Sztuka

Jeszcze cię namaluję, mój Bugu

Grzegorz Szumowski, wybitny rysownik satyryczny, karykaturzysta i grafik, na Podlasiu znalazł to, czego szukał od dawna: bezmierny spokój, radość obcowania z przyrodą i czyste, niezmącone medialnym szumem natchnienie, którego strzeże rzeka jego dzieciństwa.

Kiedy tylko pojawił się na wsi, miejscowi ochrzcili go mianem „doktora z Warszawy”. Może przez tę posturę, odziedziczoną po dumnych przodkach, duchowych spadkobiercach marszałka Piłsudskiego, a może przez te uważne oczy za cienkimi oprawkami stalowoszarych okularów… Dziś, kiedy zapytać mieszkańców podsiedleckich Przesmyk, jak dojechać do państwa Marzeny i Grzegorza Szumowskich, bez zastanowienia wskazują kierunek. I już nie mówią o nim „doktor”, a „artysta z Warszawy”. Na początku bardzo się dziwili, zagadując nowych gospodarzy: „Jak to tak, nasze dzieci jadą na studia do stolicy, a wy tutaj, gdzie laski, piaski i karaski…?”. I co miał im odpowiedzieć? Że mu się to miejsce przyśniło? Że poczuł głęboką tęsknotę za dzieciństwem, które beztrosko przeżył w nieodległych Siedlcach, w bujnym ogrodzie wujostwa przy ulicy 3 Maja? Że chciał wskrzesić tamten zaczarowany świat i oddychać nim, zanim zaskoczy go starość?… — Nie zjawiliśmy się na Podlasiu przypadkowo — wyjaśnia pan Grzegorz. — To są nasze rodzinne strony. Rodzina żony pochodzi z okolic Skórca. Mój tata urodził się w Krzymoszach, a mama w Suchej. W Siedlcach brali ślub. Miałem więc tam krewnych z obu stron. Bo choć dorastałem w Ożarowie Mazowieckim, to w latach 50. spędzałem u wujostwa prawie każde wakacje. Cóż to była za magia! Wielki ogród w centrum miasta, w którym buszowałem z siostrami i kuzynostwem całe dnie i wieczory. Panował tam klimat niczym z „Ballad i romansów” Adama Mickiewicza. Tajemnicze zaułki i tunele, plątanina bujnych roślin o odurzających zapachach, dziwne dźwięki i szemrania, które podsycały wyobraźnię. Za każdym razem, kiedy tam przyjeżdżaliśmy, witała nas radośnie sfora psów, które ciocia regularnie przygarniała… Te wspomnienia słonecznego chłopięctwa leżały przez lata gdzieś na dnie mojej duszy, by odezwać się w odpowiednim momencie. Ten moment nadszedł dziesięć lat temu, kiedy z małżonką zapragnęliśmy wrócić na Podlasie i stworzyć dom naszych marzeń, naszą cichą przystań…

Dom duszę buduje

Zaczęło się od ogłoszenia w lokalnej prasie. Stary, drewniany dom na sprzedaż. Okolica jak z bajki. Blisko do Bugu i jego atrakcji. — Oglądaliśmy kilka wiejskich chałup i w końcu zdecydowaliśmy się na tę w Przesmykach. Może dlatego, że poprzedni gospodarze nosili takie samo nazwisko jak moje panieńskie — tłumaczy pani Marzena. — Dom był ruiną – w zasadzie to składał się z czterech ścian. Doprowadzenie go do obecnego stanu wymagało czasu i cierpliwości. Głównie do ekip budowlanych, z których każda miała swoją wizję, niekoniecznie tożsamą z naszą. Sprawę utrudniał fakt, że kierowaliśmy tą przebudową z Warszawy. A pańskie oko konia tuczy… — zauważa pan Grzegorz. — W uprzątnięcie terenu wokół zaangażowaliśmy całą rodzinę i przyjaciół. Wielu nie dowierzało, że uda nam się wyjść kiedyś z tych krzaków — śmieje się, po czym dodaje z dumą: — Ale się udało! Razem z nami cieszył się i wójt Andrzej Skolimowski, i mieszkańcy wsi, którzy bardzo ciepło nas tutaj przyjęli. Jesteśmy wdzięczni, że możemy mieszkać pośród tej społeczności — zaznacza artysta. — Mamy wspaniałych sąsiadów, z którymi się zaprzyjaźniliśmy. Kiedy stąd wyjeżdżamy, baczą na nasz dobytek.Dobry sąsiad to skarb.

A jest nad czym czuwać. Wiejski dom państwa Szumowskich, choć nie mieszkają w nim na stałe, emanuje ciepłem i dobrą energią. Nie brakuje w nim rodzinnych pamiątek, do których gospodarze mają szczególny sentyment. Ze ścian spozierają na nas twarze protoplastów, w akceptującym półuśmiechu wyrażających swój podziw dla poczynań domowników. — A oto „Święta Rodzina” z Kresów. Kiedy w dzieciństwie rano się budziłem, zawsze towarzyszył mi ten obraz — opowiada Grzegorz Szumowski. Nie mógł się też rozstać z zabytkową figurką Matki Boskiej, która zawsze stała przy łóżku babci Felicji, pocieszając ją w jej utrapieniach. Dziś pod błękitny płaszcz Bogurodzicy ulatują wszystkie smutki tego domu…

— Nasze wnuczki, Amelka i Maja, kiedy stąd odjeżdżają, płaczą do samej Warszawy — pan Grzegorz nie kryje wzruszenia. Przyjaciołom też trudno opuszczać gościnne progi przesmyckiego domostwa, z którego nikt nie ma prawa wyjść głodny ani niepocieszony. — Wpada do nas często Zenek Zyburtowicz. Gadamy do późnej nocy przy naleweczce własnej roboty. Wieczory są tu niezwykle urokliwe. To miejsce sprzyja refleksji, ale i dobrej zabawie — przekonuje gospodarz.

— Mamy nadzieję, że kiedyś zamieszkamy tu na stałe — dodaje.

Natchnienie spod strzechy

W tak sielskim otoczeniu nietrudno o natchnienie. — Ten mój nowy kąt na ziemi bardzo mi służy. W Warszawie jestem zmęczony psychicznie, a tutaj wszystko ustępuje — przyznaje artysta. — Łatwiej się skupić i nabrać dystansu. Część prac, rozpoczętych w warszawskim mieszkaniu, kończę na poddaszu domu w Przesmykach — tłumaczy. Tu „szlifuje” m.in. portrety satyryczne laureatów polskich Wiktorów – kolekcja finalnie będzie liczyła ponad dwieście prac. Postacie aktorów, polityków, społeczników, sportowców i ludzi biznesu, sportretowanych w charakterystyczny dla artysty sposób, z dnia na dzień zaludniają przestrzeń podlaskiego siedliska, wnosząc w życie jego właścicieli radość i humor. — Lubię moich bohaterów — wyznaje pan Grzegorz. — Nie jestem wobec nich złośliwy, a raczej życzliwy i tolerancyjny. Osoby, które portretuję, też mają do swoich podobizn bardzo dobry stosunek. Nie spotkałem się jeszcze z wyrzutem czy skargą — śmieje się. — Zanim zabiorę się do dzieła, muszę poznać postać, którą rysuję – czy to osobiście, czy też studiując jej biografię — tłumaczy. — Jakiś czas temu portretowałem polskich chirurgów. To była fascynująca przygoda zgłębiać ich niezwykłe życiorysy. Samo zdjęcie mi nie wystarczy – muszę „dobrać się” do wnętrza człowieka, uchwycić jego charakterystyczną cechę, by portret w pełni oddawał jego osobowość — zdradza tajniki twórczego warsztatu. — Pierwsze portrety satyryczne robiłem dla „Sukcesu” – w przeciwieństwie do rysunków, wymagających większego skupienia i intelektualnego namysłu, tworzę je dla przyjemności — wyjaśnia artysta. Od kiedy pamięta, zawsze był tym od rysowania. — Już w szkole podstawowej dużo rysowałem, ale nigdy nie myślałem, że stanie się to moim sposobem na życie — przyznaje. — Debiut na łamach prasy miałem w 1972 roku, kiedy to „Przekrój” wydrukował mój pierwszy rysunek satyryczny. Pamiętam, że rozpierała mnie duma! Potem była „Karuzela”, „Polityka”, „Szpilki”, „Wiedza i Życie”… Jakoś się to kręciło… — dodaje bez cienia patosu.

Bo choć dorobek Grzegorza Szumowskiego jest imponujący (ponad sto znaczących nagród w Polsce i na świecie), on sam nie lubi się chwalić. Robią to za niego jego przyjaciele, jak chociażby Marek Wojciech Chmurzyński, dyrektor Muzeum Karykatury w Warszawie, gdzie artysta miał dwie duże wystawy.

„Grzegorz, czyli przysłowiowy chłop, ma rękę, no i oko oczywiście!” – pisze Chmurzyński we wstępie do katalogu. „Od lat uznawany jest za jednego z Mistrzów polskiej karykatury współczesnej. I chociaż nie współpracuje obecnie z żadnym z tytułów prasowych, Jego twórczość jest powszechnie znana i to nie tylko w środowisku rysowników i satyryków. Słynie przede wszystkim ze znakomitych konterfektów, ozdobionych z reguły niezbędnymi, typowymi dla danej osoby atrybutami. W wydanej w 1994 roku antologii «Polska karykatura portretowa» autorstwa Ferdynanda B. Ruszczyca i Jacka Urbańskiego nazwany też został (i słusznie!) prekursorem barwnej karykatury typu anglosaskiego, na rynku polskim oczywiście. Szerszej publiczności jest także znany, a to ze względu na długoletnią współpracę z Marcinem Wolskim, dla którego projektował lalki i maski tworzone na potrzeby kabaretów i programów satyrycznych w telewizji publicznej, takich jak np. „Akropoland”, „Mielenium”, a także kilka szopek noworocznych – nazwanych też całorocznymi. (…) Grzegorz nie jest człowiekiem łatwym, a czasem nawet u…ciążliwym. Zawsze ma własne zdanie, które z reguły obudowuje częstokroć zawiłą otoczką filozoficzną. Ale w sumie to fajny facet, który mimo tak zwanego marudzenia, zawsze wywiązuje się z podjętych zobowiązań”.

Wolność tworzenia

— Wiele moich wczesnych prac spaliłem — przyznaje po latach artysta. — Kiedy coś robię, to od razu wiem, czy to będzie dobre czy nie — dodaje. Dziś, żeby być artystą, trzeba szokować i mieszać, więc w tym sensie nim nie jestem.

Zapytany o rytm pracy, odpowiada bez namysłu: totalny bałagan. — Najważniejsze, że ja się w tym bałaganie odnajduję. Jestem wolny. Są artyści, którzy wstają raniutko i pracują przez cały dzień jak mrówki – ja do nich nie należę. Każdy ma swoje rytuały. Antoni Chodorowski na przykład malował, siedząc za szafą… Dołęga Mostowicz, zanim zabrał się do pisania, musiał dwie wódeczki wychylić. Mnie się nigdzie nie spieszy. Rano budzą mnie słowiki, klekotanie bocianów na gnieździe sąsiada, pianie kogutów… Myślę sobie: piękny dzień nas czeka, ale trzeba by trochę porysować. Już mam się zabrać do pracy, wyglądam przez okno, a tu widzę, że to czy tamto trzeba ogarnąć przy domu. I po robocie!

Najlepsze pomysły wpadają mu do głowy tuż przed zaśnięciem. Po dniu spędzonym w otoczeniu ukochanych wnucząt, po wyczerpującym spacerze nad Bugiem, który od lat go zachwyca i mami dostojnym spokojem. — Coraz częściej organizujemy sobie wycieczki nad Bug, by lepiej poznać okoliczne tereny. Jest tyle pięknych zakątków i ciekawych ludzi na tym naszym wschodzie, których chcielibyśmy jeszcze poznać — opowiada pan Grzegorz. — Uwielbiamy tutejszy krajobraz, klimat nadbużańskich świątyń, gościnność miejscowych ludzi, ich śpiewną mowę… Czasem łapię się na tym, że i ja zaczynam „zaciągać”, ale to miłe uczucie… Od jakiegoś czasu „chodzi” za mną nadbużański pejzaż. Mam już nawet pomysł na obraz. Ale jeszcze musi dojrzeć on we mnie, zakorzenić się. Przyjdzie czas, że namaluję mój Bug…

Trudno im stąd wyjeżdżać. Ociągają się z pożegnaniem do ostatniej chwili. Jeszcze mała pogawędka z sąsiadem na temat tegorocznych plonów, jeszcze rzut oka na róże w ogrodzie i dojrzewające winogrona. Kiedy już wsiądą do samochodu, nie oglądają się za siebie. Bo większy żal. W bocznym lusterku obserwują wrześniowe słońce, które niespiesznie osuwa się za horyzont, by ustąpić nieba hordom gwiazd. W uszach pobrzmiewa melodia dzwonów z kościoła św. Jakuba… A może to świerszcz, a nie dzwony? Kiedy dojadą do Warszawy, on wciąż będzie grał…

dsc_0977a_fmt

Grzegorz Szumowski

Urodzony w 1946 r. w Ożarowie Mazowieckim. Zajmuje się rysunkiem satyrycznym, karykaturą portretową oraz ilustracją. Wielokrotnie uczestniczył w ogólnopolskich wystawach rysunku satyrycznego oraz przeglądach satyry polskiej za granicą. Mieszka w Warszawie.

Przejrzyj zawartość Więcej
Chcę kupić ten numer Zamów