Upływ rzeki jest jak melodia, a refren zdaje się mówić: tak jest, człowieku, nie jesteś kimś wyjątkowym, jesteś jednym z wielu, jesteś pyłkiem… – wyznaje prof. Stanisław Baj.

„W środku jesteśmy baśnią” – to słowa pańskiego przyjaciela, Wiesława Myśliwskiego. Jak by Pan miał opowiedzieć swoją?

Moja baśń? To nieskładna, niechronologiczna pamięć całego życia. Wspomnienia, które niespodziewanie dopominają się uwagi. Dziś z moimi studentami mówiliśmy o dzieciństwie, o śpiewach po wieczerzy wigilijnej. One też brzmią w mojej baśni, bo ta dzieje się w konkretnych miejscach. Moim rodzinnym domu, gdzie podziało się moje „wszystko” w kwestii wiedzy, duchowości, informacji o świecie, religii, kultury, obyczaju. Po sąsiedzku, na ostatnim skrawku ziemi naszego największego artysty stał Dom Ludowy wybudowany w 1935 roku.

Mówi Pan o Antonim Marciosze?

On to dopiero był artysta. Na tym swoim skrawku postawił tablicę: „Gospodaruj, Panie Boże, bo Antoni już nie może”. On też jest bohaterem mojej baśni, bo z nim wiązały się zabawy, potańcówki… Rzeka wypełnia moją baśń swoją obecnością. Najpierw była obecna w opowieściach ludzi, którzy siedzieli za stołem w moim domu podczas niezliczonych wieczorków. Rzeka na oczach starszych sąsiadów stała się granicą państwową, granicą światów, w związku z tym dużo historii tragikomicznych i dramatycznych się z nią wiązało. Przy tym stole słuchałem, jak chłopi opowiadali świat jako całość. Starali się z nim uporać, zagospodarować go i przyjąć…

Uczynić poddanym?

Ale też podejść do świata w twórczy sposób, co słychać w naszej mowie chachłackiej. Ja załapałem się na kres tego chłopskiego świata, ze stołu zbierałem resztki, obserwowałem relikty i spotykałem ostatnich przedstawicieli kultury chłopskiej.

Gdzie Pan ich spotykał?

U mnie w kuchni. Moi sąsiedzi byli przedwojenni. A kuchnia była duża, choć jak dziś spojrzę, to nie bardzo, ale jakoś wszyscy się mieściliśmy. I ten zapach – bo papierosów jeszcze nie było, i chłopy kurzyli machorkę. Matka czasem wejść nie mogła, tyle dymu.

I zawijali tytoń w gazetę?

Ale najpierw siadali i jeden na głos czytał wszystkie wiadomości ze świata. Dopiero przeczytaną gazetę darli w paski, zwijali machorkę i palili. I jak przeczytali, co się dla przykładu w Afryce dzieje, to aż buzowało. Wyobraźnia nieograniczona językiem podpowiadała rozmaite historie.

Sąsiedzi przychodzili, żeby opowiadać?

Żeby być. Ta obecność była największą potrzebą, żeby być z drugim człowiekiem. Przecież przy tym stole nie wszyscy gadali.

Chyba jako ludzie gdzieś straciliśmy tę potrzebę?

Zamknęliśmy ją w telefonach. Czego ja absolutnie nie neguję. Tak już jest.

Ale jak to się stało, że ewolucyjnie potrzebowaliśmy tej obecności, i dopiero ostatnie lata sprawiły, że oddaliliśmy się od siebie?

Wiesław Myśliwski też o tym wspomina, a ja powołuję się na niego, bo mówi dobitnie, skrótowo i mądrze. I on twierdzi, że kiedy do domów wszedł telewizor, to się to podziało. Pozamykało ludzi samych w domach.

Ale wcześniej było radio.

Był kołchoźnik wspólny dla wszystkich, jeden program na całą Polskę. I ludzie tego słuchali, ale radio tak nie dekomponuje życia. Telewizja inaczej skupia uwagę, bo są obrazki. A kiedy słuchasz radia, musisz pobudzić wyobraźnię, włączyć swój obraz świata.

Podobno moja prababcia witała się z prezenterem „Dziennika”.

Jak z żywym, obecnym i gadającym człowiekiem. Ale to, że tak się dzieje, nie jest złe, tak to już jest. Kiedyś miało to też dobre strony, bo ludzie wiedzieli z telewizji o pogodzie, oglądali wiadomości kulturalne po „Dzienniku”. I dopiero na końcu był sport. A dziś niezależnie od stacji, czy prywatna, czy państwowa, o kulturze w telewizji cisza.

Które ze swoich urodzin pamięta Pan jako pierwsze?

Jakoś nie przywiązuję do tego wagi. Nie lekceważę, ale dzień, jak dzień. Sześćdziesiątkę pamiętam, bo stanęła sprawa we wsi, czy ten Dom Ludowy dalej ma trwać czy nie. Bo się coraz mniej działo. I wpadłem na pomysł z panią wójt, że jeśli jakieś uroczystości urodzinowe mają się odbyć, a ja tego nie znoszę, to tylko w naszym Domu Ludowym. Zdaliśmy sobie sprawę, że trzeba go uratować. I żeby odbyła się wystawa, trzeba było sale odnowić. Wpadliśmy też na pomysł z Marią Strzałkowską i członkami zespołu „Jutrzenka”, by powstała książka Pieśni, wierzenia, przysłowia. Przez rok panie i panowie z naszego zespołu „Jutrzenka” siedzieli i dłubali co niedzielę w pamięci. Jaki wtedy jest sens życia! Przyglądali się temu, co śpiewali od zawsze, nawet nie rozumiejąc, co śpiewali. Każde słowo pieśni analizowali, kłócili się o znaczenia. I z tym mi się kojarzy moja sześćdziesiątka.

Moja rodzina to bieżeńcy spod Siemiatycz. Wiem, że Pańscy przodkowie też mają to doświadczenie.

Babcia Anna ze strony mamy opowiadała o lecie 1915 roku. Jeszcze zboże na polu i Ruscy to zboże palili. Tak jak teraz na Ukrainie. Ten sam okrutny system wojenny. Zabierali wszystko od Sejn po Przemyśl. Miała zostać spalona ziemia. Rozkręcali maszyny, zabierali wszystko, co mogłoby się przydać przyszłym agresorom – Niemcom. Babcia mówiła: „Synku, oni dali nam 10 minut na spakowanie. Chleba nie dali wyjąć z pieca, który się piekł. A ja po półtora miesiąca ocknęłam się na Morzu Czarnym w Besarabii”.

Mój dziadek Mikołaj urodził się pod Moskwą we wsi Kamionka. Wrócili, ale domu już nie było – na szczęście był las, więc dzięki pomocy sąsiadów wybudowali nowy dom.

Babcia wróciła, ale większość rodziny poumierała w drodze. Opowiadała, jak wyrzucali ciała z jadącego pociągu. Z bieżeństwa wrócił też ważny dla mnie człowiek, sąsiad, rzeźbiarz – Adam Weremczuk. Wrócił jako siedemnastolatek, jedyny – cała rodzina zginęła. Po rewolucji w Rosji przyszła bieda, ludzie wracali i opowiadali.

A pierwsza śmierć, której był Pan świadkiem?

Była straszna. Pierwsza była na moich oczach, kiedy z moim starszym o rok sąsiadem Tadkiem Dejneką paśliśmy krowy. Upalne lato, zapach kwiecia przed skosem łąk, czyli koniec czerwca. To było jak z obrazów Jacka Malczewskiego. Piękna dziewczyna. Ona była po studium pedagogicznym i przyjechała na wakacje do kuzynów na wieś. Pierwszy dzień wakacji i ona chciała się w rzece wykąpać. Pamiętam, miała żółtą bieliznę. Biegła, rozwiany włos jasny. Wskoczyła do rzeki i nie wypłynęła. Tadek poleciał do domu, bo to jego kuzynka. Szukali jej pięć dni. I syn Adama Weremczuka, rzeźbiarza, młynarz, opowiadał później, że wziął różaniec i modląc się szedł brzegiem jej szukać. Rzeka wyniosła ciało i później przez cały dzień dziewczyna leżała w wodzie, a my – jak to dzieciaki – pobiegliśmy patrzeć. Nie wolno jej było wynieść z wody, bo natychmiast by się ciało zepsuło. Wyglądała jak Ofelia, piękna, pergaminowa, lekko się poruszała w tym rzecznym kwieciu. I nagle ta uroda zgasła. Teraz tak to wspominam, ale pewnie było zwyczajniej. Pamięć dodaje. Interpretuje. I kolejny obrazek z nią związany. Następnego dnia przywożą ją do kościoła i niestety odkryli trumnę. A ona leży w białym welonie i sina twarz, ropa płynie. I z tej dziewczyny tylko tyle. Potem już całe życie ten obraz jest. I odtąd już zawsze czuję respekt do rzeki.

Ale pływał Pan?

Tak, na łachach płytkich. Ale w Bugu jest niebezpiecznie. To nieobliczalna, nieprzewidywalna rzeka, bo może nagle wymyć jamę i zmienić swoje koryto. Drugą śmierć pamiętam z lata, że 4 lipca w niedzielę poszedł dwudziestopięcioletni chłopak z żoną, z dzieckiem i sąsiadami nad rzekę, na taką łachę, zakole niedaleko Dołhobród. I się pluskali, bawili, po kostki w wodzie. I na zakręcie była głęboka jama. Ona go dla zabawy w to miejsce popchnęła i on już z niej nie wypłynął.

Straszna ta rzeka.

Czterdzieści metrów za moją pracownią mam Stary Bug, Stare Bużysko. Bug jest dwa kilometry dalej. Rzeka przez stulecie wędrowała. Tak jak w Jabłecznej, która kiedyś była po drugiej stronie rzeki. Tylko że w 1880 przeor klasztoru Eliasz z wiernymi przekopali rzekę, by płynęła w inną stronę, żeby dla klasztoru było wygodniej, bo zalewało.

Nie interesowało Pana, co jest po drugiej stronie tej rzeki?

Zawsze, do dziś. To najbardziej pociągające i tajemnicze, jak czegoś nie wolno, a widzisz to z pewnej odległości. To jest metafizyczne, tam dopiero jest świat, wielki świat. W Dołhobrodach była kiedyś klubokawiarnia przy Domu Ludowym i tam oglądałem jako dziecko radzieckie, kolorowe czasopisma. Byłem w czwartej klasie i postanowiłem napisać list na adres młodzieżowej gazety, żeby mieć z kimś z tamtego świata kontakt. Z jakimś żywym człowiekiem. Pisałem list, a sąsiedzi siedzieli obok i podpowiadali, co mam pisać – jedni się śmiali, inni na serio mówili. Wysłałem, i po dwóch miesiącach przychodzi list. Czytali wszyscy, jak na tym obrazie, gdzie Zaporoscy czytają list do sułtana. Okazało się, że redakcja przesłała mój list do młodzieżowej organizacji, która wybrała komunistkę Tanię, że ta będzie ze mną korespondowała. Zdjęcie mi wysłała, ja odesłałem swoje. Sromotnie się skończyła ta historia, bo mi sąsiedzi tak podpowiadali. Święta się zbliżały i powiedzieli, żebym jej wysłał życzenia i opłatek. I to był koniec znajomości.

A jak Pan stał nad rzeką, to nie widywał Pan nikogo po tamtej stronie?

Nieznany świat, ani jednego człowieka nie uświadczysz. Jak się jakiś kosiarz zaplątał w te ich druty, to pół wsi biegło zobaczyć, jak wygląda.

Krzysztof Czyżewski opowiadał mi, że śpiewano pieśni na drugi brzeg Bugu. Słyszał Pan takie śpiewy?

To u mnie było. Dziś nawet moim studentom opowiadałem. W zasadzie końcówkę tej tradycji pamiętam. Ale teraz wraca. Marysia Strzałkowska założyła zespół „Jutrzenka”, i one w tym duchu tworzą. Oj pujdu ja ponad Buhom. Ta pieśń jest o tym. Po drugiej stronie Dołhobród była wieś Charsy. I mieli takie niewielkie łąki przy rzece, wieś była – można powiedzieć – na rzece. Na sianokosy obie wsie szły nad rzekę. Na żniwa szli, na pola po drugiej stronie. Taki był podział fajny do czasu, aż na rzece zrobili granicę. I szły kobiety, ale najpierw kosiarze rzędami, a z nimi mój ojciec, świetny kosiarz, umiał najlepiej kosę wyklepać. Kobiety siano przewracały, układały całe dnie na łące. I wtedy śpiewali do siebie takie przypomnienia, przygadywania za pomocą pieśni. Wieś śpiewała do tej wsi za rzeką, a tamta jej odpowiadała.

Po drugiej stronie mówili w tym samym języku?

Przecież to też nasz chachłacki, może lekko zniekształcony. Każda wieś mówiła trochę inaczej. Można było rozpoznać, kto z jakiej wsi, po tym, jak mówił. Język poprzez swój charakter wyznaczał tożsamość. Wiedziałeś, kto skąd. Jak wieś była bliżej rzeki, to w mowie było więcej określeń rzecznych, mgielnych. Bliżej pól było więcej ziemi w języku. Te pieśni na drugi brzeg od zawsze mi towarzyszyły, moja matka chrzestna była jedną z tych najlepiej śpiewających.

W Pana domu była muzyka?

Śpiewy – jak to chłopi – na wesoło. Ale było też na poważnie.

A straszyli? Opowiadali o złych marach?

Oczywiście. Przy naszym stole chłopi opowiadali cały świat. Historie, plotki, które były oddzielną kategorią opowieści, bardzo twórczą, wymagającą interpretacji. Teraz wieś sporządniała, kiedyś nie było poprawności politycznej.

A książki czytali?

Czytali niewiele, do książek się nikt nie garnął. Chociaż nie, było kilku światlejszych. Oni nie mogli się z tym czytelnictwem afiszować, żeby nie było wzgardy.

Lepiej nie mędrkować?

Dzięki temu wieś wytrwała i przetrwała. Bo jak ktoś się wychylił, stawał się obcym. No, niestety taki był rygor wiejskiej wspólnoty. W dobrym i złym sensie, ale to było jednocześnie spoiwo do przetrwania. Jak do ula wpadnie jakaś choroba, ginie cały ul. 

To jak Panu się udało na tej wsi zostać artystą?

To już były inne czasy. Wtedy artystą w mojej wsi był już Antoni Marciocha, który swoją drogą później wylądował w Gardzienicach [teatr alternatywny], a jego opiekunem przez ostatnie pięć lat życia był wspomniany przez Pana Krzysztof Czyżewski.

O Antonim mówił Pan, że był poetą życia i piewcą stworzenia.

Jak mnie nazywają artystą, to odpowiadam, że ja nie jestem artysta. Ja jestem malarz. I nie mówię tego z fałszywej skromności. Antoni to był artysta! Zaśpiewał, zagrał, zatańczył, panował nad sceną i publicznością. On był artystą życia, bo oddał życie swojej twórczej pasji. Cena jest ogromna, całkowita i najwyższa. Mój przyjaciel był ostatnio na wystawie Van Gogha w Paryżu, obrazy znane, ale kontekst niesamowity, bo to były obrazy z niespełna dwóch ostatnich miesięcy życia malarza. On już wtedy cierpiał na schizofrenię i namalował ponad czterdzieści obrazów w niecałe dwa miesiące. Przecież taka praca to szaleństwo, ponad ludzkie możliwości, ale obrazy są bardzo prawdziwe, doskonałe i świat je podziwia, nie patrząc na cenę ich powstania. Pasja nierozłącznie łączy się z cierpieniem. Cierpienie jest wpisane w konstrukcję naszego życia, sytuacje ważne są nim nasycone.

Mówił Pan, że ceną, jaką Pan płaci za bycie malarzem, jest samotność.

A może ja lubię samotność? Kiedy maluję, samotność jest bezwzględna.

Ale przecież ma Pan przyjaciół?

I w pokorze dziękuję Bogu za nich, bo wydaje mi się, że na nich nie do końca zasłużyłem. Mam kilku wiernych przyjaciół, pięknych ludzi. Oni podpowiadają mi, jak pięknie i godnie żyć. Taka przyjaźń z Wiesławem Myśliwskim to wielki skarb. Natomiast w twórczości jestem sam, sam podejmuję decyzje, są tylko moje. I mam takie głębokie poczucie, że ta moja twórczość jest niepraktyczna.

Miałem Pana zapytać, po co Pan maluje?

Męczę się z tym. To jest mój dramat, bo to jest egocentryczne i samotne. I z wiekiem popełniam coraz więcej błędów, malując. Obrazy są zwykle niedoskonałe, ale potrzeba tworzenia silniejsza.

Może w ten sposób próbuje Pan obłaskawić los?

Obłaskawić swoje lęki w samotności – to na pewno. Ale z tego się sztuka nie rodzi. Ja czuję, że uchwyciłem się ostatniego pióra ogona największej tajemnicy. To bardzo kruche jest i ulotne. To pióro się może urwać w sekundę. Jest w tym tajemnica, broń Boże egzaltacja. Tajemnica świata, ale przede wszystkim moja tajemnica. O mnie tajemnica. Bo ja nie wiem, jaki jestem. Dam głowę temu, kto powie, jaki jestem.

Możemy tylko przypuszczać?

Skoro ja nie wiem, to kto będzie o mnie wiedział więcej? I w tych momentach, kiedy maluję, to tak naprawdę wybieram, jak to zrobić, ale nie jestem pewny, czy ja to świadomie robię. Bo jak tylko świadomie, to to jest puste, to tylko zewnętrzna forma, która przestaje być sztuką. Koniecznym jest poddanie się strumieniowi emocji. Dopiero wtedy obraz sam mnie unosi.

Bywa Pan zadowolony z efektu? Że dobrze Pan namalował?

Najczęściej nie. Namalowało mi się – tak bym to powiedział. Czasami nie wiem, jak i dlaczego tak mi się namalowało, obraz też wiele podpowiada. Popełniam błędy i przez to się uczę, męczę się i zmagam z tym, żeby poprawić, ale wiem, że robię to nieumiejętnie. I wtedy pojawia się przypadek, przychodzi z mojej ułomności, rodzi się z niedoskonałości, ale też z marzenia o doskonałym. I dopiero z tego marzenia rodzi się sztuka.

To marzenie to jest dar czy obsesja?

Obsesja i robota. Dar? Ja nie wiem, co to jest dar. To jest potrzeba, jak nie maluję, to jestem niespokojny. Tylko że mam już sporo lat, wciąż się zastanawiam, komu prócz mnie to malowanie potrzebne?

No i komu?

Może mi najbardziej? Ale jest pewne grono osób, czasem mi nie znanych, od których słyszę czasami bardzo wzruszające opinie. To daje mi wiarę, sens malowania i nadzieję, że ktoś odczyta mój świat na swój sposób ­poprzez swoją wrażliwość i doświadczenie.

I kiedy już Pan namaluje obraz, skończy go Pan i puszcza w świat, to jak Pan się czuje?

Nie najlepiej, bo muszę to pokazywać, ujawniać moją intymność i jednocześnie dzielę się swoim, i to są sprzeczne uczucia. Nie to, że ja nie wierzę, bo faktycznie może niektóre rzeczy mi wyszły, ale wyszły, bo dla mnie były też niespodzianką.

Pan nie wie, jak będzie wyglądał obraz?

Z grubsza wiem, ale nigdy nie wychodzi tak, jak planuję. Bo jadę nad rzekę z pomysłem, że dziś szeroko będę malował, a na miejscu jakiś fragmencik się odzywa, upomina się, żebym go zobaczył. I muszę namalować, bo zniknie. I się okazuje, że na obrazie ten fragment robi się monumentalny. Z kruchości rodzi się coś, co niweluje moje wyobrażenie o wielkości. W głębi szukam istoty, skrótu skrótów.

W rzece?

Kocham ją i nienawidzę jednocześnie.

Za co Pan nienawidzi?

Za to, że mi ciągle ucieka i nie da się jej namalować. Ciągle jest obca, i to są sprzeczne uczucia.

Uświadomienie sobie tego, że ona ciągle płynie, jest dojmujące.

Ona uświadamia mi dramatyzm upływu czasu. Albo się z tym pogodzisz, albo nie. Upływ rzeki jest jak melodia, a refren zdaje się mówić: tak jest, człowieku, nie jesteś kimś wyjątkowym, jesteś jednym z wielu. Jesteś pyłkiem…

To Pan słyszy nad rzeką?

Kiedy malując szukam istoty tej głębi. I chciałoby się światła w tej wodzie, bo światło bez cienia nie istnieje, jest najciekawsze w opozycji z cieniem. Można powiedzieć, że cień jest sumieniem światła. I w tym sumieniu jest głębia, całe pokłady niewiadomego.

Rzeka nie jest lustrem?

No, ba. Rzeka Bug w tej cudownej wyjątkowości i przez to, że płynie w takim miejscu świata, w takim położeniu i nachyleniu, jest nieprawdopodobnie wizualnie krucha, ale też niesie ze sobą istotę życia. Nie byłoby rzeki – nie byłoby życia. I w tym wszystkim tafla wody jest odrobinę przesunięta, bo nurt ma mocny, ale po wierzchu niespieszny. Fala idzie powoli, co jest dla mnie idealną metaforą życia. Widzisz zaczep na wodzie, że fala od niego idzie, ale nie wiesz jak.

Ilustruje Pan odchodzenie świata?

Nie wiem, może czas? Może ludzki los? Ale nie rozpacz. Tak już po prostu jest.

Wydaje mi się, że kiedyś na wsi wierzono, że życie nie umiera?

Wiara na wsi jest nadal mocna. Ja zobaczyłem tę dziewczynę w Bugu utopioną, a później moja inna koleżanka zmarła i myśmy przy niej czuwali całą noc. Śmierć była obecna, bo jest naturą życia. Kto wie, czy nie najważniejszą, bo jest granicą.

Pan się boi śmierci?

Jak każde stworzenie. Najbardziej boję się cierpienia przed śmiercią, bo nie wiem, na ile mam siły, by wytrwać godnie w bólu. W granicznej sytuacji bólu byłem raz. Ciężka operacja. I wiem, że nie ma żartów. Kończy ci się kroplówka z morfiną, nie ma anestezjologa i tracisz zmysły. Nie ma nic. Czujesz tylko ciało, z którego pragniesz się wyrwać. Moja chirurg powiedziała mi kiedyś: „Panie profesorze, śmierć w ogóle nie boli. Ja to mam na co dzień”. Ale przez to, że już jako dziecko doświadczyłem obecności śmierci, czuwałem przy zmarłych, kiedy bliską osobę trzeba było pocałować na pożegnanie, poczuć zapach, chłód niemiłosierny, przez to nie do końca śmierć jest straszna. I ważna w tym jest wiara. Człowiek musiał ją oswoić, ale do tego potrzebny był rytuał.

A Pana rytuały? Ma Pan jakiś porządek dnia? Plan?

W życiu chaos. A nad rzeką jest rytuał, odkąd zacząłem jeździć tylko w jedno miejsce. Na początku się denerwowałem, powoli sytuacja mnie ujarzmiała i pokorniałem. Najpierw w pracowni muszę przygotować kasetę z farbami, blejtram, wyczyścić wszystkie narzędzia. Ładuję do auta. Auta wybieram pod kątem blejtramów, nie wygody. Samochód musi też się z piasku wygrzebać, bo piasek rzeczny jest zdradliwy. Zajeżdżam na miejsce i mimo że po drodze się czegoś spodziewam, coś sobie zaplanuję, to nigdy nie jest tak samo. To już jest inna rzeka i ja już jestem inny. Z czasem coraz wyraźniej widzę szczegóły i wiem, że to dopiero początek szczegółów. No i malowanie. Raz lepiej, raz gorzej.

A potem zmierzch, już obrazu nie widzę, kiedy kończę, ładuję do samochodu i wracam przez ciemny las. Czasem łosia spotkam, czasem dzika.

Musi się Pan meldować Straży Granicznej?

Powinienem, ale to działa w dwie strony, bo w razie, jak coś by mi się stało, to wiedzą, gdzie jestem.

Spotyka Pan kogoś nad rzeką?

Czasami. Najczęściej pytają, jak się dzisiaj łowi ryby.

Nad rzeką pojawił się nowy element. Concertina – żyletkowy drut kolczasty.

Nazwałem go „srebrną biżuterią”. Ale rzeki to nie obchodzi, ona ma to w nosie, gorzej ze zwierzyną. Po drugiej stronie jest zamknięta dla ludzi zona, a dla zwierząt to dzika ostoja. Zwierzyna wędruje: jak są rykowiska jeleni, to idą na drugą stronę rzeki, ale na wyżerkę przychodzą do Polski, bo u nas pola obsiane na bogato. I trafiają na ostre druty.

Czy to Podlasie będzie jeszcze Podlasiem sprzed 3–4 lat?

Będzie, bo nie można też wszystkiego pogrzebać. Ludzie chcą normalnie żyć, stawiać domy, zakładać rodziny. Mój sąsiad całe życie uszlachetnia i buduje pałac. Mieszka w nim sam z matką, ale ma takie marzenie. I to pomimo tego, że jego pałac stoi 2 km od granicy. To wydaje się być nowym doświadczeniem, ale nie można zapominać, że Podlasie już wiele razy stanowiło granicę, przez którą przewalała się światowa historia. Tu, na Bugu, stał front II wojny światowej. To tu było bieżeństwo. Oni też uciekali, tylko w drugą stronę. Nie z własnej woli, tylko z politycznych uwarunkowań. Dziś najczęściej ludzie uciekają z powodu braku pracy. Bieda wygania ich z domów, nie polityka. A Podlasie przez to, że już wiele razy stanowiło granicę, ma to w swoim genotypie, to jest mentalne spoiwo mieszkających tu ludzi.

A czego Pana uczą studenci?

Świeżości. Oni potwierdzają, że są fascynujące nowe światy wyobraźni. Dla nich profesor to nie jest świętość, co nie znaczy, że mnie nie szanują. Mam poczucie, że traktują mnie jak partnera, i to mi odpowiada.

To zapytam na koniec: czy sztuka może uratować świat?

Często się nad tym zastanawiam i dochodzę do wniosku, że generalnie nie, ale w jakimś stopniu tak. Sztuka sprawia, że przestajemy być płascy. To bardzo trudne zagadnienie, bo przecież zdarzało się, że okrutni esesmani byli wybitnymi pianistami. To oznacza, że sztuka jest bezbronna i jednocześnie służy wszystkim. W obozach koncentracyjnych też były orkiestry. Podczas wykonywania wyroków śmierci grała muzyka, żeby uśmierzyć i uśpić poczucie winy katów, zagłuszyć sumienie. Usłyszałem niesamowitą historię, która nie będzie odpowiedzią na Pańskie pytanie, ale da do myślenia. Józef Szajna, wybitny scenograf, teoretyk teatru i malarz, ocalał dzięki sztuce. Znaliśmy się dosyć dobrze z ASP – on założył u nas na wydziale malarstwa wydział scenografii. Dużo opowiadał o Oświęcimiu i o tym, że dwukrotnie przeżył swoją śmierć. Raz zakopany w dole – na szczęście głowa mu wystawała i mógł oddychać przez tydzień. Wykopali go i przeżył. A drugi raz ocalił go esesman, oficer, który był przed wojną historykiem sztuki. I ocalił go tylko dlatego, żeby mieć możliwość prowadzenia rozmów z Szajną o sztuce. Po dyskusji Szajna wracał do baraku. Oficer miał taki kaprys.

Kończy się wojna, esesman znika, obóz jest wyzwolony. Trauma trwa rok, dwa, i Szajna zdaje na malarstwo na ASP w Krakowie. Na drugim roku mają zajęcia z anatomii, wpierw teoretyczne, a później rysowanie na podstawie obiektów, różnych części ciała, spreparowanych zwłok. I Szajna dostaje nowy obiekt do rysowania, otwiera skrzynię, odkrywa materiał i okazuje się, że jego obiekt to zwłoki esesmana z Oświęcimia.

Zamienili się rolami.

Ale jak?

Jak w greckiej tragedii.

Szajna mówił, że nie miał z tego żadnej satysfakcji, ale doświadczył wielkiej tajemnicy życia.

Tajemnica życia. Kim jest człowiek? Malarstwo, oczywiście w innym stopniu, próbuje zbliżyć się do tej tajemnicy. Malując, zbliżam się do siebie samego, rozpoznaję, kim jestem ­naprawdę. 

Rozmawiał: Igor Nazaruk

Zdjęcia: Jacek Dryglewski

Artykuł pochodzi z 37. numeru Krainy Bugu

Wszystkie wydania w wersji papierowej dostępne są w naszym sklepie: www.krainabugu.pl/sklep