Wywiady

Krystyna Sienkiewicz: Zawód kobieta, specjalność komediantka

O dzieciństwie naznaczonym stratą rodziców i wojną oraz sile, z jaką dzięki tym doświadczeniom wchodzi się w dorosłość. O sposobie na karaluchy, którymi są życiowe problemy. O kobiecej mądrości oraz recepcie na przejście przez życie z uśmiechem na twarzy rozmawiamy z Krystyną Sienkiewicz – kobietą o wielu talentach.

Pani Krystyno, zacznijmy od początku, czyli przedszkola życia, jak często w wywiadach określa pani dzieciństwo. Zaczęło się ono w Ostrowi Mazowieckiej.

W dowodzie mi zapisali, że tam właśnie się urodziłam, choć to był pewnie przypadek. Myślę, że z racji zawodu – mama była nauczycielką, a tata urzędnikiem – moi rodzice mieszkali w różnych wsiach kościelnych. W tamtym czasie to mogły być np. Zaręby Kościelne lub Wąsewo, bo tylko takie nazwy pamiętam. Rodząca mama musiała jechać ze mną do szpitala i padło właśnie na Ostrów Mazowiecką. Natomiast wróciłam do tego miasta na kilka miesięcy jako 7- lub 8-letnia dziewczynka.

Zanim jednak to się stało, doświadczyła pani dramatycznych przeżyć.

Tak, zostałam po prostu sierotą. To był czas wojny, 1944 rok. Mojego tatę Niemcy wzięli do niewoli jako więźnia AK, trzymali go w różnych obozach, ostatni był w Oranienburgu, tam też go zamordowali. Mama została sama ze mną i z Rysiem, moim starszym bratem. Mieszkaliśmy we wsi Goworowo. Pewnego dnia mama dostała skrętu kiszek. Ze względu na zawieruchę wojenną i przepełnione wojskiem pociągi koleżankom mamy nie udało się dowieźć jej na czas do Warszawy do lekarza. Trafiła tam za późno i umarła na stole operacyjnym.

 Jak dwoje małych dzieci przyjęło tak okrutną wiadomość?

Koleżanka, która odwoziła mamę, wróciła i powiedziała: „Wasza mama nie żyje”. Mieliśmy z Rysiem złamane serca i wielkie oczy, wciągnęliśmy powietrze, zaczęliśmy płakać, tupać nóżkami, tylko że to nic nam nie dawało, nie umieliśmy sobie z tym poradzić.

 Gdzie się państwo później znaleźli?

Mnie początkowo wzięła na wychowanie koleżanka mamy Stefania Tarkowska. Rysia też ktoś na krótko przygarnął, ale potem trafił on do domu dziecka. Zamieszkałam z panią Tarkowską w Goworowie, które jednak nie było spokojne. Kiedy Niemcy mieli spotkać się tam z Rosjanami, zostałam odesłana do Ostrowi Mazowieckiej do ciotek mojej ówczesnej opiekunki, które mieszkały przy ul. Słowackiego 1. To były trzy starsze kobiety: babcia Paszkowska, która w swoim domu miała księgarnię, oraz dwie mniej podstarzałe panie. Mieszkałam tam przez kilka miesięcy. To właśnie w Ostrowi widziałam pędzonych Niemców wziętych w niewolę, niemieckich wisielców. To straszne obrazki, ale – mimo iż ludzkie oczy robią tak dużo zdjęć – nie blakną one w dobrej pamięci.

Czy w głowie zostały też jakieś zdjęcia z dobrymi obrazkami?

Pamiętam kurę, z którą się zakolegowałam. Przychodziła do drzwi, siadała, a ja ją głaskałam. Dla mnie to jest zawsze wzruszające, jak w moich wspomnieniach są zwierzęta, bo bardzo je kocham.

W mojej głowie została też historia ze świerzbem w roli głównej – dziś zabawna, choć wtedy to był dla mnie horror. Te trzy panie miały kuchnię z okapem i piecem chlebowym, więc jak zaraziłam się świerzbem, to one po upieczeniu chleba wsunęły mnie na desce do tego pieca, żeby zabić bakterie, które się na mnie zagnieździły. Ubrały mnie w koszulę dorosłej osoby, którą na końcu nóg zawiązały na supeł. Bardzo wrzeszczałam i pewnie ten świerzb minął mi ze strachu.

Pamiętam wędrujących za chlebem ludzi, którzy przychodzili do babci Paszkowskiej i nocowali na pięknym ganku z kolorowymi szybkami i okrągłym zielonym piecem kaflowym. Od tamtej pory mam namiętność do pieców kaflowych. Jedni z tych piechurów mieli ze sobą cukier. Któraś z opiekujących się mną pań powiedziała do nich: „Z nami jest taka sierotka, dajcie jej trochę cukru”. Poszłam do nich strasznie zawstydzona, z blaszanym pudełkiem w ręku, na którym był obrazek murzynka z kawą, i powiedziałam: „Poproszę trochę cukru”, po czym dygnęłam, podziękowałam im i uciekłam.

 Takie słowa musiały panią bardzo ranić…

Nie, ja byłam taką silną sierotką z różnymi zdolnościami plastycznymi i zaczęłam szyć lalki gałgankowe, które babcia Paszkowska sprzedawała w swojej księgarni. Moje gałgankówny – jak je określałam – siedziały między Sienkiewiczem a Mickiewiczem. Zawsze dostawałam za te lalki zapłatę w towarze, chociażby w postaci jajek.

 Ostatecznie jednak swój dom, jeśli tak mogę powiedzieć, znalazła pani w Szczytnie.

Po kilkumiesięcznym pobycie w Ostrowi wróciłam do Goworowa, które wtedy było już wyzwolone. Któregoś razu przyszła do mnie stryjeczna siostra mojego ojca, która przeżyła powstanie warszawskie i niemiecki obóz. Pamiętam, że miała na sobie łachmany i za duże buty, pożyczone zresztą. Ponieważ była wtedy bardzo ostra zima, nogi miała owinięte gazetami, co miało je chronić przed zmarznięciem. Powiedziała, że jak się zrobi cieplej, to zabierze mnie ze sobą do Szczytna. Tak się też stało. Rysia nie mogła zabrać, bo miała już małego synka i z trójką dzieci by sobie nie poradziła.

W Szczytnie, w wieku 11, może 12 lat poszłam do gimnazjum. W ogóle to tak dziwnie ze mną było, bo najpierw byłam w pierwszej klasie, a potem w piątej. Dwa razy byłam natomiast w dziewiątej, bo z matematyki idiotką byłam kompletną, wiem tylko, ile jest dwa razy dwa. Potem powędrowałam do Łodzi do Liceum Sztuk Plastycznych, bo chciałam być blisko Rysia, który mieszkał wtedy w domu dziecka w Aleksandrowie. Maturę zrobiłam w wieku 15 lat.

 To bardzo wcześnie…

U mnie wszystko było przedwcześnie. Jako 4-latka umiałam już czytać, co miało wpływ na to, że wcześniej poszłam do pierwszej klasy. Natomiast jako 16-latka studiowałam już na pierwszym roku warszawskiej Akademii Sztuk Pięknych.

 Każdy z nas ma jakieś pierwsze wspomnienie z życia. Jakie jest pani?

Powiedziałam kiedyś do cioci, że pamiętam, jak z papieru zrobiłam dla Rysia grę w niebo, piekło, czyściec, raj. Ciotka była bardzo zdziwiona, że coś takiego zachowało się w mojej głowie, bo byłam wtedy 3-letnim dzieckiem. Pamiętam też, jak w naszym domu wyglądała kuchnia i sypialnia, gdzie stały meble.

 A z którego okresu pochodzi opowieść o zamachu brata na pani życie?

A to było, jak się urodziłam, tę historię znam jednak z opowieści ciotki. Rysio stanął z wielkim polanem nad moją kolebką i powiedział: „Smerda won z mojej luli”. Na szczęście darował mi życie, albo mama po prostu to zobaczyła i go powstrzymała.

Ja w ogóle pamiętam bardzo mało rzeczy, ale jeśli już coś zostało w mojej głowie, to widzę to doskonale. Przecież jest tak, że to rodzice opowiadają nam, jacy byliśmy i co robiliśmy, kiedy byliśmy mali, a mi nie miał kto tego przekazać. Natomiast zadziwiające jest to, że w mojej głowie znalazłam wierszyk, który być może mówiłam kiedyś w szkole: „Wziął chłopczyk listek w rękę i na ziemię rzucił, a listeczek nieboraczek bardzo się zasmucił. Ty mną gardzisz – powiedział. Mną gardzić nie trzeba, bo ja też jak ty, chłopczyku, mam początek z nieba”. Myślę, że ten wierszyk tłumaczy, dlaczego jestem taka, jaka jestem. To jest moja filozofia.

 Jak duży wpływ na ukształtowanie pani charakteru miały te wszystkie wydarzenia?

Dzięki nim okaktusiałam, mam grubą skórę i mocną psychikę. Nie byłam dziewczynką beksą, a od razu siłaczką. Ja przez sieroctwo bardzo zmądrzałam, może gdyby nie te doświadczenia, nie byłabym taka, jaka jestem?

Wielu rzeczy nie pamiętam, bo nie wszystko dla małolata jest ważne w życiu. Może smutek jest ważny, a ja miałam go w oczach bardzo długo, zresztą chyba nadal mam. Starałam się natomiast tak wyszkolić, tak wykształcić, żeby te doświadczenia mieć w tym kufrze posagowym, którego nie dostałam ani po babci z Grodna, ani po rodzicach. To wszystko dało mi jednak wielką siłę do tego, aby zbudować sobie gniazdo, bo zawsze tego chciałam. Mogło być z patyczków, ale musiało być moje. Bardzo chciałam mieć zwierzęta, żeby zdobić to podwórko, na którym mieszkam. Ze swoim bratem stryjecznym, który też był sierotą, przyrzekliśmy sobie, że nie będziemy rodzić dzieci. Rysio je miał, dwójkę, jeden z nich to Kuba z Elektrycznych Gitar. Zawsze jak pokazuję Rysia na zdjęciu, to mówię, że to jest ojciec Elektrycznych Gitar (śmiech). Wzięłam jednak dziecko na wychowanie. Dzieci i zwierzęta to jest uroda świata, a urody nigdy za dużo.

Czy z tak przykrymi wspomnieniami można się pogodzić?

Pogodzić można, ale nie da się ich polubić. Nigdy nie narzekałam, zawsze szłam do przodu. Tyle dostałam w kufrze tych zdolności, że łatwo mi było z nich korzystać. Los mi zresztą sprzyjał. Z jakiegoś podrzędnego gimnazjum dostałam się do liceum plastycznego, które skończyłam z wyróżnieniem i bez egzaminów dostałam się na ASP, którą również ukończyłam z nagrodą. W czasie studiów nawiązałam współpracę ze Studenckim Teatrem Satyryków. Moja pierwsza premiera to była „Szopa Betlejemska”, śpiewałam w niej w duecie z kolegą. Potem było dublowanie Giulietty Masiny, a za chwilę zrobiłam karierę (śmiech).

Wróćmy jeszcze na chwilę do Ostrowi. Czy po latach zaglądała tam pani?

Tak, pamiętam ją z późniejszych lat, kiedy zaczęłam być znana i jeździć z koncertami. Podczas jednej z takich wizyt namówiłam nawet mojego kolegę Janusza Budzyńskiego, aby poszedł ze mną na Słowackiego 1. Chciałam zobaczyć ten zielony piec, który ogrzewał mnie zimą w dzieciństwie, i liczyłam, że może uda mi się go kupić. Dom stał, jednak mieszkali w nim już inni ludzie. Kiedy wspomniałam o piecu, przytaknęli, że nadal jest, ale sprzedać mi go nie chcieli.

Mimo tych wszystkich doświadczeń, słynie pani z optymistycznego podejścia do życia.

To jest właśnie moja filozofia. Sposób na karalucha – polubić go.

Pytanie tylko, czy każdego karalucha da się polubić.

Skoro nie da się z nim nic zrobić, trzeba go polubić. Jak mamy w życiu coś, co nas uwiera, i nie możemy tego zlikwidować, to musimy to polubić, bo inaczej będziemy paskudnieli. Zrobimy się – jak mówił Przybora – zdupiesiali, rozgoryczeni, zmarszczki na twarzy będą się nam układały nie tak jak trzeba.

A jak to zrobić?

Albo trzeba to wynieść z domu, albo trzeba zrobić ze sobą wiele zebrań i zapytać: „Marysiu, Krysiu, Walerio, co wolisz?”. Ja często mówię, że życie jest za karę. Od przedszkola po uniwersytety, od wiosny po zimę, taka szkoła życia i musimy się z tym pogodzić, tak zostaliśmy zaprogramowani. Jednak o tym, jak będzie na naszym prywatnym podwórku, decydujemy my sami. Trzeba zrobić taki porządek, tak dosmaczyć, ozdobić i wygładzić to podwórko, żeby się o coś nie potknąć i żeby było nam cudnie.

Mądrość ludzka przez panią przemawia.

Mnie się wydaje, że wszystkie kobiety są mądre. Kobieta to nie płeć, kobieta to zawód. W pewnych momentach życia jesteśmy bezradne, zawieszone nad drogą, majtamy nogami, nie wiemy, co zrobić, a potem trafia nam się męska gapa i zaczynamy za nią wkręcać korek, coś naprawiać. A zawód? Jeżeli kobieta rodzi dzieci, wychowuje je, gotuje, do tego ma być atrakcyjna w łóżku i musi umieć zreperować sobie różne rzeczy, to my jesteśmy niebiańskim, niesamowitym zawodem.

Szkoda, że nie wszyscy mężczyźni to doceniają…

Ale to oni wcześniej umierają, więc mamy też nagrodę (śmiech).

Świadomie wybrała pani artystyczną drogę?

To były moje namiętności od małego: malowanie, haftowanie, śpiewanie, uczenie się wierszyków, to wszystko jakoś nade mną zapanowało, przenosiło mnie w lepszy świat. Dziś też wchodzę do kąta, żeby namalować obraz czy coś napisać. Odpoczywam w ten sposób od gonitwy po Polsce i świecie. Wymyślam sobie temat i reżyseruję go w głowie.

Może tymi talentami los wyrównał pani wszystko, co było złe?

Może tak, bo tak już jest w życiu, że w jednej kieszeni mamy sól, a w drugiej cukier. Musimy wiedzieć, jak to ze sobą połączyć, do której kieszeni częściej wsadzać rękę.

Robi pani tak wiele rzeczy, natomiast pewnie 90 procent ludzi widzi w pani kabareciarza.

Bo tak zaczynałam. Na początku był Studencki Teatr Satyryków, z którego przeszłam do Teatru Ateneum, aby znów wrócić do STS-u, który w międzyczasie stał się zawodowym teatrem. Grałam tam też role dramatyczne, ale gorące pieniądze, nie pensyjne, zarabiałam na estradzie. To moja pasja, ja jestem taki świr sceniczny, więc nazbierałam dużo pięknych monologów, nawet dwa Tuwima, a potem to już dla mnie pisali. Lubię estradę, bo tam dostaję szybką i gorącą recenzję.

Lepiej czuje się pani w komedii czy w dramacie?

Tak samo dobrze w jednym i w drugim gatunku. Ja jestem komediantem lirycznym, a ten gatunek ma blisko siebie łzy i śmiech.

W życiu też jest pani taką komediantką?

Z zasady nie gram, choć czasem muszę udawać, że się cieszę, że ktoś nieproszony przyszedł (śmiech). Nie lubię natomiast sesji zdjęciowych, o czym zawsze muszę powiedzieć fotografowi, po czym pokornie zamieniam się w niewolnika.

Jaka więc pani jest?

Jestem pełna sprzeczności, wszystko jest we mnie pożenione: lenistwo z pracowitością, zadziorność z uległością, kobiecość z męskością.

Mówi pani często: „Ja nie mam czasu się starzeć, ale nie mogę też więcej pracować”. Nie wygodniej byłoby jednak pójść na emeryturę i siedzieć w tym pięknym ogrodzie?

Fuj, już bym była zmurszałą staruszką z pobożnymi piersiami, które padają na kolana, a ja chcę mieć piersi na miejscu.

Jak kształtują się zatem najbliższe plany zawodowe kobiety pracującej?

Kończę właśnie książkę „Cacko”. Będzie ona opowiadała o moim domu, o mojej wyobraźni, o życiu. Nie piszę o swoich facetach, bo to jest moje tajniaczenie się, wystarczy, że ja wiem, z jakimi wielkimi i fantastycznymi osobowościami byłam, oni mi do reklamy nie są potrzebni. Natomiast wspominam o swoich dwóch małżeństwach, bo ja tak się umniejszam w wywiadach, że ludzie myślą, że jestem garbatą starą panną, a ja byłam dosyć rozszalałą dziewczynką (śmiech). Książka jest gęsto ilustrowana zdjęciami, chcę, żeby miała tzw. sekrety, czyli zagięte rogi, na których będą moje filozofie, takie życiowe transparenty. No i będą w niej przepisy na różne pyszne rzeczy.

A projekty teatralne?

Pracuję nad sztuką „Harold i Matylda”, która na pewno będzie wystawiana w Warszawie. Chciałabym zaśpiewać w niej cztery piosenki Agnieszki Osieckiej z przełomu lat 50. i 60. Chcę te piosenki przypomnieć tym, którzy je słyszeli, i pokazać je takim młodym ludziom jak pani.

Pani Krystyno, wywiad ukaże się w okresie bożonarodzeniowym, muszę więc spytać, jak podchodzi pani do tych świąt.

Są one dla mnie nieludzko ważne. Spędzam je zawsze w domu w towarzystwie wielu osób, co roku mam inną dekorację, którą sama robię, potrawy przygotowują zaś moje dwa skarby Luba i Luda, które przyjeżdżają do mnie aż z Ukrainy. Święta są u mnie zawsze udane i bardzo smaczne. Dbam o to, żeby zawsze były odtworzone tradycyjne polskie potrawy, które pamiętam z dzieciństwa.

Na pasterkę nie chodzę, kolęd nie śpiewam, bo jak się ktoś będzie przy mnie darł i fałszował, to ja go pogryzę. Jako dziecko byłam posyłana do kościoła przez ciocię Ninę, mdlałam jednak, jak wokół było dużo ludzi, więc to mnie od obowiązku kościelnego zwalniało. Zawsze też stawałam przy takiej osobie, która – jak była modlitwa – mówiła „musie za nami, musie za nami, musie za nami”, i ja się wtedy tak śmiałam, że mnie wyrzucali. Jak coś takiego słyszę, to recenzent się we mnie odzywa i wychodzą na wierzch moje paskudne cechy, które niekoniecznie powinnam pokazywać w kościele.

No tak, w pani przypadku to nawet opowieść o świętach jest przesycona humorem.

O, sporo było takich historii. Jest też zabawna opowieść z okresu mojego drugiego małżeństwa, które co prawda było nieudane, ale w domu zawsze było spokojnie. Warto było jednak wyjść za mąż dla mojej adoptowanej córki Julki, żeby miała mamusię, tatusia i babcię, a muszę podkreślić, że dla mnie babcia była potworna. Gdyby wystawiano sztukę o Czerwonym Kapturku, to ona grałaby wilka (śmiech). Pewnego roku doszłam do wniosku, że kolejnej Wigilii nie dam rady z nią spędzić, postanowiliśmy więc jechać do przyjaciół do Wrocławia. Julka dostała ode mnie w prezencie wielką lalę, którą chciała zabrać do samolotu. To było w stanie wojennym, na lotnisku ubecja rozpruła i przegrzebała nam tę lalkę, po czym pracownicy LOT-u, rozejrzawszy się uprzednio po poczekalni, stwierdzili, że jest nas za mało i odwołali lot. Pojechaliśmy więc taksówką na Dworzec Centralny, a potem pociągiem do Wrocławia. Miałam ze sobą różne wódeczki, upiłam cały wagon (śmiech). Przyszedł nawet jakiś pan, który poprosił mnie o rękę, ale powiedziałam, żeby prosił o nią tego pana, który siedzi obok, czyli mojego męża. Na Wigilię dotarliśmy o drugiej w nocy.

Sylwestry bywały równie zabawne?

O tak, jednego spędziłam nawet na dworze. Każdy sylwester jest nieprzyjemny dla ucha, bo mężczyźni mają swoje głośne zabawki, co jest potworne także dla zwierząt. Tamtego roku race wybuchały nawet nad moim ogrodem, więc pomyślałam, że psy wyprowadzę na ulicę. To było nad ranem, kiedy pijaki popadały, pewnie gdzieś około 4.00. Wyszłyśmy z gosposią i z psami, furtka zatrzasnęła się i zostałyśmy na dworze. Ja ubrana wieczorowo, ale w kapciach. Parodia. Na szczęście drogą szła jakaś nastolatka i poprosiłam ją, aby przeskoczyła przez furtkę i nam ją otworzyła. Gdyby nie poczucie humoru, to bym zwariowała.

Proszę o piękną puentę w postaci przepisu na szczęście od szczęśliwej kobiety.

Każdy powinien wiedzieć, że naszym zdrowiem jest śmiech. Życie jest niezdrowe, więc lecz je śmiechem, a w razie potrzeby skontaktuj się z Sienkiewiczem albo najbliższym farmaceutą.

Rozmawiała: Justyna Franczuk, zdjęcia: Bartek Kosiński

 

 

Przejrzyj zawartość Więcej
Chcę kupić ten numer Zamów