Moje wędrówki po wsiach województwa podlaskiego liczą sobie już przeszło 10 lat. Bo to tam odnalazłem ślad dawnej Polski z jej wszystkimi zaletami i wadami. Dziesięć lat krótszych i dłuższych eksploracji wsi od Biebrzy po Bug. Dziesięć lat eskapad po asfaltowych i szutrowych drogach prowadzących na Grodno czy do Brześcia. Dziesięć lat rozczarowań, że te dawne szlaki porwano, a ludzi brutalnie podzielono wielką polityką po II wojnie światowej.
Historia Polski jest ściśle związana z historią Europy Wschodniej. Od zdobycia przez Polan Rusi Czerwonej, przez bogate różnorodnością języków, narodów i wiar państwo polsko-litewskie, aż po II RP. Polska odrzucona na linię Odry i Nysy straciła po II wojnie światowej niemal do szczętu swoje wschodnie płuco. Wytyczono nową granicę. Co gorsza, ponad głową i bez pytania najbardziej zainteresowanych, czyli jej mieszkańców. Kulturowa i mentalna spuścizna Polski, na przekór nawet naszym własnym chęciom, by ostatecznie stać się „Zachodem”, zawierała i wciąż zawiera potężny wschodni komponent. Kresowa literatura wieszczów narodowych, rodzinne wspomnienia o życiu za Bugiem, wschodnie nazwiska przodków, a nawet współczesny trend do kupowania siedlisk na ścianie wschodniej to część prawdy o nas. W tym szerokim rozumieniu motorem obecnej mody na Polskę Wschodnią jest zachwyt przyrodą, Puszczą Białowieską, świeżym powietrzem. Tego szukałem i cenię we wschodzie i ja, ale przy tym tłamsiła mnie od lat sztuczna homogeniczność kraju. Odwrócenie plecami do wizji, że Polacy dzielili kraj przeważnie z prawosławnymi, grekokatolikami, unitami. Coś – jak wspomniałem powyżej – najzwyczajniej do cna obcego całym dziejom Polski. Od czasów studenckich szukam luk w opowieści o językowo, etnicznie i religijnie jednorodnym kraju. Moje ciągoty wzmocnione choćby za sprawą książek Andrzeja Stasiuka miały więc mieszane pobudki. Ten wschód w wielu z nas był, jest i będzie. Sam jestem mieszańcem. Od strony ojca góralo-wielkopolaninem, ale od strony matki warszawiakiem z korzeniami wśród szlachty kresowej, we Lwowie, i z domieszką krwi Jaćwięgów, jak głosi rodzinna legenda.
Moje wędrówki po wsiach województwa podlaskiego liczą sobie już przeszło 10 lat. Bo to tam odnalazłem ślad dawnej Polski z jego wszystkimi zaletami i wadami. Dziesięć lat krótszych i dłuższych eksploracji wsi od Biebrzy po Bug. Dziesięć lat eskapad po asfaltowych i szutrowych drogach prowadzących na Grodno czy do Brześcia. Dziesięć lat rozczarowań, że te dawne szlaki porwano, a ludzi brutalnie podzielono wielką polityką po II wojnie światowej. Dziesięć lat, podczas których moja wielkomiejska potrzeba ruchu wyhamowała na rzecz coraz dłuższych posiedzeń na wiejskich ławeczkach i na trawie w polu. Nie jest niczym odkrywczym, że dopiero rozmowa z mieszkańcami uczyła mnie przyjęcia odpowiedniej dla poznawania wschodu Polski perspektywy. A jest to perspektywa statyczna i w skali mikro, tak silnie wyrugowywana przez tendencje globalizacyjne. Nie należy nad tym zbytnio dramatyzować, ale też faktem jest, że dopiero formuła pieszego wędrowca i nauka gwar katolickich wsi koło Lipska i Sokółki czy języka prawosławnych osad pod Bielskiem Podlaskim otworzyła mi drzwi i oczy na wszystkie niuanse i zawiłości Podlasia. Chciałem je zrozumieć i poznać bardziej niż tylko naskórkowo. Granice, jakie tam występują, to nie tylko na nowo rozjątrzona rana wzdłuż granicy z Republiką Białoruś, ale przede wszystkim te, jakich nie widać na mapie. Tych jest znacznie więcej. Szczęśliwie są też pełne furtek, dających się otworzyć przy odrobinie chęci.
To znaczony krzyżami, kaplicami i cerkwiami pas ludności białoruskiej/prawosławnej koło Hajnówki, Siemiatycz i Bielska Podlaskiego przechodzący w świat wsi katolickich, typowo kresowych miasteczek, jak Brańsk czy Tykocin. To drewniane ornamenty na okiennicach we wsiach nad Narwią, takich jak Trześcianka czy Kaniuki, kontrastujących z prostotą i surowością zabudowy okolic Sejn czy litewskiego Puńska. To pagórkowate tereny Sokólszczyzny, sąsiadujące z Puszczą Knyszyńską i pełen zwierzyny, równy jak stół pas pól od Puszczy Białowieskiej na zachód. Na naprawdę niewielkiej przestrzeni znalazłem moc małych ojczyzn, z których każda ma poczucie autonomii i odrębną specyfikę. Na przykład mieszkańcy wsi Wierzchlesie nazywają tych odległych o całe 7 km „Zapalniakami” (od „za paljami”, czyli „za polami”). Tamci zaś tych pierwszych „Liesunami” (od „lies”, czyli „las”). Jedni żyli z uprawy pól i roli, drudzy – jak łatwo się domyślić – z tego, co dawał las i pozyskane z niego drewno.
Podlasie jest pełne ludzi ciekawych. Od domorosłych rzeźbiarzy i muzyków, po właściciela imitacji biblijnej Arki Przymierza. Ikony, obrazki z carem Mikołajem II, cudowne źródła, odszczepieńcy wszelkiej maści. Słuchając niemal literackiej białoruszczyzny z okolic leżącego na wschód od Białegostoku Gródka obserwowałem, jak starsze osoby ożywiały się wspominając lokalne pieśni o tym, by dziewczyna nie brała chłopca zza rzeki, bo tam nie mówią już po naszemu. Jesieniami przy słoninie i mocnym alkoholu słuchałem twardego, ciążącemu ku ukraińskiemu języka okolic Czeremchy, a wiosną na polu żyta pod Bielskiem Podlaskim sam śpiewałem w gwarze białoruskiej o majowej rosie. Rozmowy tuż przy granicach państwa dostarczyły mi też świadectw upadku całych społeczności. Gdy w 1945 r. sztucznie wytyczono granicę wschodnią RP, nagle mieszkańcy Synkowców czy Nowego Dworu przestali jeździć furami do Grodna, a stali się przysłowiowym końcem świata. Staruszka zbierająca pokrzywę w Wólce Nurzeckiej wracała wspomnieniami do pierwszych w życiu butów, jakie kupiła jej przed wojną mama w dziś należącym do Białorusi Wysokiem. Szły i wracały stamtąd boso. Wieś Tokary podzielono na dwie części, a cerkiew została w ZSRR. Trakty pozarastały, carskie gościńce można dziś wręcz przegapić, a rola handlowa tych miejsc przestała istnieć. Porwane rodziny polskie, jak i białoruskie, doświadczyły przesiedleń bądź zostawiły krewnych już w innym państwie. Historia naszych Kresów wewnętrznych to fascynujący odprysk wielonarodowej Rzeczpospolitej. Fascynujący, bo niemający odpowiednika nigdzie indziej.
Te moje wędrówki po wsiach Podlasia za każdym razem są jednak inne. Widać miejsca, gdzie biedę wypiera nowobogacki luksus ludzi pokroju Zenona Martyniuka. Tuje zastępują drewniane płotki. Żwir ozdobny – ogródki przydomowe. To nie zawsze idylliczny obraz. Niewolny ani od wzajemnych oskarżeń o nietolerancję, ani szowinizmu alkoholizmu, samotności starszych. Świat między Biebrzą a Bugiem trzeba zaakceptować w całości, jeśli wchodzi się weń już tak głęboko jak ja. Nie znalazłem w nim raju, ale z pewnością znalazłem kawałek tej Polski, jaka była doświadczeniem większości pokoleń naszych przodków.
tekst: Mateusz Styrczula
zdjęcie: Mariusz Truchlewski
Artykuł pochodzi z 36. numeru Krainy Bugu
Wszystkie wydania w wersji papierowej dostępne są w naszym sklepie: www.krainabugu.pl/sklep