Znany jest jako proboszcz Antoni z kultowej trylogii U Pana Boga… w reżyserii Jacka Bromskiego. Mało kto wie, że Krzysztof Dzierma nie jest zawodowym aktorem, a do serialu trafił przez przypadek. — Jaki ze mnie aktor? Fikam czasami jakieś małe role, ale dla żartu. Całe życie zarabiałem, pisząc muzykę do teatru — wyjaśnia białostocki kompozytor. Na co dzień wiedzie skromny żywot gospodarza, jak jego filmowy bohater, pracując w ogrodzie, robiąc nalewki i rozkoszując się smakiem swojskiej kiełbasy.
Kupili mu akordeon, żeby przestał chuliganić. Mama uczyła polskiego w tej samej podstawówce, do której chodził syn. O wszystkich psotach dowiadywała się w trybie natychmiastowym w pokoju nauczycielskim. W końcu ktoś jej doradził: „Wyślij syna do szkoły muzycznej, będzie miał zajęcie”. Tak zrobiła. Figle się skończyły.
Ale najpierw było technikum elektryczne. — Po maturze nie wiedziałem, co chcę w życiu robić. Odwlekałem podjęcie decyzji. Stąd pomysł, żeby pójść do wojska — tłumaczy. Pierwszy dzień służby i już skandal. Z kolegami nie dość, że się spóźnili, to jeszcze przyszli na dużym rauszu. Na rozkaz podania powodu spóźnienia, wszyscy jednogłośnie ryknęli: „wykopki”. W odwecie zabrali ich na strzyżenie. „Dacie dychę, to będę łaskawy, nie dacie, to opierdolę na łyso” – wrzasnął na wstępie fryzjer.
Chciał zostać w armii, ale podczas naboru do orkiestry wojskowej major wziął go na stronę i szepnął: „Synku, nie pchaj się tu. Widzę dla ciebie zupełnie inną przyszłość”. Po zwolnieniu ze służby Krzysztof zdawał na Akademię Muzyczną. Głównie po to, żeby zrobić przyjemność matce. Myślał, że się nie dostanie, ale szczęście mu dopisało. Najpierw studiował w Warszawie, potem w Białymstoku. W międzyczasie poznał Tadeusza Słobodzianka i Piotra Tomaszuka i tuż po szkole został zatrudniony w Białostockim Teatrze Lalek jako konsultant muzyczny (dziś jest kierownikiem muzycznym tegoż teatru). Zaczęły się dobre pieniądze, wyjazdy, koncerty…
Artysta w swoim fachu
Kiedy pytam o jego największe dzieło, kompozytor unika odpowiedzi… Napomyka coś o utworach orkiestrowych dla chóru, ale większym entuzjazmem pała opowiadając o własnoręcznie wykonanym piecu kaflowym. — To moje prawdziwe dzieło — śmieje się. A na deser dodaje anegdotę.
— Lata obserwowałem Pana Mareczka, który sprzątał u nas posesje. Jak tylko spadł śnieg, on już chodził z szuflą. Zapytałem go raz: „Panie Mareczku, pan już odśnieża?”. „Panie Krzysiu, jak teraz nie odśnieżę, to zadeptają i będę musiał kuć” – odpowiedział. I on kombinował, żeby w tym swoim fachu być artystą. Bo każdy jest artystą w swoim zawodzie, o ile traktuje go poważnie i serio — mówi Dzierma.
Podobną do mnie gafę popełniła kiedyś dziennikarka gazety toruńskiej. „Nad czym pan teraz pracuje?” – zapytała. Krzysztof wymienił kompozycje dla teatru we Wrocławiu, telewizji, chóru. „Ale co pan dla przyjemności pisze? Tak bez zamówienia” – nie ustępowała. „A zna pani murarza, który po dziesięciu godzinach pracy wraca do domu i po obiedzie murek muruje dla zabawy?” – odpowiedział pytaniem na pytanie, i wywiad się skończył.
Pustelnia na Podlasiu
Dla przyjemności Krzysztof Dzierma gospodarzy na Podlasiu. W 2006 roku wybudował dom w okolicach Sokółki, ale przyjeżdżał tu już znacznie wcześniej. Najpierw do teścia, potem już na swoje. Teść miał pasiekę, w której pracowali razem każdego lata. — Żona do dziś śmieje się, że ożeniłem się nie z nią, a z teściem. Muszę przyznać, że rzeczywiście mieliśmy wspólny język — opowiada kompozytor.
Razem pędzili też bimber z pszenżyta. W maszynie zrobionej z kanki po mleku i beczki po smole. Jak nakapało wystarczająco dużo „ducha puszczy”, teść wołał zięcia: „Zięciu! Chodź, pomóż mi skrzynki przenieść”. Albo zięć teścia: „Teściu! Gdzieś ty te śruby położył?”. I zachodzili do szopy. Proceder trwał do czasu, aż teściowa się zorientowała. Wzięła siekierę, i nic z maszynki nie zostało.
Na prowincji Krzysztof Dzierma ma swoje miejsce na ziemi. Tu wędzi wędliny, przyrządza nalewki, dłubie w piecu. Do mieszkania w Białymstoku jeździ, jak musi, a musi coraz rzadziej. — Chory jestem, jak stąd wjeżdżam. Choć i na tej pustelni zdarzają się przygody — mówi tajemniczo.
Rok temu na cztery dni wyłączyli mu prąd. Pierwsze trzy były ciężkie, czwartego już się przyzwyczaił do świeczek. Akurat wypadała 85 rocznica urodzin Arvo Pärta – jego ulubionego estońskiego kompozytora. W radiu zapowiadali transmisję koncertu. Krzysztof przygotował sobie romantyczną kolację przy świecach. Nastrój był przez dwadzieścia minut. Potem zapalili światło, i czar prysł. Innym razem śnieg zasypał drogę aż za pole. Nie dało się ani wjechać, ani wyjechać. Zadzwonił do gminy. „Droga, o której pan mówi, jest na końcu kolejki do odśnieżania. Cierpliwości!” – prosiła urzędniczka. „Jak to? To ja jestem na końcu łańcucha pokarmowego?” – zaśmiał się gospodarz.
Fikołki u Bromskiego
Choć o jego kompozycjach piszą doktoraty, rozpoznawalność przyniosła mu rola księdza Antoniego w kultowej trylogii U Pana Boga… w reżyserii Jacka Bromskiego. Tę rolę dostał przez przypadek. Reżyser wyhaczył go na scenie warszawskiego Teatru Małego. Po przedstawieniu bez wahania zaproponował mu angaż. „Zrobisz to, co robisz na co dzień. Tylko w sutannie. Bohater jest kapka w kapkę jak ty” – namawiał aż do skutku Bromski. Dzierma nawet za daleko nie musiał jechać. Akcja filmów dzieje się w Królowym Moście, nieopodal wsi, w której mieszka.
— Najgorzej było po emisji pierwszej części. Wchodzę do sklepu i wszystkie oczy na mnie. Nie wiem, co się dzieje. Czy ja mam rozpięty rozporek czy jeszcze co gorszego? Teraz już nie zwracam na to uwagi — przyznaje pan Krzysztof. — Mimo że od emisji serialu minęły 24 lata, ludzie wciąż mnie rozpoznają. Myślę, że najbardziej zdradza mnie mój głos. Kiedyś w kościele w Sokółce, gdzie zresztą dzieje się akcja wszystkich odcinków U Pana Boga…, zaczepiły mnie kobiety i spytały, skąd jestem, bo chyba nietutejszy? Ja na to, że z Królowego Mostu. Wzięły mnie za prawdziwego proboszcza, tylko że w cywilu… Te spotkania są zawsze bardzo sympatyczne — śmieje się.
tekst: Paulina Kościk
zdjęcia: Bartek Kosiński
Cały artykuł w 31 numerze Krainy Bugu