Kiedyś bez nich nie było ani wesela, ani potańcówki. Potem na dwie dekady przyćmiły ich keyboardy i muzyka z laptopów. Dzisiaj kapele ludowe znad Buga znów mają zapełnione kalendarze, a młodzi chcą, by pod melodię marsza przeprowadzić ich z domu do kościoła.
W maju Szwagrów usłyszą całe Siemiatycze. Kolejni młodzi zażyczyli sobie wesela z prawdziwego zdarzenia, z marszem w drodze z domu do kościoła. Andrzej Kłopotowski, jego szwagier Jacek Lipiński – obaj na trzyrzędówkach, saksofonista Janek Pytel i córki Kłopotowskich z tamburynami poprowadzą kondukt weselny aż do kościoła, a całe osiedle stanie w oknach, podrygując do muzyki. Starsi przypomną sobie czasy sprzed laptopów i syntezatorów, kiedy żaden ślub nie mógł odbyć się bez kapeli. A młodsi zaczną wypytywać o kontakt do Szwagrów, żeby i im zagrali na weselu, osiemnastce, chrzcinach dziecka czy komunii. Zespół nigdy nie musiał ogłaszać się w gazetach ani w internecie. A teraz, kiedy po epokach keyboardów i laptopów znowu wraca się do tradycji, kalendarz ma zapełniony na kilka miesięcy w przód.
Marsz wraca do łask
I grają, choć to ciężka praca, szczególnie jak po całym tygodniu w zakładzie wulkanizacyjnym, warsztacie czy w gospodarstwie trzeba grać całą sobotnią noc, a potem jeszcze wrócić następnego dnia na poprawiny. Śpi się wtedy po cztery, maksymalnie pięć godzin. Od 5 do 10 – 11. Potem trzeba zapakować sprzęt i wracać na poprawiny, bo młodzi coraz częściej nie tylko przedłużają występ na weselu, dyskretnie wsuwając Szwagrom pieniądze za kolejne godziny grania, ale życzą ich sobie na następny dzień. Kapela przygrywa coraz częściej i nierzadko coraz dłużej. Tylko patrzeć, kiedy do łask wróci tak popularne dawniej w tych stronach „dzień dobry” – witanie przez kapelę gości, zjeżdżających na wesele. Kiedyś marsz akompaniował powitaniu kolejnych wozów konnych z odstrojonymi gośćmi, odprowadzając ich do domu młodej lub młodego. Tak zaanonsowani sowicie nagradzali muzyków, wciskając do kieszeni zwinięte banknoty. Kapele na „dzień dobry” zarabiały więcej niż na całej imprezie, a ile było przy tym radości. Dziś nikt nie przygrywa zajeżdżającym przed dom samochodom, choć coraz częściej orkiestra idzie z młodymi do kościoła, prowadząc ich przez środek wsi. W prywatnym archiwum Andrzej Kłopotowski gromadzi coraz więcej filmów z takich przemarszów. W centrum onieśmielona młoda i przejęty młody. Za nimi wystrojona rodzina i zaproszeni goście, w błyszczących sukniach i popielatych garniturach, a wokół oni – czterej muzycy w jednakowych, eleganckich strojach, z czapkami i instrumentami w rękach. Z pobliskich okien wyglądają sąsiedzi. Żona muzyka, zatrudniona w roli kamerzysty, rejestruje wzruszenie na twarzach rodziców, podrygiwanie najstarszych, oklaski najmłodszych, mijane drewniane chatki i przydrożne kapliczki. Najpiękniej jest latem, kiedy biały strój młodej kontrastuje z zielenią i fuksjowymi floksami, ozdabiającymi płoty. Coraz częściej pary proszą Kłopotowskich o przegranie filmu z przemarszem, który zwykle umyka uwadze zamówionego kamerzysty, a potem okazuje się najbardziej cennym wspomnieniem. Kłopotowscy śmieją się, że mogliby stworzyć własne Wedding TV, kanał z filmami z prawdziwych wesel, które cała Polska przesyła do redakcji, żeby potem móc zobaczyć się na małym ekranie.
Podlasie umie tańczyć
Orkiestra odpoczywa podczas mszy. Potem gra do życzeń i prowadzi korowód do sali weselnej. Tam, po pierwszym daniu zaczyna się praca. Na Podlasiu nigdy nie gra się do pustej sali, bo tu wszyscy umieją tańczyć – do polek, Czerwonych Gitar, zespołu Boys i wszystkiego, co robi furorę w telewizji czy radiu. Na trzyrzędówce świetnie wychodzi i “Macarena”, i “Anna Maria”. Nie mówiąc już o obowiązkowym punkcie każdego wesela – “Jesteś szalona”.
Po komputerowym szale ubiegłej dekady, wesel z laptopa i DJ-ach wciskających enter w komputerze, wraca moda na prawdziwą orkiestrę, która zagra i rocka, i walca, i disco polo, a jak trzeba, przypomni najstarszym polki i oberki. – Ludzie zorientowali się, że komputer nie odprowadzi ich do kościoła, nie wyjdzie przed dom, nie zagra na życzenie – śmieje się Andrzej Kłopotowski. Sam nigdy nie miał problemów z zamówieniami. Szwagry i Respekt – zespół, który współtworzą dwie najbardziej umuzykalnione z jego czterech córek – nie miały problemów ze zleceniami ani w syntetyzatorowych latach 90., ani w skomputeryzowanej pierwszej dekadzie XXI w. Ale wie, że w wielu kapelach instrumenty przez jakiś czas wisiały na kołku. – Nie u tych najlepszych – zaznacza od razu. – Jak ktoś jest dobry, zawsze ma wzięcie.
Sam ze Szwagrami grywa w domu kultury na wieczorkach dla seniorów, a na wesela i osiemnastki coraz częściej zabiera dziewczyny, coby młodzi mogli się bawić przy jak najbardziej współczesnym repertuarze. Piętnastoletnia Mariola, na co dzień uczennica klasy skrzypiec, i osiemnastolatka Monika, z dyplomem szkoły muzycznej w klasie akordeonu, coraz bardziej rwą się do mikrofonu. I to one śpiewają pierwszy taniec. Młodzi wolą ulubioną piosenkę usłyszeć na żywo. Mama Kłopotowska niejednego pana młodego złapała na łzach, kiedy jej córki wyśpiewywały „Wielką miłość” czy potem, przed oczepinami “Cudownych rodziców mam”.
– Zespoły zagrają i walczyka, i disco polo, zaśpiewają głosem męskim, i żeńskim. Przypomną szlagier z młodości babci i najnowszy przebój współczesny. A to ważne, bo na weselach gra się dla publiczności od 10 do 100 lat. Zespoły syntetyzatorów nie poprowadzą młodego na kawalerskie – zwyczaj, kiedy młody w drodze po młodą podchodzi z flaszeczką do sąsiadów i częstuje. Trzeba wtedy wiedzieć, co zagrać – tłumaczy Andrzej Kłopotowski.
Po naukę nad Bug
Muzycy w drugim pokoleniu, którzy, jak Andrzej Kłopotowski, przejęli fach i talent po rodzicach, melodie sprzed lat przywołują raz-dwa, z pamięci. Wystarczy pierwszy akord. Początkujący, którzy dzieciństwo spędzili z dala od sal weselnych i nie podkradali się za perkusję, żeby postukać do rytmu, po nuty i wzorce jeżdżą do lokalnych sław – specjalistów od trzyrzędówki znanych na cały powiat, a nawet województwo, takich jak Feliks Zaremba ze wsi Zaremby. 91-letni Feliks Zaremba zna tysiące melodii, nie wszystkie naraz mieszczą mu się w głowie. Czasem jakąś zapamiętają palce – akordy same układają się w dźwięk, zasłyszany jeszcze przed wojną albo tuż po niej, kiedy wesela urządzano w stodołach, a harmoniście płacono ziemniakami i chlebem. Prawdziwe pieniądze na graniu zaczął zarabiać dopiero po latach. Na początku zapłatą była satysfakcja, ale za to jaka! I pomyśleć, że mało brakowało, a muzykiem by nie został. Ojciec potrzebował w gospodarstwie dodatkowych rąk do pracy. Co z tego, że Felek już jako pięcioletni bąbel przygrywał na harmonii jak stary, aż ludzie się zbiegali. Do końca szkoły korzystał z każdej okazji, żeby odwiedzić w Wygonowie wujka, który jako jeden z nielicznych w okolicy miał harmonię, tzw. półtonówkę. Jak był w dobrym humorze, uczył Felka grać. Zaremba wiedział, że muzyka to jego przyszłość. Kiedy po piątej klasie skończył edukację, poprosił ojca o harmonię – instrument na wagę złota, a ściślej – dwóch krów. Zaremba senior tylko popukał się w czoło. Zmiękł, kiedy Felek przygotował tobołek z chlebem i słoniną i wyruszył do obcych na służbę. Następnego wieczora ojciec przyniósł do domu harmonię, a junior w kilka dni nauczył się sztuczek, które innym zajmowały po kilka lat.
Po komputerowym szale ubiegłej dekady, wesel z laptopa i DJ-ach wciskających enter w komputerze wraca moda na prawdziwą orkiestrę, która zagra i rocka, i walca, i disco polo, a jak trzeba, przypomni najstarszym polki i oberki
Dziś 91-letni muzyk już nie gra – dwa lata temu, po uroczystościach z okazji 70-lecia kariery muzycznej, rozwiązał Kapelę Feliksa Zaremby i przestał występować. Zdrowie już nie to, a żona chciałaby doczekać z ukochanym półwiecza ślubu. Ale jak dać mu trzyrzędówkę, nie odpuści. Nam grał przez pół godziny. Wyszliśmy w środku melodii, bo Feliks nie mógł się oderwać od instrumentu. Żona, córka i wnuczki miały wesołą sobotę. Kiedy gra, jest najszczęśliwszy. Najlepiej komuś, kto zna się na muzyce i potrafi docenić kunszt, z jakim doświadczone ręce przebiegają po akordach, wychwycić niuanse, niesłyszalne dla ucha przeciętnego zjadacza chleba. Jak Szwagry, które zagrały mu z okazji jubileuszu, czy Antoni Pykała, entuzjasta muzyki regionu, kolekcjoner instrumentów i historii muzyki znad Buga. Zaremba lubi go uczyć, bo wie, jak się czuje ktoś, komu odmawiają dostępu do instrumentu.
“Niedźwiedź” bez autografu
Na zapleczu swojego zakładu ślusarskiego ma mundur ORMO z czasów stanu wojennego, pierwsze odbiorniki telewizyjne z lat 60. I dziesięć bezcennych dziś trzyrzędówek. Wysadzane macicą perłową, inkrustowane drogimi kamieniami. Błyszczący siedlecki „Niedźwiedź” przegląda się w błyszczących ekranach telewizorów grundig. Antoni Pykała z czułością zakłada trzyrzędówkę na ramiona, poprawiając pas, który pierwotnie przytrzymywał przedwojennego kałasznikowa. – Grawerka, ręczna robota, nawet galeryjka piłowana ręcznie – zachwyca się Pykała.
Być może młodsi zasilą za parę lat kapele ludowe, które ktoś pewnie wskrzesi. Już dziś młodzi z okolic zamawiają prawdziwych muzyków do Lublina, Siedlec czy Warszawy. Po modzie na wodzirejów przyjdzie pewnie czas powrotu kapel
Największym skarbem kolekcji jest jednak stuletni bębenek, który dostał od zmarłego przed dwoma laty grajka Ryszczka z Siemiatycz. Zrobiony z rzeszota i obciągnięty skórą z suki, podobno najlepszą na bębenki, do dziś wystukuje rytm polek, oberków i marszów. Gry na trzyrzędówkach Antoni Pykała dopiero się uczy. Nie śmiałby na nich grać, a co dopiero stroić. W wolnych chwilach jeździ do mistrzów, przygląda się, jak rozciągają harmonię, które wybierają akordy, spisuje historie i zapomniane ludowe melodie. O graniu myślał od zawsze, ale jakoś było mu nie po drodze. Jako dziecko z Bużysk nad Bugiem o harmonii mógł tylko pomarzyć. Sąsiad, żeby kupić synowi, musiał sprzedać trzy krowy. Jego rodziców na takie luksusy nie było stać. Pierwszy akordeon kupił, już kiedy się ożenił – używany Weistmeister z ZSSR. Ale trudno mu było zabrać się do gry. Najpierw w Warszawie, w technikum przy Kasprzaka, nie było czasu na doszkalanie się w muzyce. Do szkoły muzycznej zapisał się jako 23-latek, ale kiedy po pół roku na świat przyszła córka, trzeba było przede wszystkim utrzymać rodzinę. Przez pięć lat pracował jako technik najpierw w Ministerstwie Zdrowia, a potem w słynnym gmachu Telewizji Polskiej przy Woronicza. Kiedy wreszcie dostał przydział na barak w Siemiatyczach, a żona, warszawianka, zgodziła się przenieść w jego rodzinne strony, od rana do nocy pracował w zakładzie. Do Szkoły Muzyki Ludowej poszedł pięć lat temu, kiedy córka po studiach dziennikarskich zaczęła pracę w „Gościu Niedzielnym”. Przez pół roku jeździł do stolicy na Elektoralną. Podobno rokował. Ale i tym razem rzeczywistość przycisnęła go do ziemi – zmarła mu mama i musiał przerwać naukę. Kontynuuje więc bez podręczników i partytur. – Zawsze byłem tam, gdzie grają. Przyglądałem się ruchom smyczka i pociągnięciom harmonii, stukałem do taktu. Najpierw butem, potem na bębenku – opowiada. Kiedy grajek Ryszczek podarował mu bębenek, jego stukanie wreszcie dało się słyszeć. Ktoś zaproponował, by przygrywał na bębenku. Ktoś inny zaprosił go do zespołu, potem następnego. Teraz gra w Zabuzakach, broń Boże nie w “Zabużakach”, bo tak to się mówi w Warszawie. Przez ostatnie kilka lat zagrał na kilkudziesięciu zabawach, przeglądach i uroczystościach. Z najważniejszych wrócił z autografami. W Toruniu na suczej skórze podpisał się Ojciec Tadeusz Rydzyk. Kilka lat temu podczas dożynek w Drohiczynie ozdobił ją autograf prezydenta Lecha Kaczyńskiego. Są też podpisy Gabriela Janowskiego, Golec uOrkiestry i Piotra Szczepanika.
“Służyła Kasia w Lublinie”
Czasem z bębenkiem Antoni Pykała wyrusza aż do Zakalinek pod Konstantynowem, już za Bugiem, w województwie lubelskim. Żeby uczyć się gry od Zdzisława Marczuka, wszechstronnego ludowego muzyka i nauczyciela słynnego na całą Polskę. Godzina z Marczukiem to jak semestr zajęć w Szkole Muzyki Ludowej, której nauczyciele często korzystają z jego zapisków, partytur, ale przede wszystkim z pamięci, która z niezwykłą precyzją notowała pieśni umilające przed laty kobietom pracę przy żniwach, wykopkach czy dojeniu krów. Kiedy podczas Festiwalu Kapel i Śpiewaków Ludowych w Lublinie zaśpiewał zapamiętane z dzieciństwa „Służyła Kasia w Lublinie, a młody Jasio we młynie”, to aż Teresa Łozińska z Radia Lublin przyjeżdżała go nagrywać. I potem się posypało – ściągali z całego kraju pisać prace magisterskie i doktorskie, kompilować śpiewniki i zbierać historie. Zdzisław Marczuk przyjmuje ich, jeśli ma czas – nie uczy akurat w Gminnym Ośrodku Kultury w Leśnej Podlaskiej, gdzie ludowej gry na harmonii uczy się kilkoro dzieci. Albo nie prowadzi zespołu starszych śpiewaków Pogodna Jesień w Konstantynowie i Leśnianek, złożonych z maluchów. W międzyczasie gra na zabawach a niekiedy przyjmuje uczniów w domu.
Ludzie ich uwielbiają, bo zagrają i tango, i bolero, a saksofon, dwie trzyrzędówki i potężny bęben słychać na drugim końcu wsi i nie potrzeba trzeszczącego nagłośnienia
Do Zakalinek mają często szmat drogi, ale wielu nadal się opłaca wypatrywać kursującego z rzadka autobusu albo pomykać na rowerze, pod warunkiem że bez trzyrzędówki, która przecież może się zamoczyć. Trudno dziś uczyć się muzyki ludowej. Bo niby jak? Z książek nie, bo takich jest niewiele. Można tylko ze słuchu, od dziadków i babć przyśpiewujących kurom zasłyszane melodie. Albo od grajków na miarę Marczuka, ale i ich jest coraz mniej. Nie każdy też potrafi uczyć. A Marczuk chwali się uczennicami, które wyprawił na akademię muzyczną. Pokazuje ich dyplomy i zdjęcia z festiwalu w Kazimierzu. Z tymi maluchami pokonywał grające od dziesięcioleci kapele dorosłych. Takie były dobre i tak szybko podchwytywały trudną przecież melodię marszów, polek i najstarszych szlagierów podlaskich. Jeśli zamknąć oczy, można się było poczuć jak po wojnie, na zabawie w stodole, kiedy rytm wystukiwały stopy tańczących.
Być może ci młodzi zasilą za parę lat kapele ludowe, które ktoś pewnie wskrzesi. Już dziś młodzi z okolic zamawiają prawdziwych muzyków do Lublina, Siedlec czy Warszawy. Po modzie na wodzirejów przyjdzie pewnie czas powrotu kapel. Folk jest modny. Dlatego Zdzisław Marczuk coraz częściej myśli o uporządkowaniu archiwum, przepisaniu pieśni z pożółkłego, kilkudziesięcioletniego zeszytu do komputera, nagraniu melodii, jakie czasem jego pamięć odkopuje z najwcześniejszych wspomnień.
Na zadymę tylko ucieczka
Adam Dymiańczuk z kapeli U Krzycha coraz częściej zamiast jechać na Wschód, czeka na kolegów w podwarszawskim Halinowie. W okolicę ściąga coraz więcej rodowitych siedlczan, siemiatyczan, ludzi znad Buga. Nawet jeśli wesele wyprawiają w Warszawie, tradycje chcą zachować. W salach wzdłuż asfaltowej wylotówki na Lublin coraz częściej gra się więc mazurki i oberki, a obok vanów gości parkuje przyczepka kapeli – z bębnem, saksofonem i trzyrzędówkami. Krzychu, jak wszyscy nazywają szefa kapeli Krystyna Tomczuka, skrzykuje Jana Gawryluka, który dojeżdża z poddrohiczyńskiego Minczewa,i Józefa Milika z Gródka nad Bugiem i wyruszają w drogę. Częściej jednak to Dymiańczuk jeździ do Skrzeszewa, gdzie w budynku Ochotniczej Straży Pożarnej odbywają próby albo po prostu muzycy spotykają się, żeby pograć. Bo po 30 latach nadal to lubią. – Myśleliśmy nawet, żeby zawiesić karierę, ale ludzie uprosili, żeby zostać – śmieje się Krzychu. A Adam Dymiańczuk dodaje, że od tego czasu wprowadzili do repertuaru kilka nowych melodii, w tym śląskie, a ostatnio przypomnieli sobie utwór sprzed dziesięcioleci. Tak po prostu, sam się zagrał. Ludzie ich uwielbiają, bo zagrają i tango, i bolero, a saksofon, dwie trzyrzędówki i potężny bęben słychać na drugim końcu wsi i nie potrzeba trzeszczącego nagłośnienia. Zdarza im się, że z wieczorka dla seniorów zapraszają ich na osiemnastkę, a po weselu zgłaszają się na prymicje czy chrzciny. Na dożynki, festyny czy dni gminy zapraszają ich same samorządy. Bo w tych stronach ludzie wciąż chcą i lubią tańczyć, a zamiast przed telewizorem czas wolą spędzać na potańcówkach. Dziś już spokojniejszych niż dawniej, kiedy impreza w stodole dawała okazję do bitki. Wystarczyło, że ktoś krzywo spojrzał, żeby pląsy i amory trafiały w odstawkę, a zwinni tancerze zamieniali się w zwykłych bojówkarzy, nieszczędzących ciosów ani butelką, ani sztachetą. Muzycy od Krzycha pamiętają, jak trzeba było osłaniać instrumenty, pilnując, żeby nóż nie przejechał po harmonii. Bywało, że atakowali nawet orkiestrę, napierając na scenę, z której uciekało się do samochodu, by ruszyć na pełnym gazie, nawet się nie oglądając. Dymiańczuk, emerytowany aspirant sztabowy z komisariatu kolejowego na Dworcu Centralnym, nigdy nie wykorzystywał odznaki ani służbowych umiejętności. Na zabawach był muzykiem, chronił się więc jak inni. Może tylko sprawniej zarządzał ucieczką. Takich zadymiarzy jak pod Siemiatyczami w swojej karierze nie spotkał. Może dlatego, że w sekcji poszukiwawczej rzadko ma się do czynienia z całymi bandami rozochoconych młodziaków.
Obok biegłych w oberkach, mazurkach i polkach 70-latków coraz częściej na parkiecie pojawia się pokolenie „Tańca z gwiazdami” i entuzjaści, ubierający stroje ludowe albo przynajmniej wdziewający lokalne chusty czy korale
“Taniec z gwiazdami” promuje folklor
Dzisiaj na weselach rzadko sięgają po sztachety. Zabawa jest spokojniejsza, młodzi dłużej siedzą przy stołach. Nie grywa się kontra – tańca wymagającego znajomości układów, tańczonego
w parach, trwającego nawet do godziny. Ale obok biegłych w oberkach, mazurkach i polkach 70-latków coraz częściej na parkiecie pojawia się pokolenie „Tańca z gwiazdami” i entuzjaści, ubierający stroje ludowe albo przynajmniej wdziewający lokalne chusty czy korale. Estetyka folkowa wypiera tę disco polo, obowiązującą od lat 80., kiedy Podlasie masowo wyjeżdżało do Chicago i Nowego Jorku, wracając z pierwszym sprzętem nagłaśniającym, a potem keyboardami i syntetyzatorami. Kiedy Bayer Full odbiorców swej muzyki szuka w Chinach, na wesela Ściany Wschodniej wracają muzycy z krwi i kości, z trzyrzędówką, bębnem, trąbką i saksofonem, czasem tamburynem, skrzypcami, rzadziej z gitarą. Potomkowie pierwszych wiejskich muzyków, którzy na Podlasie przeszczepili w latach 30. tradycję austriacką, przygrywając na skrzypcach, baselcie, jak wówczas nazywano wiolonczelę, oraz bębenkach. Wystarczyło dodać harmonie, by wytworzyć tradycję podlaską. A potem zawód grajka, który po wojnie chodził od wsi do wsi, przygrywając za nocleg, trochę strawy, ubranie czy kawałek skóry. A że na Podlasiu ludzie zawsze byli muzykalni, łatwo znajdowali następców, którzy harmonię kupowali za dorodną krowę, szkapę, a w bonusie trochę żyta. I zapewniali sobie los inny niż ich rodziców, całe życie pochylonych do ziemi, przygniecionych obowiązkami i biedą. Choć gra w kapeli nigdy nie zapewniała bogactwa, gwarantowała ciekawe życie i lokalną sławę. A życie z muzyką nie mogło nudzić.
Tekst: Karolina Kowalska | Zdjęcia: Bartek Kosiński