W 2019 roku Agnieszka Ładno‑Michalik wywróciła swoje życie do góry nogami. Zrezygnowała z ciepłej posady, przeciwko której protestowało jej ciało, i poszła w nieznane. W stosunku do przyszłej pracy miała tylko dwa wymagania: aby była na świeżym powietrzu i umożliwiała kontakt z naturą. Nikt takowej nie oferował, sama więc stworzyła sobie etat marzeń. Nazwała go Nad Bugiem Kwiatki.

Nad Bugiem Kwiatki powstały trzy lata temu. Czym zajmowała się Pani wcześniej?

Przez 20 lat projektowałam odzież wizytową w warszawskich firmach. To była ciężka praca, która dziennie zajmowała mi po 10–12 godzin. Trudny rynek, trudni klienci. Po powrocie do domu nie miałam sił na nic, nawet wyjście na spacer było zbyt trudne. W pewnym momencie mój organizm odmówił posłuszeństwa. Zdałam sobie sprawę, że jeśli sama sobie nie pomogę, nikt tego nie zrobi. Wiedziałam, że dłużej nie mogę funkcjonować tak jak dotychczas, w zamknięciu. Bardzo brakowało mi kontaktu z przyrodą. Jako że zupełnie nie miałam na siebie pomysłu, postanowiłam wrócić do swojej dawnej pasji, czyli jeździectwa. Wymyśliłam, że na jakiś czas zatrudnię się w stadninie koni jako stajenna. Od godz. 7.00 do 12.00 czyściłam boksy dla ok. 30 koni. Ta praca była tak ciężka fizycznie, że szybko doszłam do siebie. Skrajne zmęczenie uwolniło moją głowę i sprawiło, że nagle zachciało mi się wszystkiego. Poczułam się dobrze fizycznie i psychicznie.

Zrezygnowała Pani z etatu i zatrudniła się w stajni?

Właśnie tak. Czułam, że jak czegoś nie zrobię, to oszaleję, tak silna była we mnie potrzeba bliskości przyrody i świeżego powietrza. Miałam przy tym o tyle dobrą sytuację, że mój mąż pracował, więc mogłam sobie na to pozwolić.

Ile czasu to trwało?

Dwa miesiące. Nie wyobrażałam sobie powrotu do dawnego życia i pracy w biurze. Chciałam pracować na dworze i mieć kontakt ze zwierzętami. Zastanawiałam się, w jaki sposób, bez specjalnych umiejętności, połączyć te dwie potrzeby. Pomyślałam, że fajne byłoby zostawić Warszawę i na stałe wyprowadzić się na wieś. Musiałam tylko przekonać do tego pomysłu męża. Uznałam, że jeśli otworzę jakiś mały biznes, to nie będzie z tym problemu.

Gratuluję umiejętności przekonywania. Dlaczego padło na Gulczewo nad Bugiem?

Tu mieszkali moi teściowie, od 15 lat odwiedzaliśmy ich w weekendy, więc doskonale znałam te tereny. Wspólnie z teściem założyliśmy ogród, własnymi rękami posadziliśmy każdą roślinę. Sąsiad miał konie, mogłam jeździć na nich, kiedy i gdzie chciałam, dlatego tak bardzo ciągnęło mnie w te strony. Tak byłam zmotywowana, żeby tu zamieszkać, że na mojej drodze pojawiły się kwiaty.

Przyciągnęła je Pani siłą umysłu?

Można tak powiedzieć (śmiech). W tym samym czasie sąsiadka zza miedzy poprosiła mnie, abym pomogła jej zaprojektować ogród z kwiatami. Szukając odpowiednich roślin, natknęłam się na amerykańską farmę z daliami, którymi się zachwyciłam. Do tego czasu myślałam, że to kwiaty pospolite, występujące w dwóch kolorach – fioletowym i czerwonym. Tam zobaczyłam, że odmian jest ponad 900, kolorów zaś niezliczona ilość. Przepadłam. Skończyło się na tym, że każda z nas zamówiła dalie. Kiedy przyszły, stwierdziłam, że sadzonek jest zbyt dużo i nie będę miała gdzie ich posadzić. Wiedziałam, że sąsiadka z mężem mają wolne pole, zażartowałam więc, żebyśmy stworzyły na nim własną farmę kwiatową. Ona podchwyciła pomysł, i tak właśnie zaczęła się nasza przygoda.

Kiedy ruszyłyście Panie z pracami?

Następnego dnia. Pole to było rżysko, więc przez miesiąc intensywnie przygotowywaliśmy je do siewu. Musieliśmy wykopać resztki po kukurydzy, zgrabić je, przekopać ziemię widłami, porobić ścieżki, wyznaczyć rabaty, ogrodzić – jednym słowem ogrom pracy. Ja byłam w Gulczewie przez cały ten czas, moja wspólniczka i nasi mężowie, którzy nam pomagali, dojeżdżali w weekendy. Późniejszą pielęgnacją zajmowałyśmy się we dwie. Pełłyśmy, podlewałyśmy. Przywoziłyśmy wodę w dużym baniaku i biegałyśmy z konewkami po tych 2 tys. m kw. To był koszmar.

Przez cały ten czas wierzyłyście Panie, że się uda?

Zaczęłyśmy w kwietniu, czyli w ostatnim momencie na sadzenie kwiatów. Bałyśmy się oczywiście, że jest za późno i że nic z tego nie będzie. Poszłyśmy jednak za ciosem, skoro i tak miałyśmy materiał. Nie robiłyśmy sadzonek, wszystko siałyśmy do gruntu, co – jak teraz wiem – jest obarczone dużo większym ryzykiem. Posadziłyśmy dalie, kosmosy, łubin, lwią paszczę, czyli dużo jednorocznych kwiatów, zdając się na los. Dopisało nam szczęście początkującego – plony okazały się obfite.

Udało się je sprzedać?

Ku naszemu zdziwieniu okazało się, że sprzedaż była tak samo ciężka, jak produkcja. Wymagała sporego wysiłku i pracy. Kwiaciarnie odprawiały nas z kwitkiem – dziś to rozumiem, ale wtedy byłyśmy rozczarowane. Szukałyśmy sposobu, żeby kwiaty się nie zmarnowały. W sukurs przyszły moje plastyczne umiejętności – robiłam bukiety, które sprzedawałyśmy głównie klientom indywidualnym: przyjaciołom i ich znajomym oraz okolicznym mieszkańcom. Facebook i marketing szeptany zrobiły swoje. Po podsumowaniu kosztów okazało się, że nie wyszłyśmy na tym biznesie źle i postanowiłyśmy go kontynuować. Sezon zakończyłyśmy na początku października. Na zimę przeprowadziłam się z powrotem do Warszawy.

Czyli w sezon drugi weszłyście Panie z optymizmem?

Tak, choć wiedziałyśmy, że musimy wszystko tak zaplanować, aby kwiaty urosły we właściwym momencie. Miałyśmy więcej kontaktów, a przez to lepszą wiedzę, skąd brać nasiona, żeby były jak najlepszej jakości. Wyciągnęłyśmy wnioski z poprzedniego roku – wcześniej planowałyśmy sprzedaż i logistykę, posiłkowałyśmy się sadzonkami, wiedząc już, że przy glebie, która nie jest wzorcowa, opieranie się jedynie na nasionach znacznie zwiększa prawdopodobieństwo porażki. Powodowało to więcej pracy, ale było niezbędne.

W międzyczasie okazało się, że mamy z moją wspólniczką inne wizje biznesu. Nie szły one w tym samym kierunku, stwierdziłyśmy więc, że w tej sytuacji lepiej będzie się rozstać. Razem pracowałyśmy mniej więcej do lipca.

Nie bała się Pani sama ciągnąć tego wózka?

Bałam się, ale jestem uparta i jak czegoś chcę, to dopnę swego. Wiosna tamtego roku była sucha i zimna, przez co dużo nasion nie wzeszło. Plony były dużo mniejsze niż w debiutanckim roku, do tego dużo późniejsze. Kwiaty były małe i krótkie, nie nadawały się do sprzedaży dla kwiaciarń czy florystów. I tu znów uratowała mnie kreatywność – wymyśliłam flower boxy, które ludzie pokochali i chętnie kupowali.

Mam świadomość, że moje szacunki w tym drugim roku były zbyt optymistyczne. Do tego doszły inwestycje w podlewanie kropelkowe i inne akcesoria, dlatego budżet nie do końca się spiął. Gdyby nie to, byłabym na plusie.

Jak wygląda trwający właśnie sezon trzeci?

Super. Jestem z siebie bardzo dumna, bo udało mi się wyhodować naprawdę dobrej jakości groszek latte róż, odmianę hybrydową, która jest większa, bardziej karbowana i obfitsza niż standardowa. Znajomy pan z giełdy powiedział, że tak dobrej jakości groszek widział tylko w Holandii. Kosztowało mnie to bardzo dużo pracy. To wbrew pozorom kwiat bardzo trudny do uprawy i sprzedaży, ponieważ nie utrzymuje się zbyt długo. Ale jego aparycja i ulotność sprawiają, że niewiele może się z nim równać. Rozgryzałam jego uprawę przez trzy sezony i w końcu się udało. To moja największa dotychczasowa duma.

Mam wrażenie, że ten biznes to loteria. Można włożyć weń mnóstwo czasu, pracy, energii i pieniędzy i nic z tego nie mieć.

Zgadza się. Powiem szczerze, że im dalej w las, tym bardziej to odczuwam. Mimo tego nie mam myśli, żeby się poddać. Bardziej zastanawiam się, co zrobić, żeby to ryzyko zminimalizować i żeby było jeszcze lepiej.

Dużo jest pracy na takiej farmie kwiatowej?

Od rana do wieczora. Każdego dnia podlewam kwiaty dwa razy dziennie. Ścinam te, które przekwitają, żeby nie wiązały nasion. Pielę, ręcznie podlewam. Te, które tego wymagają, nawożę. Dodatkowo ogarniam marketing, sprzedaż i logistykę. Czasem jest ekstremalnie ciężko. To zdecydowanie nie jest praca dla jednej osoby, dlatego w przyszłym sezonie będę musiała pomyśleć o kimś do pomocy.

Jak tak Pani słucham, to mam wrażeniem, że wskoczyła pani z 12-godzinnego etatu na niemal 24-godzinny…

O, tak (śmiech). Najważniejsze i najbardziej korzystne jest dla mnie to, że mogę być na powietrzu. Taką mam naturę, że ciągnie mnie do lasu, ziemi, więc nie jest to dla mnie wielkim problemem.

Wiem, że nie poprzestaje Pani na standardowych zajęciach związanych z u­pra­wą. Organizuje też Pani warsztaty.

To niezwykłe spotkania kobiet, bo głównie one się na nich pojawiają. Nie polegają one jedynie na technicznej nauce układania kwiatów. Uważam, że ta czynność jest formą terapii. To leczenie duszy i ciała poprzez sztukę. To odpoczynek, poprawa zmysłów, relaks. W tych trudnych dzisiejszych czasach ludzie tego szukają, a ja chcę wyjść im naprzeciw i przy okazji biznesu zrobić coś dobrego dla innych. W zeszłym roku przy układaniu kwiatów spotkały się obce osoby, które toczyły fascynujące rozmowy. Stworzyły niesamowite relacje. Dlatego właśnie warto.

Takie kobiece kręgi kwiatowe…

Tak, ludziom brakuje więzi, bo cały czas siedzą pozamykani w swoich czterech ścianach. Jak więc spotkają się osoby, którym to samo w duszy gra, jest fajnie i wartościowo.

Jak z perspektywy czasu ocenia Pani swoją decyzję sprzed trzech lat?

Bardzo dobrze. Czuję się we właściwym miejscu, silna, zdrowa, spełniona, mimo że nie jest to jeszcze sukces finansowy, jakiego bym sobie życzyła. Wierzę jednak, że on przyjdzie z czasem. Widzę też, jak fajnie reaguje lokalna społeczność na tę moją aktywność. Wzbudzam zainteresowanie. Kiedy pracuję na polu, ludzie podchodzą i mówią: „Pani jest z Warszawy, ciągle sama na tym polu. Jak to możliwe, że się Pani chce?”. Nie mogą w to uwierzyć.

Pewnie na początku była Pani dla nich zjawiskiem egzotycznym?

Myślę, że tak. Wszędzie poruszam się w kaloszach – to dla mnie najwygodniejsze obuwie do biegania po rabatach i grządkach, przewalania obornika czy kompostu, kopania. W sklepie wyglądam jak lokals. W brudnych spodniach, kaloszach – jak swoja. Do tej pory byłam gościem, teraz mieszkamy już tutaj na stałe, więc jestem prawdziwą gulczowianką. Śmieję się, że eleganckie buty to już tylko do miasta.

A są jakieś minusy tego bycia na swoim?

W sezonie nie mogę wyjechać na wakacje.

Rozmawiała: Justyna Franczuk
Zdjęcia: Agnieszka Ładno-Michalik

Artykuł pochodzi z 36. numeru Krainy Bugu

Wszystkie wydania w wersji papierowej dostępne są w naszym sklepie: www.krainabugu.pl/sklep