagna pod Brokiem. Nie widzieliśmy go, bo było ciemno, oraz dlatego, że skręciliśmy na Sokołów Podlaski. Mało brakowało, a bylibyśmy go przeoczyli, gdyby nie kolejny most w Tonkielach. Dalej sunęliśmy już razem w mroku: my pustą szosą, rozpoznając mijane miejscowości tylko po nielicznych światłach, a Bug obok, połyskując raz po raz księżycową poświatą. Za ­Drohiczynem odbił na Mielnik, a my na Siemiatycze. Stąd do Kobrynia mieliśmy niecałe 100 km. Córka zaczęła się niepokoić, jak ja się z tym Saszą porozumiem. Po rosyjsku, rzecz jasna, bo po białorusku nie umiem, a Sasza po polsku słabo.

— Tata, to ty umiesz po rosyjsku? — zdziwiło się dziecko.

— Oczywiście. Miałem obowiązkowy rosyjski w podstawówce i ogólniaku — odpowiedziałem, na dowód czego zacząłem deklamować zapamiętane ze szkoły wierszyki tudzież obszerne fragmenty „Eugeniusza Oniegina”.

Tak nam zeszło do Kleszczeli, skąd drogą nr 66, śpiewając po angielsku z rosyjskim akcentem „get your kicks on route sixty-six”, dotarliśmy do przejścia Połowce-Pieszczatka. Nie było tam zbyt miło. Wiało chłodem i grozą. Po godzinnym oczekiwaniu w kolejce sprawdzono dokładnie nasze dokumenty, przejrzano starannie nasze bagaże, na koniec zaś umundurowany funkcjonariusz rzucił:

— Strachowka u was jesć?

— O co mu chodzi? — zapytało dziecko.

— Pyta, czy się boimy.

— Nu, da — odparłem płynnie.

— Tak, pakażicie strachowku.

— A teraz, o co?

— Żebym pokazał, jak się boję.

Wprawiłem całe ciało w dygot, zamachałem rękami i wydałem z siebie okrzyk pełen trwogi. Zrobiło to chyba na funkcjonariuszu duże wrażenie. Przyjrzał mi się bacznie, a po namyśle machnął ręką, na znak, że możemy jechać. Dalszą podróż odbyliśmy w ciemności i kłopotliwym milczeniu. Ulżyło nam dopiero na widok Saszy. A przy kolacji Sasza wyjaśnił nam, że strachowka to po rosyjsku ­ubezpieczenie.

Tekst: Leszek Stafiej

Przejrzyj zawartość Więcej
Chcę kupić ten numer Zamów