To szczególna wycieczka. Nieco oniryczna, zza półprzymkniętych powiek. Na niewiele zdadzą się szeroko otwarte oczy i nadstawianie uszu. Nie ma bowiem już prawie niczego, co można by zobaczyć. I nie ma już nikogo, kogo można by posłuchać. Najdoskonalszym narzędziem poznawczym będzie przede wszystkim żywa, otwarta wyobraźnia. Celem naszej wyprawy są dwie niewielkie miejscowości nadbużańskiego Podlasia: Sterdyń i Kosów Lacki, gdzie szukać będziemy śladów, które zostały po licznej przedwojennej żydowskiej społeczności. Śladów ulotnych i kruchych jak życie, zwodniczych i ułomnych jak pamięć.
Kosów Lacki i Sterdyń znajdują się na nadbużańskim Podlasiu, około 120 km na wschód od Warszawy. Te spokojne, niewyróżniające się niczym szczególnym miejsca mają bogatą, wielokulturową historię. Jednak żeby ją odkryć, trzeba dokonać pewnego wysiłku. I ten wysiłek – w sensie symbolicznym i jak najbardziej dosłownym – podejmiemy, ruszając jej śladem, szukając tego, co pozostało po żydowskiej społeczności. Naszym środkiem transportu jest rower, bo tę okolicę właśnie na dwóch kółkach zwiedza się najlepiej. Trasa między miejscowościami prowadzi przez rozrzucone wśród pól, łąk i lasów kolonie i niewielkie wsie. Dużo tu bocznych szlaków, bitych dróg, leśnych ścieżek. Przy okazji warto zbaczać i zaglądać w miejsca, których z samochodu nie widać. Bazą wypadową mogą być gospodarstwa agroturystyczne w okolicy zarówno Kosowa, jak i Sterdyni. Niedaleko też stąd nad Bug. Cisza, spokój, świeże powietrze i przyjemne nadbużańskie krajobrazy – gwarantowane.

Nie został nawet kamień
Naszą wycieczkę rozpoczynamy w… krzakach – dosłownie – bo to, co pozostało z kirkutu, na którym chowano sterdyńskich Żydów, pokrywają gęste zarośla. Jadąc ze Sterdyni drogą krajową nr 63 w stronę Sokołowa Podlaskiego, już za miejscowością, po lewej stronie widać wyróżniającą się wśród pól kępę gęstych drzew i krzewów. Z daleka nic nie wskazuje na to, że kryje się tam coś niezwykłego. Trzeba z głównej drogi skręcić w szutrówkę – wkrótce dostrzeżemy skryty w zaroślach prosty pomnik bez napisów, z widoczną z daleka gwiazdą Dawida. Obok tabliczka z napisem „Kirkut w Sterdyni” i prowadzącym donikąd QR-kodem. Z cmentarza zachowało się tylko kilka fragmentów macew, leżących tuż obok monumentu. Kirkut jest smutnym symbolem lokalnej pamięci o niegdysiejszych sąsiadach, o których tak pisał w latach 20. ubiegłego wieku zasłużony dla Sterdyni lekarz i społecznik doktor Adam Jarosiński w swoim niewielkim objętościowo, ale przebogatym w treść zbiorze felietonów Szkice z nadbużańskiego Podlasia: Nie będę wspominał o chrześcijańskiej naszej mniejszości. Natomiast szerzej się rozpiszę o naszej większości. I dalej: Ludność osady w głównej swej masie składa się z Żydów, którzy zajmują się handlem, częściowo rzemiosłem. Żydzi byli szewcami, krawcami, fryzjerami, rzeźnikami. Tak wspominał ich przedwojenny poseł na sejm Józef Milik: Przypominam sobie krawca Moszka, który, gdy odbywało się szycie w domu naszym, nie brał z nas chłopców miary, lecz ustawiał pod ścianę i na oko kroił, spoglądając na nas od stołu. Tak samo na oko robił obuwie dla dzieci „na wyrost” szewc Arun. Żydzi prowadzili także dwie z czterech działających w miejscowości restauracji. Choć stanowili większość mieszkańców, tylko nielicznych znamy z imienia i nazwiska. Jankiel Mendelson był właścicielem młyna. Estera Sobol i Abram Wolf Rozenbaum zapewniali transport do Kosowa i Sokołowa Podlaskiego. Bilet za przejazd kosztował 2 złote. Śladów jednak w miejscowości nie ma właściwie już żadnych. Znane jest miejsce, w którym znajdowała się synagoga, ale i po niej nie został nawet kamień.

Zawołani po imieniu
Z żydowskiego cmentarza niedaleko do Paulinowa – dawnego sterdyńskiego folwarku. Podążając tropem społeczności żydowskiej, warto tu zajrzeć i przystanąć przy skromnej figurze Chrystusa Frasobliwego, dziele lokalnych artystów. Jednak by poznać powód, dla którego ustawiono w tym miejscu kapliczkę, trzeba wrócić do centrum Sterdyni. Tu wśród licznych pomników znalazł się głaz upamiętniający mieszkańców Paulinowa. Kamień z tablicą z nazwiskami to część projektu „Zawołani po imieniu” – inicjatywy Instytutu Pileckiego, mającej na celu upamiętnienie osób ratujących Żydów w czasie wojny. Wczesnym rankiem pod koniec lutego 1943 r. maleńki Paulinów otoczyło dwa tysiące niemieckich żandarmów. W obławie zginęło kilkanaście osób, wśród nich udzielający pomocy ukrywającym się Żydom, którym udało się we wrześniu 1942 zbiec z likwidowanego sterdyńskiego getta. Nazwiska ratujących znalazły się pod figurką Chrystusa i na pomniku na placu w Sterdyni. A o to, by pamięć o nich nie przepadła, troszczą się członkowie Towarzystwa Miłośników Ziemi Sterdyńskiej, organizując obchody rocznicowe.
Zanim ruszymy do Kosowa, warto jeszcze skręcić w stronę barokowego kościoła i pałacu, który przez wieki należał do rodzin Ossolińskich, Krasińskich i Górskich. A potem przed nami kilkanaście kilometrów przyjemnej przejażdżki przez wsie i przysiółki.
Ruszamy drogą nr 63 w stronę Zambrowa i na skraju miejscowości skręcamy w lewo, tam, gdzie kieruje tablica – do stadniny w Nowej Wsi. Po drodze w Grądach mijamy drewniany wiatrak z 1892 roku. Dziś już niedziałający, pozostaje wdzięcznym tematem fotografii. Na łąkach można wypatrzeć sarny, czasem zające. Dużo tu ptaków – żurawi i bocianów, a także kruków. A jeśli ma się szczęście, można spotkać także jelenia. Żeby ominąć ruchliwą drogę nr 695, skręcamy w lewo, w las, do Henrysina, i wyjeżdżamy przy kosowskim placu targowym. Kierujemy się potem do centrum miasteczka, które koncentruje się przy ulicy Wolności. Przed wojną tu toczyło się życie żydowskiej społeczności, która zamieszkiwała właśnie tę część Kosowa.
Moim przewodnikiem po miasteczku jest Artur Ziontek z tutejszego Miejsko-Gminnego Ośrodka Kultury. Artur to chodząca encyklopedia wiedzy o przeszłości Kosowa i strażnik pamięci o kosowskich Żydach. Ma na swoim koncie liczne publikacje historyczne, jest autorem znakomitej powieści Latawcy, której akcja toczy się w Kosowie latem 1938 r., przygotowywał wystawy i wydarzenia poświęcone niegdysiejszym mieszkańcom miasteczka i ich tragicznym wojennym losom. Czuwa także nad przechowywanymi w Ośrodku zbiorami, wśród których najcenniejszym eksponatem jest zwój Tory z kosowskiej synagogi – cudem ocalały.
W zabudowie miasteczka trudno dostrzec na pierwszy rzut oka historię, ale uważne oko wypatrzy starszy budynek lub fragment napisu na murze. Jednak najważniejszym punktem zwiedzania Kosowa jest synagoga. Znajduje się na uboczu przy małej uliczce Łąkowej, niestety zamknięta na cztery spusty, od dawna nieużywana zgodnie z przeznaczeniem. Jej przyszłość jest niepewna. Ale budynek stoi, pozostając ważnym świadectwem. Wybudowano ją w 1922 r. po tym, jak poprzednia drewniana spłonęła. Poza synagogą w miasteczku zachowało się kilka kamienic, a po jednym z dwóch tutejszych kirkutów ostał się fragment muru. Nie zachował się zaś budynek hali targowej, która niegdyś znajdowała się w samym sercu miejscowości. Ten dawny Kosów zobaczyć można na fotografiach zamieszczonych w publikacji Kosów Lacki 1942, wydanej przez Ośrodek Kultury.

Jidisz na kosowskiej ulicy
W dwudziestoleciu międzywojennym miejscowość tętniła życiem nie tylko za sprawą osiadłych tu Żydów, ale także licznych przyjezdnych. Dotarcie do niej umożliwiała biegnąca tędy kolej, dzięki której Kosów wyprzedził zdecydowanie w rozwoju sąsiednią Sterdyń. Mordechaj Canin pisał: Kosów jest małym miasteczkiem położonym między Sokołowem a Małkinią. Przed wojną mieszkało tu dwa i pół tysiąca Żydów. I był Kosów jedynym centrum kultury w okolicy: miał bibliotekę, stowarzyszenia i szkołę ludową, ugrupowania polityczne i sekty chasydzkie […] A żydowska młodzież spacerowała po sokołowskiej szosie, rozprawiając o wyzwoleniu ludzkości. W gorących dyskusjach o Spinozie, Marksie i Kancie wykuwała nowe, lepsze światy, które na pewno nadejdą, a ona, kosowska młodzież żydowska, na pewno znajdzie w tych lepszych światach należne miejsce. Canin znacznie przeszacował liczbę żydowskich mieszkańców miasteczka, ale faktem jest, że kwitło tu życie intelektualne i kulturalne. Kosów szczycił się kierowaną przez Żydowską Ligę Oświaty Ludowej biblioteką, posiadającą ponad dwa tysiące tomów, oraz amatorskim teatrem, na którego przedstawienia przyjeżdżała publiczność z całej okolicy. Tu także, podobnie jak w Sterdyni, kwitł handel i rzemiosło, jednak na nieco większą skalę. W miasteczku działała firma browarnicza Rejmana, zajmująca się butelkowaniem, kapslowaniem i etykietowaniem piw dla między innymi słynnego warszawskiego producenta – spółki Haberbusch i Schielle. Jednak większość kosowskich Żydów, mówiąc wprost, klepała biedę. Tak wspominała międzywojenny Kosów jedna z jego mieszkanek Rywka Barlew: Główna ulica […] była zabudowana wzdłuż dwupiętrowymi budynkami. Najczęściej na parterze znajdował się sklep, a na górze były jedno lub dwupokojowe mieszkania. Ulica była brukowana, a po jej obu stronach znajdowały się wąskie chodniki. One to właśnie były czymś w rodzaju spacerniaka dla żydowskiej młodzieży w większości bezrobotnej. Kosowskie i sterdyńskie ulice rozbrzmiewały nie tylko polskim, ale przede wszystkim jidysz. Tak było tu do jesieni 1942 r., do likwidacji gett w obu miejscowościach.
O Kosowie przedwojennym Artur Ziontek opowiada ze szczególnym zapałem, twierdząc – jakże słusznie – że tylko tak […] da się ukazać dramat zagłady ludności żydowskiej, poprzez opowieść o jej codzienności, zwykłym życiu i otoczeniu. Do zrozumienia straty, jaką ponieśliśmy, potrzebna nam jest wiedza i pamięć o żywych. W Sterdyni i Kosowie nie sposób zapomnieć jednak o ostatnim, najtragiczniejszym, rozdziale tej historii. Przypominają o tym drogowskazy. Do Treblinki jest stąd straszliwie blisko.
Tekst i zdjęcia: Dorota Filipiak
Artykuł pochodzi z 36. numeru Krainy Bugu.
Wszystkie wydania w wersji papierowej dostępne są w naszym sklepie: www.krainabugu.pl/sklep