
Dominika Zamara występuje na scenach operowych, w salach koncertowych, filharmoniach i kościołach na całym świecie. Jej kariera intryguje, wzbudza podziw i zazdrość. Miała ogromne szczęście, że jej głos spodobał się Maestro Enrico De Mori, wybitnemu dyrygentowi z Teatro alla Scala w Mediolanie, który pracował z samą Marią Callas. Śpiewa w dziesięciu językach. Wierzy w „La forza del destino”, czyli moc przeznaczenia, o której pisał Giuseppe Verdi. I coraz bardziej tęskni za Lublinem.
Zajrzyjmy na chwilę do dużego pokoju w Twoim rodzinnym domu na Ostrowie Tumskim we Wrocławiu. Stał tam fortepian i pianino?
W tym pokoju mieszkał mój dziadek Stanisław, organista, który uczył mnie grać. Te pierwsze lekcje muzyki musiały zdecydować o tym, że będę śpiewać. Do pierwszych występów w kościele przygotowywała mnie siostra Samuela z pobliskiego klasztoru. Myślę sobie także, że miałam szczęście mieszkać w mocno uduchowionym miejscu. Na wyciągnięcie ręki miałam kościół św. Marcina, katedrę pw. Jana Chrzciciela, most Tumski, zwany mostem zakochanych i cudowny Ogród Botaniczny Uniwersytetu Wrocławskiego, który przylega do zabytkowego Ostrowa Tumskiego.
Czy to prawda, że masz hiszpańskie korzenie?
Tak, po ojcu mam hiszpańskie nazwisko, co udało się potwierdzić w trakcie genealogicznych poszukiwań.
Mój nauczyciel, nieżyjący już prof. Władysław Panas, opowiadał mi, że w Europie jest kilka magicznych miast. Jest Praga widzialna i Praga niewidzialna, Wrocław widzialny i Wrocław niewidzialny, w końcu jest Lublin widzialny i Lublin niewidzialny?
Tak właśnie: są miasta, których duchowość otwiera się przed nami. Jeśli otworzymy swoje serca, możemy z tej duchowości czerpać siłę. Na przykład do śpiewania. Taki był i jest mój Ostrów Tumski. Kiedy wracam z kolejnych koncertów i na chwilę wpadam odwiedzić rodziców, to idę także poszukać niewidzialnego miasta. Dziękuję za tę metaforę.
Edukacja?
Szkoła podstawowa i średnia we Wrocławiu, równolegle podstawowa szkoła muzyczna w klasie fortepianu, średnia – to już nauka śpiewu operowego. Następnie dostałam się na Wydział Wokalny Akademii Muzycznej we Wrocławiu do prof. Barbary Werner. Śpiewałam repertuar operowy, ale także dużo muzyki współczesnej. W 2007 roku ukończyłam akademię z wyróżnieniem.
Zaraz, zaraz, przecież jeszcze w szkole średniej założyłaś Wishing Well – fani pokochali Cię za brawurowe wykonanie utworu Benedictus!
Zawsze kochałam metal i do tej pory kocham. W domu nie słucham opery, ciężkie gitary mnie relaksują. A wracając do zespołu Wishing Well, czyli Studnia Życzeń, to graliśmy między innymi z zespołem Closterkeller, z zespołem Turbo, pamiętam wspaniałe trasy koncertowe.
Na Akademii Muzycznej był zakaz śpiewania metalu, bo miał niszczyć głos. Nie przejmowałam się tym, śpiewałam metal. Dziś wiem, że był to ważny etap mojej kariery, niewykluczone, że do śpiewania metalu wrócę.
Jak to się stało, że dziewczyna, która słuchała w domu zespołu Metallica, znalazła się we Włoszech i została uczennicą Maestro Enrico De Mori, wybitnego dyrygenta z Teatro alla Scala w Mediolanie, który pracował z samą Marią Callas?
To było przeznaczenie, „La forza del destino”, o którym pisał Giuseppe Verdi. Tak się ułożyło moje życie, że jak o czymś marzyłam, to się realizowało. Podświadomie czułam, że Polska nie będzie dla mnie, że tu nie będę się rozwijała. W trakcie studiów prof. Barbara Werner powiedziała mi, że jest do wygrania stypendium w konserwatorium w Weronie. Zrobiłam nagrania, wysłałam na konkurs. Po dwóch tygodniach przyszła wiadomość, że zostałam przyjęta na roczne stypendium. To było jeszcze przed obroną pracy magisterskiej. Bez wahania wyjechałam, i tak się zaczęło moje prawdziwe życie operowe. Miałam wspaniałych nauczycieli – kształciłam głos u mistrzów takich jak: Bruno Pola, Alida Ferrarini, Enrico De Mori, Mario Melani, Alessandra Althoff-Pugliese, Daniele Anselmi. Najważniejszym był wspomniany Maestro Enrico De Mori.
Jak wyglądała nauka u Mistrza?
Tak spodobał mu się mój głos, że niemal codziennie zapraszał mnie do domu na prywatne, bezpłatne lekcje. Był znakomitym pianistą, doskonale akompaniował, uczył mnie techniki wokalnej, interpretacji poszczególnych dzieł. Nauka szła tak dobrze, że zadebiutowałam z nim, śpiewając partię Mimi w operze „Cyganeria” Giacomo Pucciniego w Padwie. Otworzył mi dużo dróg i dużo możliwości. Jego rekomendacja była przepustką do wielu sal koncertowych.
Czy to prawda, że często płakałaś po lekcji?
Był bardzo wymagający, często krzyczał. Jak powiedział: „dosyć dobrze”, to już było super. Nigdy mnie nie pochwalił, zawsze wynalazł jakiś błąd, nie odpuszczał mi żadnej nuty, żadnego dźwięku, unosił się, rzucał nutami, wybiegałam z płaczem z lekcji. A za chwilę dzwonił z pytaniem, czy jestem dyspozycyjna, bo jest koncert do zaśpiewania. Myślę, że bardzo wierzył we mnie, a łzy – no cóż, tylko mnie umacniały.
Dostałaś mocną szkołę?
Tak, to nauczyło mnie ogromnej dyscypliny, precyzji, metodologii pracy. Maestro Enrico De Mori nauczył mnie, żeby czytać nie tylko nuty, ale także znaki wstawione przez kompozytora pomiędzy. „Muzyka nie jest w nutach, ale w ciszy pomiędzy dźwiękami” – napisał Wolfgang Amadeus Mozart. Nauczyłam się trudnej sztuki czytania libretta i dobierania odpowiedniej interpretacji muzycznej. Od kolejnych nauczycieli dowiedziałam się, że prawdziwa sztuka wokalna polega na unoszeniu się ponad nutami, na wyjściu poza schematy i znalezieniu swojego indywidualnego języka, barwy głosu i tak naprawdę swojej duszy. Wiem, że dziś potrafię dołożyć do nut swój kolor głosu, swoją barwę i dynamikę. Jednak cały czas mam do siebie wiele zastrzeżeń. Wierzę, że mogę więcej, wyżej, dalej, lepiej. Nie ma tu kresu. Cały czas idę do przodu.
Czy to nie jest przypadkiem tak, jak z jazzem, który kocha wolność, a szlachetna improwizacja jest najważniejszą wartością?
To dobre porównanie, bo przecież w operach barokowych jest miejsce dla sztuki improwizacji. Jak najbardziej.
Włoskie media nazwały Cię „soprano eccezionale”. Jesteś włoskim dobrem narodowym. Koncertujesz na całym świecie: w Europie, w Chinach, Korei, Meksyku i bardzo często w Stanach Zjednoczonych. Śpiewasz w dziesięciu językach. Opowiedz o trzech ważnych koncertach.
Na pewno koncert w Lincoln Center, który prowadził znakomity aktor Kevin Spacey – pamiętam owacje na stojąco. Na pewno cykl recitali z Pieśniami Chopina dla La Scala Academy (Accademia Teatro alla Scala). Powiem szczerze: trzeci będzie Lublin. Kocham to miasto, każdy koncert w Lublinie był wyjątkowy, w tym roku był szczególny. Koncert w bazylice dominikanów w ramach 15 edycji Europejskiego Festiwalu Smaku zostanie w mym sercu na zawsze. To jest magia, magia dla mnie.
Mówi się, że kto śpiewa Bogu, podwójnie się modli. Na koncertach w Lublinie, i tych w archikatedrze, i tych w bazylice dominikanów, udało Ci się wprawić słuchaczy w zachwyt i stan religijnego uniesienia. Czy śpiewając Bogu i ludziom modlisz się?
Dziękuję ci, to jest dla mnie tak ważne, co mówisz teraz. Dużo zależy od tekstu. Kiedy śpiewam Agnus Dei, który skomponował Wiesław Rentowski z Dallas, modlę się. Unoszę się z muzyką i to jest uniesienie ziemia – niebo. Trudno mi o tym mówić: to jest dotyk metafizyki, połączenie z aniołami. Otwieram usta i wydaje mi się, że to nie ja śpiewam, jakby anioły we mnie wstępowały, śpiewa mi się tak lekko, to samo płynie. Mój głos jest tylko instrumentem, ale ktoś z góry steruje tym wszystkim.
No właśnie, à propos aniołów. Pamiętasz, jak po koncercie szłaś z bazyliki dominikanów na kolację z Maestro Adamem Makowiczem?
Tak, dobrze pamiętam. Mijałam plac Po Farze, z fundamentami kościoła. A czemu pytasz?
Pytam, bo chciałem Ci opowiedzieć pewną historię z niewidzialnego miasta. W 1936 roku poeta Józef Czechowicz napisał w eseju Niewidzialny kościół: Kto przyjdzie na to miejsce, ujrzeć może wzruszający zarys kościoła, którego nie ma. Jeśli umie wyobraźnią widzieć, z powietrza wyprowadzi sobie na tych fundamentach mury nawy, wieży i kaplic. Ale to jeszcze nie wszystko. Legenda mówi, że rano można w tym miejscu usłyszeć szum anielskich skrzydeł. Piękne, prawda?
I mam kolejny powód, żeby przyjechać do Lublina. Jeśli umie wyobraźnią widzieć – cudownie to Czechowicz opisał. Często śpiewam w świątyniach, śpiewam o świecie niewidzialnym. Już Platon napisał, że muzyka to dusza wszechświata, skrzydła umysłu, lot wyobraźni i całe życie.
Odejdźmy na chwilę od uniesienia ziemia – niebo. Czy to prawda, że Dominika Zamara potrafi wpaść w szał i na przykład zerwać koncert?
Jest bardzo emocjonalna. Czasem tracę cierpliwość, jestem bardzo ekspresyjna na scenie i w życiu. Nie znoszę fałszu, jeśli ktoś jest fałszywy i gra dwulicowo, to wybucham. Koniec z dyplomacją, wygarniam mu to prosto w oczy. Podobnie reaguję na muzyków, którzy słabo grają. Nie znoszę bylejakości – wtedy krzyczę, wpadam w szał. To prawda, jestem okropna, o Jezu! Wydało się. Ale może to ten hiszpański temperament?
Latasz z koncertu na koncert, często więcej Cię nad ziemią niż na ziemi. Jak dbasz o dobrą formę?
Natura mi dała niesamowitą siłę. Często mam kilka ważnych dla mnie koncertów w różnych częściach świata. Tak było w Lublinie, gdzie śpiewałam wymagający repertuar – w nocy pojechałam na lotnisko i poleciałam do Dallas, gdzie śpiewałam muzykę współczesną. Praktycznie nie spałam. Ale poradziłam sobie. Może dlatego, że jestem wegetarianką, dbam o dobrą kuchnię, piję dużo wody, biorę wspomagające witaminy, ćwiczę – ale gdyby nie moja technika wokalna, to przy takim tempie koncertów ten głos by wysiadł. Wiem, jak ustawić przeponę – liczy się dyscyplina, ćwiczenie, ciężka praca. Chyba największym minusem jest konieczność rannego wstawania. Jak muszę wstać o piątej, to później jestem zła cały dzień. Jak się wyśpię, to zupełnie inaczej funkcjonuję. Jak mogę pospać do dziesiątej, to jest dla mnie błogosławieństwo, a mój głos nabiera blasku.
Zawód sopranistki to ciężki kawałek chleba, szczególnie w Polsce. Dlaczego w Polsce jedna sopranistka drugiej potrafi podłożyć nogę? Dlaczego we Włoszech tego nie ma?
Wciąż się tej sytuacji dziwię. We Włoszech, gdzie mieszkam, jak dostanę jakąś nagrodę artystyczną, to piszą do mnie inne sopranistki i szczerze gratulują. Artyści się wspierają, nie ma nienawiści, a tym bardziej hejtu. Nie rozumiem tego, każdy głos jest na swój sposób wyjątkowy i niepowtarzalny. Nie rozumiem polskiego wyścigu szczurów i polskiego hejtu, który stał się narodową specjalnością Polaków.
Czy czas ma wpływ na głos?
Głos to jest żywy instrument, który ewoluuje. Jeśli mamy dobrą technikę, dbamy o przeponę, ćwiczymy, to głos zmienia się. Mój głos jest bardziej ciemny, okrągły, bardziej dojrzały i bardziej doświadczony, co sprawia, że trudne partie wokalne śpiewa mi się łatwiej niż kiedyś.
Żyjesz muzyką, śpiewasz w ekstazie, ale tak naprawdę jesteś sama?
Na jednym z ostatnich spotkań szacowne panie pytały mnie: a kiedy mąż, a kiedy dzieci? Żyję muzyką, nie mam takiego instynktu. Kocham sztukę i naturę. Robię to, co kocham, i to jest najważniejsze.
Co w życiu jest ważne: praca, pasja, rodzina, miłość, zdrowie, wiara, Bóg?
Bardzo ważna jest wolność. Jak nie ma wolności, to nie ma miłości. Ważny jest Bóg, wrażliwość, piękno. Staram się otaczać pięknymi, wartościowymi, kreatywnymi ludźmi. Cenię piękno w architekturze, może dlatego tak pokochałam Lublin, który przypomina mi włoskie miasta.
Życie przypomina jazdę tramwajem po zakrętach. Jak masz się czego trzymać, nie wylecisz z zakrętu – mówi Michał Urbaniak. Jakiej zasady starasz się trzymać w życiu?
Jestem wierna sobie i swoim zasadom. Staram się wysyłać do ludzi pozytywne informacje i dobre wibracje. Staram się żyć ze wszechświatem w harmonii.
Jak budujesz harmonię w swoim życiu, jak ją umacniasz?
Jest Bóg, który dał nam pierwszą iskierkę życia. Ale potem bardzo wiele zależy od nas. Jesteśmy kreatorami swojego losu, i jeżeli robimy to, co kochamy, to wtedy znajdziemy harmonię.
Co to jest miłość?
Trudno mi miłość opisać słowami, mogę ci miłość zaśpiewać.
Z każdym koncertem wysyłasz ludziom przesłanie. Jakie?
Staram się, by słuchając przeżyli oczyszczenie, a wychodząc z koncertu, nieśli w sercu nadzieję.
Szukasz harmonii w naturze?
Góry, góry i jeszcze raz góry. Mają największą siłę regeneracji. Kiedy śpiewałam ostatnio w Nowym Targu, udało mi się wziąć dzień wolnego. Wstałam rano i poszłam w góry – tak mnie to oczyściło. Wędrowałam, dziękowałam za to, co mam, prosiłam o jeszcze. Potem wsiadłam w pociąg do Krakowa, następnie w samolot do Włoch.
A woda?
Woda mnie trochę przeraża – pamiętam straszną powódź we Wrocławiu. Ale wiem także, że woda potrafi zmyć zmęczenie.
Chciałbym, żebyś wzięła sobie przy najbliższej okazji kolejny wolny dzień i pojechała nad Bug, zobaczyła, jak wolno toczy swój bieg, i posłuchała, co mówi.
Z radością. Już to widzę, już czuję całym ciałem. Dziękuję za inspirację. Do zobaczenia nad Bugiem.
Artykuł pochodzi z 36. numeru Krainy Bugu.
Wydania papierowe są dostępne w naszym sklepie internetowym: www.krainabugu.pl/sklep
Rozmawiał: Waldemar Sulisz, zdjęcia Stefano Gerardi
