Dawno temu na imieninach przyjaciela jego nastoletni syn nie mógł się napatrzeć na moje buty. To były autentyczne kowbojki z Kalifornii, prezent od innego przyjaciela. Całe z cielęcej skóry, łącznie z podeszwą, bo kowbojki na gumie to by było szewskie świętokradztwo. Do tego kopnięty do przodu obcas, szpiczasty nosek z nakładką ze srebra i zaokrąglona wysoka cholewka zdobna w westernowy haft z białej nici. Maczystowski symbol Dzikiego Zachodu.

Dziś bym już takich nie ubrał za żadne skarby, ale na samiutkim początku lat 90. zadawałem w nich szyku bez najmniejszego poczucia żenady. Syn przyjaciela też chciał być macho.

Tyle że wtedy w Polsce takie buty w oryginalnej wersji zdobyć było bardzo trudno, a jeżeli już, to kosztowały majątek. Więc przyjaciel kupił swemu ukochanemu jedynakowi podróbki z dermy. Nawet nieźle imitowała skórę. Na oko identyczne jak moje, ale jednak nie takie same. No i na gumowych podeszwach! Zgroza… Akurat miałem szczęście, a raczej nieszczęście, być przy ich wręczaniu. Skutkiem ubocznym piekielnej awantury, której stałem się świadkiem, było to, że pojąłem w końcu, na czym polega opisany już przez starożytnych ponury fenomen ojcobójstwa. Na marginesie, w pradawnym Rzymie była to największa zbrodnia, której sprawcę karano bardzo okrutnie. Wrzucano go bowiem do Tybru, wcześniej zaszywając w skórzanym worku, czasem dla hecy dorzucając do towarzystwa małpę lub kota.

W wypadku moich znajomych sprawa skończyła się polubownie, to znaczy zamiast skórzanego wora na łeb, histeryzujący jedynak dostał skórzane kowbojki na nogi. Oryginalne. Ojciec sprowadził je aż z Monachium, nie bacząc na koszty. A w tych z dermy chodził sam, bo szkoda wyrzucić.

Co mają kowbojki do Podlasia i Mazowsza? – spytacie. Przecież tutejsi kowboje chadzają na ogół w gumiakach, zimą nawet zgrabnie zwieńczonych filcem. Czy chodzi o krowy i ewentualny zakaz obdzierania ich ze skóry? Nie. Chodzi o wiatraki. O turbiny wiatrowe, wytwarzające prąd, które stały się ostatnio tematem gorącej społecznej dyskusji, a ten mój felieton niechaj będzie jednym z głosów w tejże.

Otóż historię o kowbojkach opowiadam każdemu, kto próbuje wmówić mi, że nowoczesne wiatraki nie mają zgubnego wpływu na krajobraz. Że właściwie są one nawet jego ozdobą, nie mniej romantyczną od wiatraków z drewna. Że to taka supernowoczesna, na dodatek ekologiczna forma sielskości. I że tak jak każdy czas ma swoje znaki, tak znakiem naszego powinna być 160-metrowa wirująca turbina, która owija sobie wokół palca cały okoliczny pejzaż, co rzekomo nie jest ze szkodą dla jego urody. Akurat!

Pomiędzy wiatrakiem ze stali a tym z drewna jest właśnie taka różnica, jak pomiędzy kowbojkami z dermy a tymi ze skóry. To różnica zasadnicza, bo estetyczna. Wiatrak energetyczny to brutalna ingerencja w krajobraz. A ferma wiatraków to wręcz jego dewastacja. I nie chodzi o urodę ustrojstwa, które samo w sobie – aerodynamiczne, jasne i smukłe – jest zabawką całkiem zgrabną. A może nawet jakoś tam ekonomicznie pożyteczną, w co nie wnikam, podobnie jak w kwestie ­wpływu wiatraków na zdrowie. W końcu „­Kraina Bugu” to pismo o pięknie, a nie o gospodarce i medycynie.

Chodzi mi jedynie o nieprzystawalność tych wielkich konstrukcji do otoczenia, o obcość tych gigantów i ich złowieszczość. To jakby po Bugu zaczęły nagle kursować gigantyczne łodzie motorowe – takie, wiecie, czteropiętrowe, po sto metrów długości każda. Takie, w jakich lubują się rosyjscy milionerzy. Uchowaj, Boże, naszą ukochaną krainę Bugu od takich dobrodziejstw nowoczesności!

Tekst: Zbigniew Górniak

Artykuł pochodzi z 37. numeru Krainy Bugu

Wszystkie wydania w wersji papierowej dostępne są w naszym sklepie: www.krainabugu.pl/sklep