W trakcie ciągnących się od wakacji 2020 roku protestów białoruskiego społeczeństwa przeciwko sfałszowanym w ich kraju prezydenckim wyborom, w świat popłynęły z Mińska dramatyczne słowa białoruskiej noblistki.
Pisarka Swietłana Aleksijewicz, która jest członkinią opozycyjnej Rady Koordynacyjnej, wystosowała apel do rosyjskiej inteligencji z rozpaczliwym pytaniem: dlaczego nic nie robicie? „Dlaczego milczycie – pytała w apelu wielka reporterka – kiedy widzicie, jak traktowany jest maleńki, dumny naród? Nadal jesteśmy waszymi braćmi”. Rozumiem, że pisarka pytała, dlaczego Rosjanie nie wspierali i ciągle nie wspierają pokojowego protestu Białorusinów, dlaczego godzą się na to, że ich kraj pomaga prezydentowi Aleksandrowi Łukaszence w tłumieniu wolnościowego zrywu jej rodaków.
Obawiam się, że umiem odpowiedzieć na to pytanie.
Ale żeby mi się to udało, zacząć muszę od niemałego wstępu o tym, że podczas mojej niedawnej podróży przez Syberię, gdzie zbierałem materiały do książki o szamanach, a w drodze wypadło mi zatrzymać się na dłużej w Krasnojarsku, co przy okazji postanowiłem wykorzystać do napisania reportażu o rosyjskiej inteligencji, który przed laty wymarzyliśmy sobie razem z wicenaczelnym „Gazety Wyborczej”, ale jakoś się nie złożyło.
Temat ogromny jak ocean, którego bez dobrego pomysłu nie ugryziesz, na szczęście Ryszard Kapuściński podpowiedział kiedyś, jak się za takie trudne kolosy brać. Mówił, że kiedy reporter staje przed wielkim tematem, którego się boi, choćby z powodu jego rozmiaru, złożoności, takim na przykład jak loty kosmiczne, rosyjska inteligencja czy ocean, najlepiej pójść do apteki, kupić zwykłą pipetę i z nią dopiero stanąć nad brzegiem oceanu. Potem złapać jedną kroplę wody, ale koniecznie tylko jedną, kapnąć na szkiełko, pod mikroskop i opisać tylko tę jedną, jedyną kropelkę. Ale to ma być bardzo wyjątkowa kropla, w której będzie można zobaczyć cały ocean. W Krasnojarsku wymyśliłem, że kroplą, dzięki której będę mógł opisać przeogromny ocean rosyjskiej inteligencji, będzie wielki i wspaniały Teatr Opery i Baletu imienia Dmitrija Chworostowskiego w tym mieście. Bo jest najbardziej środkowe na rosyjskim kontynencie, do tego rozmiarem podobne do Warszawy.
To teatr, w którym pracuje sześćset osób, a ja rozmawiałem z kilkudziesięcioma muzykami z orkiestry, śpiewakami, tancerkami, pracownikami technicznymi, administracji, a nawet ochrony. Interesowało mnie, jak mogą się godzić na życie w kraju rządzonym przez autorytarną władzę. Dlaczego ich to nie uwiera? Dlaczego się nie buntują, nie strajkują, nie protestują? Doświadczony reporter nie zadaje rozmówcom takich odstraszających, trudnych pytań wprost, tylko steruje opowieść bohatera w tę stronę, ma w głowie porządek rozmowy, jakiś wytrych, uniwersalny klucz do jego serca. Moim pomysłem na spotkanie z rosyjskimi inteligentami z Krasnojarska było proste pytanie, które Swietłana Aleksijewicz, zdobywczyni Nagrody Nobla w dziedzinie literatury w 2015 roku, zadawała swoim bohaterom w książce Czasy secondhand. Koniec czerwonego człowieka. Pytała w niej, co to znaczy wolność. Młodzi, a więc ci urodzeni już po upadku Związku Radzieckiego, najczęściej odpowiadali w takim stylu, że „wolność jest wtedy, gdy możesz żyć tak, żeby się nie zastanawiać nad wolnością”. Starsi, ci urodzeni i wychowani w Kraju Rad, mówili raczej, że „człowiek, który wybiera w sklepie jeden ze stu gatunków kiełbasy, jest bardziej wolny niż ten, który wybiera z dziesięciu”. Mnie od sześciu lat, odkąd przeczytałem tę książkę Swietłany Aleksijewicz, spokoju nie dają cztery słowa, które wydusił z siebie jeden z jej bohaterów. Powiedział, że „wolność to brak strachu”.
Czy można jeszcze mniej oczekiwać od życia?! Czy można mniej chcieć? Czy da się wymyślić skromniejszą definicję wolności?
Przyglądam się Rosjanom od trzydziestu lat, trzydzieści lat opisuję ich kraj od Murmańska po Władywostok, od Soczi po Anadyr, i widzę, że te lata mijały im bez towarzyszącego im przez poprzednie dekady strachu. Rosjanie czuli się wolni. Byli i ciągle są wolni. Ale jest jeden warunek, jaki władza przed nimi stawiała, żeby z niej korzystać: wara od polityki. A jeśli go spełniasz, żyć możesz, jak chcesz. Jak chcesz, możesz się bogacić, jeździć po świecie i kłapać dziobem „na kuchni” co tylko ci się podoba. Nawet o polityce. Byleś nie lazł w nieswoje sprawy, bo skończysz jak Aleksiej Nawalny albo Borys Niemcow, albo jak jakucki szaman Aleksander Gabyszew, o którym piszę w mojej ostatniej książce pod tytułem Szamańska choroba. To człowiek z uniwersyteckim dyplomem, który większość życia jednak przepracował jako spawacz i palacz w kotłowni, a w marcu 2019 roku wyruszył ze swojej ojczyzny, aby na piechotę dotrzeć do Moskwy. Chciał przegnać krwawego demona, który zagnieździł się na Kremlu, ale po siedmiu miesiącach wędrówki policja porwała go z drogi i wpakowała do zakładu psychiatrycznego, gdzie lekarze przemacerowali jego mózg na breję z mgły i galarety. W Jakucku trwa właśnie proces sądowy, który ma dowieźć, że szaman Aleksander jest groźny dla siebie i otoczenia, więc na stałe trzeba wpakować go do psychuszki, to znaczy do zamkniętego zakładu psychiatrycznego, za „białe kraty”.
Ale kiedy rozmawiałem z inteligentami z krasnojarskiego teatru, jeszcze tego nie wiedziałem. Dopiero za kilkanaście dni miałem dołączyć do karawany szamana, a te rozmowy z artystami od opery i baletu bardzo mnie rozczarowały – od moich bohaterów o wolności nie usłyszałem niczego, z czego można by sklecić reportaż. A więc nie powstał. W głowie po tej pracy pozostało mi jednak coś, w co nie mogę uwierzyć do dzisiaj: nikt z moich rozmówców nie wiedział, kto to jest Swietłana Aleksijewicz. Nie słyszeli nawet o niej! Nie mieli pojęcia, kto w 2015 roku dostał literacką Nagrodę Nobla. Absolutnie nikt! A to przecież jest ich człowiek, Białorusinka, i Ukrainka po połowie, absolwentka uniwersytetu imienia Lenina, która debiutowała w gazecie „Latarnia Komunizmu”, która mówi i pisze tylko po rosyjsku. I pisze tylko o ich kraju, a więc to człowiek z ich kręgu kulturowego, jedna z nich, wielka rosyjska inteligentka, a rosyjscy inteligenci jej nie znają. To jest po prostu tak, jakbym poszedł do Opery i Filharmonii Podlaskiej na Odeskiej 1 w Białymstoku, a tam nikt by nie wiedział, kto to jest Olga Tokarczuk. Albo Szymborska, Miłosz. Niewyobrażalne. A w Teatrze Opery i Baletu w Krasnojarsku ludzie po wyższych studiach, mający dostęp do internetu, nie znają jej książek ani nawet nazwiska piszącej po rosyjsku noblistki. Wzruszali ramionami, kiedy o nią pytałem i zakłopotani tłumaczyli, że pewnie w gazetach i w telewizji o niej nie mówili.
Pewnie, że nie mówili. Bo Aleksijewicz opowiada o historii byłego imperium radzieckiego w sposób, który dla obecnej władzy w Rosji jest niewygodny, a wszystko przez to, że pisarka jak nikt pokazuje straszliwe okrucieństwo i pogardę, z jaką kremlowscy władcy niemal zawsze traktowali swój naród. Więc rosyjska inteligencja, chociaż żyjemy w epoce internetu, jej nie zna. A dlaczego? Bo w ogóle jej to nie obchodzi. Zarabiają, podróżują, kochają się, piją, wybierają ulubioną kiełbasę, jedzą frutti di mare i są szczęśliwi, że wreszcie niczego nie muszą się bać. I chwacit. Rozkoszują się swoją wolnością, więc rozpaczliwego pytania noblistki, dlaczego godzą się na to, że ich kraj wspiera białoruskiego satrapę, nawet nie usłyszą.
Tekst: Jacek Hugo-Bader
Zdjęcie: Piotr Malczewski
Artykuł pochodzi z 31. numeru Krainy Bugu
Wszystkie wydania w wersji papierowej dostępne są w naszym sklepie: www.krainabugu.pl/sklep