Ot i ja tak i stał i lampił się naprzód jak mućka jaka niekumata, co to trawe żuje i nic nie pojmuje. I ja nic nie pojmował. Bo myslał, że i już, że ja i co złapał, że ja zmierzał do jakiego tam końca, że ja i zaraz jakie i rozwionzanie miałby mieć, a tu, ot, i figa w nos! Prosto jakby mnie kto na zabawie walnoł w nos, jak ja by nie widział, bo i jak, jak nieco i zaprawiony najlepszym naszym wytworem by był. A teraz i nie był, bo i jak, jak i nie zabawa żadna to była, tylko sama prawda życiowa, choć i gonienie Bogusia troche tej zabawy było razem, jak i ja myslał, bo jak gonił, to i gonił, i bawił się jak jaki kot, i myslał, że ja ugonie jakiego zbira, i już, gagatek będzie mój. Tak i ja tylko z to zabawo i został, a gagatek nie ten, co trzeba był był. Poleg ja na rozciongłosci.

Tak i zostało mnie i co? Ja nie wiedział. W głowie tylko jak po samym nieczystym co i zostało, choć ja i kropli nie miał jak i wzionć, bo i jak, jak ja był w sprawie i nie mog, bo jak by co i wzioł, to po sprawie pewno i by było, i po mnie tak samo by. Co i robić tak? Pusto w głowie, jak w wypitej bańce. Echo tylko szło i dzwoniło. Pusto i smutno, i tak jak w piekle znowu ja by był. Tylko bez ogniów i palenia. Teraz to piekło to było dzwonienie, ale nie takie kościelne, tylko piekielne. Puste bańki w mojej głowie dzwonio jak w pustym pniaku jakim. Głucho i ciemno mnie sie robiło. Bo i widać już ja przestawał mieć co, jakby mnie obraz jaki zamglali, jak postawili przede mno, i ja już i czucie tracił, bo mnie jakie i mrowie przejszło po całym ciele. Tak i zmrowiony, i ciemny, i głuchy sie robił. Prosto popadał w jako ciemnice otchłanno, choć i nie chciał, ale musiał, bo tylko stał i stał, i nic robić nie szło. A głowa tylko puchła jak bańka, choć bez tego, co w środku, bo w środku tylko dzwonienie i dzwonienie.

Chodził ja tak brzegiem, buchał w piach co raz i myślał, jak ja tak i zrobił, że nie zrobił. Że pomyślał, że i tak prosto będzie, jak na jakiej no msze, że ksiądz tylko za wszystkim chodzi i mówi, co i jak. Tak i człowiek nic nie musi, tylko stać i słuchać. Tu figa w nos i między oczy prosto! Sto fig! Ja czuł, jak mnie te figi dusze gnioto, jak jakie czorty senne, co ja ich czasem i widział, jak spał, i one mnie tak gniotły jak ziemniaki w garku tłuczone. Strach był taki, że ja i wstawał i chodził, żeb je przegonić. Tak i tera ja czuł, że mnie te figi duszo i mogo i zadusić, jak ja nic nie zrobie albo co nie i wymysle.

Woda płynęła, a ja tak chodził obok jej, i w końcu ja pomyślał, choć i bez myslenia, że ja musze do niej i wejść, i z nio chodzić, żeb mnie może jakoś i lżej sie zrobiło? Tak i ja wszed. Zimna była i płynonca. Tak i ja zaczoł i isć z nio. A potem zawracał i w drugo strone, przez prond się tłukł, już mnie i po pas ten prond pchał, a ja i szed przez go, i to mnie co i robić i zaczeło! Ja już i nie myslał, że buty moje całkiem utonęli, i spodnie też, i koszula już i zaczynała też tononć. I ja już i czuł, że trochę i zimno jakoś u dołu mnie się i zrobiło. Tak i ja zawracał i z prondem szed, co mnie niós, tak i ja odszed od brzega kawałek, że i mnie jakoś i letko się i zrobiło, i ja się jakoś i przytkał, jak patrzył, jak mnie woda popycha, a jak w drugo strone szed, przez prond, to mnie zdusza i przymusza, tylko ja nie wiedział, do czego. Ale rzeka zawsze mądra była, więc jak kto chciał, to mog i jakiejś od niej mondrosci i dostać, jak umiał wzionć. Z prondem niesie, tylko puścić i poniesie gdzie to, a jak przez prond, to pcha i co tam gniecie, jak by co i mówiła albo gdzie popychała? Tylko gdzie i co mnie z tego rozumieć było? Jak ja i nie rozumiał. Tak i chodził i chodził. I mnie co i raz tak rzeka i popychała i co mówiła, ale co, ja nie mog i pojmować.

Raz tak ja i stanoł i zaczoł słuchać, co rzeka chce mówić. Ale i tak nic nie mog zrozumieć. Tylko jaki pluch się rozlegał wokoło, tylko jakie chlupanie i mruczenie się odbywało na niej, i nic. Patrzył ja na drugi brzeg, gdzie krzaczory jeszcze wienksze niż u nas byli, i nic i tam ja nie zobaczył. Ot, tylko ciemna woda płynie gdzie to i co niby mówi, ale ja i nie rozumiał. A krzaczory, tak jak i u nas, tylko szumio i coś tam gadajo do siebie, ale i tego ja nie rozumiał. Tak i stał i pomyslał, że ja nic w koło i nie rozumiem. Nic, i kropka. Taki, ot, i ze mnie detektyw. Stoi nad rzeko i lampi się, i nic nie rozumie! I jak ja zrozumiał, że ja nic w koło nie pojmował, tak mnie wtedy takie dzwonienie w głowie się rozległo, że mnie się zdawało, że ja jednak jakie dzwony i słysze, bo tak dzwonić samo nie może. A dzwoniło. Tylko jakie bańki w głowie mnie się kołatali po pustej komorze jakiej i dzwonili tak, że mnie ta głowa zaraz i boleć i zaczęła, i uszy jakieś przygłuche się zrobili. Jak by mnie kto jakim kołkiem w głowe tak i dał, że ja i nie widział, gdzie ja i po co. Ale ja wiedział. Że ja był nigdzie tylko w piekle. Bo jak inaczej może być? Tylko tam tak może być, że nie ma jak i uciec i coraz i raz co dzwoni, że nie idzie wytrzymać.

Na koniec dzwonienie już tak sie głośne i silne zrobiło, takie jak w jakiej odchłannej jamie piekielnej, że mnie sie zdało, że zaraz ono wyjdzie ze mnie i gdzie pójdzie. I ja wtedy pomyslał, że niech i idzie, to może i ja za nim gdzie i pójde. Bo toż i w piekle jakieś i drogi tam chyba so albo gdzie to i isć każo diabły czy co? No bo i po co by takiego jak ja menczyć? Trzeba chyba by po co. Żeb może w jaki ogień piekielny zaprowadzić? Żeby przepaliło całego? I ja wtedy pomyslał, że to dzwonienie może i dobrze, że mnie tak i dzwoni? Że ono mnie ma tak i przepalić i wypalić, co we mnie trzeba i wypalić, żeb ja już tego i nie miał i miał co nowego. Może ja przez to dzwonienie gdzie i dojde? Ja pomyslał, choć bez myslenia jakiego, bo głucho i piekielnie w mojej głowie wtedy i było. Bo i co ja miał innego, jak nie to dzwonienie? Nic, tylko słuchać tego łomotania w głowie.

Tak i jak to dzwonienie przyjoł. I zaczoł i isć za nim, choć jeszcze i bolało, jakby mnie i rozerwać i miało, ale nie rozerwało. I tak i ja myślał, choć i bez myslenia, tak jakoś i samo to szło, że ja i musze sie tym dzwonieniem i łomotaniem baniek przeczyscić, jak w jakim czysccu! I ja mu i pozwolił czyscić. Tak i ono we mnie poczuło, że ono może i wyjść i pojsć gdzie chce, a nie tylko siedzieć i dzwonić, i bańkami przewracać. Ja poczuł naraz, że to moje dzwonienie to nie tak do końca i moje, że ono samo jest dla siebie i też, i że ja je mog i wypuścić, tylko nie wiedział i nie wypusczał. Takie i sobie piekło ja robił! Tak i ja tak pomyslał, tak i ono zaraz i samo i pomyslało, że może już się nie tłuc mnie po głowie i gdzie to sobie i pojsć! Tak i ono na koniec i wyszło i poszło!

No, ja pomyslał, tak i jak od razu był powinien i zrobić. Na co mnie było trzymać je, jak ono chciało wyjsć? Ot, jaki tuman. Zamiast je od razu wypuścić, to ja je do piekła swojego zaciąg! No prosto najgorszy jaki cham wioskowy ja był chyba z tym!

Tak mnie zaczeło wracać powietrze znad mojego Boha, a on i zaczoł do mnie wrescie i mówić po ludzku, bo ja zaczoł i słyszeć, że i on, i te krzaczory, co przy nim rosli, one wszystkie mnie mówio, co i robić, tylko ja taki był jaki pryk, że jakby i nie chciał i rozumieć? A toż ja od małego tego i słuchał i rozumiał, to czemu teraz ja przygłuch? A one mnie mówili, żeby ja szed za tym dzwonieniem, żeb je wypuscił wolno i za nim gnał! Toż to sama przyroda najprosciejsza! Jak inaczej? Jej słuchać trzeba, bo ona zawsze prawde i mówi! A teraz mnie mówi: Wypuść, Stefan, wypuść te dzwony i bańki, daj im żyć, one nie twoje, one same chco, a jak wypuścisz, idź, Stefan, za bańkami i za dzwonieniem, idź, one cie zaprowadzo, one twoje przewodniki najczystsze!

Tak i ja na koniec zaczoł słyszeć. I ja dalej i słyszał: Stefan, ty nasz jest, ty stąd, ty swój, my ciebie zawsze prowadzim, nawet w najgorszym ty nie sam, my z tobą. Tak mi mój Boh mówił, a ja słuchał i nie mog przestać. A krzaczory do mnie: Ty znajdziesz, co szukasz, rozwionżesz wszystko, bo ty z nami zawsze i my ci damy siłę, żeby iść, tak ty i idź, a my cie poprowadzim, nie bój się, wszystko będzie jak należy i dobrze, ty mocny z nami jak żubr, ty nikogo się nie bój, bo my z tobą i za tobą, ty nasz, jak my twoje, bo ty z nas, zawsze był taki i zawsze i będziesz. Tak i na mnie spłyneła błogosć jaka, i jasnosć, i spokój taki, jak po jakim najczystszym! A i bez niego tak i było! Jaki cud to chyba i nastał na mnie!

Tak i ja poszed za tym dzwonieniem, gdzie mnie bańki dudnionce prowadzili! Tak i my szli, one razem przede mno, a ja i za nimi. I tak szed i szed, aż zaszed ja na droge główno. Tu mnie doprowadzili i zostawili, bo ja obejrzał sie w dwie strony i stanoł, i wtedy dzwonienie gdzie to przepadło! I bańki gdzie z nim poszli razem, i już mnie w głowie wrócił mój duch. Ja był na drodze! A jak wyszed na droge, to gdzie dojde! Tak mnie krzaczory moje ukochane pokierowali i uratowali! Tak mnie Boh wyprowadził! Taka to rzeka, że nikogo i nie zostawi!

Droga szła na most, a jak sie obrócić, to prosto do miasta powiatowego. Do Lejkowa! Na most nie ma co isć, bo i po co mnie wracać, gdzie zaczoł? Tam nic nie będzie, tylko zatrata i piekło jakie znowu, tak i ja tam i nie miał i po co isć. I nie poszed! A to znaczy, że mnie tylko jedno i zostało! Do Lejkowa jechać! Ja nie wiedział i po co ja by tam miał jechać, ale jak mnie dzwonienie od piekła na droge sprowadziło, to i ja nie miał czego innego, żeby przeciwstawić się jemu. Wrócił ja do jednostki po motor, odpalił z kopniaka, wsiad na niego i pognał w to jakie nieznane. Bo ja nie wiedział i po co, ale moja głowa wiedziała! Tak i ja jej pozwolił sie wiesć, bo i co mnie zostało? Piekło tylko jakie! Tak i w pół godziny był i ja w Lejkowie.

***

A Lejkowo miasto prosto piękne jak w kosciele! Ulice szerokie! A jakże. Twarde z kamienia, tak że i kurzu ani trochę. I domy wysokie, pientrowe. I co tam na tych pientrach oni mają? Chóry jakie czy co? Aż strach i pytać, bo ludzie nadobne i takie spokojne, jakby smutne, ale wcale nie, bo poważne! Raz ja byłem na takim pientrze, raz na schodach stałem byłem, w bibliotece, co zamknięta i była, bo akurat panna biblotekarka se poszła gdzie, a ja szkolnik jako ksionżke oddawał. I nie oddałem byłem. Potem oddałem, na dole, w punkcie, gdzie stróż siedział i odbierał, jak by co. Zajechał.

W sam rynek ja trafił, bo i gdzie mnie i lepiej by było jak nie tam. W sam środek ja wjechał. Motor postawił i na skwer poszed, co błyszczał jak blacho jako obity w samym środku rynka. Stanoł ja naprzeciw pomnika, znanego mnie, bo jako szkolniki my tu często i bywali, a i szkoła nasza zawodowa była chyba od imienia tego pomnika, co na nim był niejaki Lelepiewski Ambroży, to i szkoła była od jego nazwiska, ale my jo Lepem nazywali, czyli do Lepa chodzili. Lep w jednej rence ksionżke jako trzymał i czytał jo, a w drugiej widły miał jakieś troche dziwne, bo nie nasze, tak artysta chyba nigdy i wideł prawdziwych nie widział, bo jakieś takie kuse byli i kolcy trzy, a u nas cztery albo i pięć. No ale rolnik i tak był z tego Lepa, i dzieciaki w koło niego siedzieli i lampili sie jak w słoneczko z dziubami otwartymi na jego ksionżke. To i ja sie na te ksionżke i zaczoł lampić, i mnie sie zdało, że to lampienie dobre jest, czyli że moja głowa coś już i z nio już i robi.

Tak i ja stał tak jak i kiedyś, i patrzył sie na Lepa i na jego ksionżke, i myslał ja, że coś i mnie tu i zrobić trzeba. I nic mnie jakoś i nie robiło sie, ale ja już i wiedział, że w głowie już i co jest. Tak i ja jescze i postał, ale już mnie nogi pociongli w drugo strone, na skraj rynku, gdzie takie kamienice stali, gdzie… bibloteka była kiedyś! Ot, i ja już i wiedział, co moja głowa i wymysliła! Co z tego lampienia sie na ksionżke ma i wyjsć.

Zaszed ja pode drzwi, i bilioteka nadal i jest tam. To zachodze, na pientro stukam po schodkach, drzwi zamknięte, ale napisano, że czynne. To pukam. I słysze głos, że prosze niby. Wchodze, a tam za lado siedzi – ja od razu poznał – panna Beata. W szkole ona była klase wyżej, tak i ja i szans nie miał, żeb ona na mnie i okiem jakim spojrzała wtedy, bo ja i za młody, i ze wsi prosty chłop, a ona miastowa panna! Urodzona w Lejkowie, rodzice bogate, bo sklepy mieli. Tak i ja tylko lampić sie mog na nio co dzień, i zdychać na przerwach i po lekcjach, a i tak nic. Ja wiedział, że ona na takiego prostaka to i nawet nie pomysli i spojrzeć, a co mówić, żeby zagadnonć?

Ale teraz ja już inny był, detektyw Stefan Bużyk, a nie jaki małorolny, co to nawet i fasoli nie umie wyhodować. A i panna Beata jakaś taka przystępniejsza sie i wydała, ale za to jescze bardziej i sliczna była teraz. Taka jakby cała teraz i była, prawdziwa jaka, jakoś tak mnie bliżej i było.

To i ja już i smielej w głowie i miał, i mówić od dzieńdobry by zaczoł. Tak i zrobił. A panna Beata zdaje sie, że i też mnie i od razu poznała, bo tak i do mnie z uśmiechem:

— O, pan Stefan tutaj? Jakoś dawno już i pana nie widać było u nas. — A jednak jej głos, co ja i pamiętał z dawna, taki i sam pozostał, tak że mnie i kolana sie ugieli, i w gembie suchosć sie zrobiła, bo ja na ten głos kiedyś nie mog ustać, tylko musiał gdzie isć, bo mnie w niewole jako pchał, jakimiś czarami mnie siły odbierał, że ja i robić nic nie mog, i chyba jaki dziwny sie na twarzy robił, bo koledzy sie smieli, aż boki chwytali z bólu od tego smiechu. Ale coś tam ja i wydusić zrobił:

— Dzień dobry, panno Beato! Jakie miłe spotkanie tutaj nasze. — Takie ja same mondrosci wymyslił. — A co panna Beata porabia i tutaj?

— A pracuję! Od dawna już biliotekę prowadzę. Szkoda, że pan Stefan tak rzadko bywa w Lejkowie, to by zobaczył mnie tutaj.

— A rzadko. Bo u mnie prace inne byli w dużej ilosci (ciekawe jakie – ja pomyslał – jak ja po szkole i wojsku to i nic prawie że i nie robił). Tak że ja i nie mog do miasta często, jak by chciał, bo nie mog. Ale teraz to ja chyba i często będe mog i tutaj przyjezdżać, bo i motor jest, i sprawy mam jakie.

— A to pan Stefan tutaj jakie sprawy załatwia teraz? A nie po jakie książki przyjechał?

Tu mnie panna Beata trochę zabiła, bo ja ksionżek i za dużo i nie czytał, można powiedzieć, że wcale. Tak i ja nie wiedział, co tu i zrobić. Tak mysle sobie, że trzeba by jakoś i odwrócić sie od tych ksionżek. Tak i pytam nadspodziewanie:

— A panna Beata nie ma to jakiej przerwy w pracy? Bo może by pójsć na rynek do jakiej budki i lody zjesć?

— A mam. Nie ma nikogo w biliotece, to i mogę na chwilę pójść. A gdzie?

— To może do budki Patryszuka, co to kiedyś na rogu był, jak sie z rynku wyjezdżało.

— Patryszuka już nie ma. Zmarł. Dawne to czasy. Ale lody tam dają. Możemy iść.

I poszli my. I tak mnie sie myslało, że to chyba jakiś troche sen, bo gdzież by panna Beata chciała ze mno i isć. Ale szła! Kupili my po lodziku, dobre byli, truskawkowe, i siedli naprzeciw Lepa. Ławek na skwerze dużo było, ale za to ludzi nie. Tak i siedzieli, i lizali lody, i nic nie gadali, bo ja i nie mog nic i mondrego i wymysleć.

— A co pana Stefana do Lejkowa sprowadza?

No jak panna Beata mnie i zaczepiła, tak i ja pomyslał, że i mnie gadać co i trzeba. A nic innego mnie w głowie nie było, tylko moja sprawa.

— A ja tu przyjechał w sprawie takiej naszej, w poszukiwaniu takich jednych, co to z nimi musze pogadać w ważnych sprawach. — Ja nie mog chyba prosto pannie Beacie powiedzieć, że chodzi o złodziejów naszych, bo tak i by musiał zaraz tłumaczyć, co ukradli. A wiadomo przecie co, a to przecie jak przed panno Beato tak wyjechać z przenajczystszym? Toż tak nie mog nijak i zrobić. Tak i krencić trzeba i było. — Może panna Beata słyszała: takich dóch miastowych, ale chyba nie stąd, co to jezdżo dżipem z jakim wojskowym?

Ja już i myslał, że chyba ja i za dużo powiedział, boż prawie ja i wszystko tak i powiedział, ale nie! Panna Beata nawet i nie mrugneła!

tekst: Andrzej Zawadzki
grafika: Paweł Litwin

Artykuł pochodzi z 29. numeru Krainy Bugu

Wszystkie wydania w wersji papierowej dostępne są w naszym sklepie: www.krainabugu.pl/sklep