— Egzotyczne miejsca i rzeczy można znaleźć i u nas. Kiedy objeżdżałam Polskę rowerem, przekonałam się, że nie trzeba jechać do Ameryki Środkowej, by spotkać szamanów, spróbować innej kuchni i posłuchać innych języków. To kwestia otwarcia się na nowe — mówi Anita Demianowicz, podróżniczka, fotografka, pomysłodawczyni festiwalu TRAMPki-Spotkania Podróżujących Kobiet.
Dziesięć lat temu rozstała się Pani z pracą w korporacji i przemeblowała całe swoje życie pod kątem podróżowania po świecie. To chyba dobra okazja, by spojrzeć na ten ruch z perspektywy?
Nie przywiązuję do tej rocznicy wielkiej wagi, ale rzeczywiście w 2012 roku rozstałam się z korporacją i po raz pierwszy wyjechałam sama do Ameryki Środkowej.
…i tym samym poszła pod prąd.
Pracowałam pięć lat w korporacji jako przedstawiciel medyczny. Już w czwartym roku wiedziałam, że dłużej nie dam rady, bo to nie jest coś dla mnie. Postanowiłam więc w piątym roku pracy poodkładać pieniądze, a potem wyjechać w wymarzoną podróż.
Wielu tak robi, ale zwykle w formie kilkumiesięcznej albo rocznej przerwy. Pani całkiem przemeblowała życie.
Nie czułam się dobrze w sprzedaży i chciałam znaleźć inny sposób na życie. Od zawsze chciałam pisać. Potem stwierdziłam, że chciałabym pisać o podróżach, i może udałoby się to poukładać tak, żeby z tego żyć. Wyjeżdżając w 2012 roku, pisałam już dla dużego portalu, ale nie wiedziałam, co będzie dalej.
Skoczyła Pani od razu na głęboką wodę: bez wcześniejszych podróżniczych doświadczeń, w pojedynkę i do kraju, do którego pewnie nawet kilkuosobowe ekipy facetów wypuszczają się z dreszczykiem emocji. Mogą tam napaść, okraść, podciąć gardło i nakarmić krokodyle…
Jak myślę o tym z perspektywy, to nie wiem, czy drugi raz bym się zdecydowała na coś takiego. Wszyscy radzili, żeby pojechać najpierw na jakiś czas w Bieszczady albo na dwa tygodnie czy miesiąc gdzieś do Azji. Przekonać się, czy poradzę sobie psychicznie z tym, że podróżuję sama w zupełnie obcej kulturze. Ale ja sobie powiedziałam, że jadę do Gwatemali. A jak się już uprę, to nie lubię rezygnować. Potraktowałam to jako wyzwanie rzucone samej sobie. Stwierdziłam, że sobie poradzę – i poradziłam, choć rzeczywiście strach był duży. Pierwszego dnia po wylądowaniu marzyłam o teleportowaniu się z powrotem do swoich bezpiecznych czterech ścian. Ale nie było takiej możliwości, a ja nie lubię rezygnować. Powiedziałam sobie: skoro już tego dokonałaś i tu przyjechałaś, to teraz musisz te pięć miesięcy tutaj przetrwać. Była w tym duża determinacja. Wiedziałam, że nie chcę wracać do „korpo”, i miałam nadzieję, że ta podróż wszystko zmieni. Udało się przetrwać, a podróżowanie w pojedynkę przypadło mi bardzo do gustu.
Ludzie mówią, że jeżdżenie w pojedynkę jest trudniejsze organizacyjnie, ale ma też tę zaletę, że pojedynczego człowieka miejscowi chętniej ugoszczą.
Dwie osoby to już grupa, a do grupy trudniej wyjść. Do jednej osoby łatwiej jest podejść, a kiedy jest to kobieta, to już w ogóle chcą się zatroszczyć, zaopiekować. „Biedna, samotna dziewczyna, przecież sobie bez pomocy nie poradzi”. To wzbudza matczyne bądź ojcowskie uczucia. Jako kobiecie łatwiej mi o kontakt z innymi kobietami. W Ameryce Środkowej dominuje kultura macho – kobiety są wycofane, a kiedy spotykają inną kobietę podróżującą w pojedynkę, to wzbudza ciekawość. Ludzie chętniej się otwierają i łatwiej zapraszają pojedynczych podróżników.
Zjeździła Pani już kawał świata, ale ciągle wraca do Ameryki Środkowej. Sentyment do tego, od czego się zaczęło?
To też, ale tam nauczyłam się języka hiszpańskiego – jest mi więc dużo łatwiej podróżować po krajach hispanojęzycznych niż na przykład po Azji. Dla mnie podróże i poznawanie świata to nie tylko piękne krajobrazy i zabytki, ale rozmowy z ludźmi. Poza tym nie czuję przymusu, by nabijać pieczątki w paszporcie i odhaczać na liście kolejny odwiedzony kraj. Nigdy tego nie robiłam, więc nawet nie wiem, w ilu krajach byłam. Ktoś był po kilka dni w siedemdziesięciu, a ja po kilkanaście razy w tych samych. W samej Gwatemali spędziłam już łącznie dwa lata. Ponadto lubię powroty. Za pierwszym razem poznaje się miejsca, które „trzeba zobaczyć”, a potem z każdym kolejnym razem następuje to głębsze wchodzenie w kulturę i poznawanie kraju. To jest to, co mi się najbardziej w podróżach podoba.
Na Pani blogu jest też sporo relacji z ucywilizowanych krajów zachodnioeuropejskich. Z Polski też. Nie szuka Pani egzotyki na siłę.
Niezbyt lubię sformułowanie „egzotyka”. Dla innych to my nią jesteśmy. W Japonii byłam dla miejscowych tak egzotyczna, że wszyscy się chcieli ze mną fotografować. Podobnie było w Iranie, co było chwilami nawet męczące. Jedziemy na rowerach, blond włosy oczywiście pod hidżabem, ale jak zaprosili do domu, to mówili że można go ściągnąć. Dotykali i zachwycali się – dla nich było to coś totalnie egzotycznego. Egzotyczne miejsca i rzeczy można znaleźć i u nas. Kiedy objeżdżałam Polskę rowerem, przekonałam się, że nie trzeba jechać do Ameryki Środkowej, by spotkać szamanów, spróbować innej kuchni i posłuchać innych języków. Na pograniczu białoruskim wręcz ciężko mi było się porozumieć z miejscowymi. To kwestia otwarcia się na nowe. Nie można zakładać, że u siebie już wszystko znamy, więc wyjeżdżamy zobaczyć coś zupełnie odmiennego. W Polsce też takie miejsca mamy. Nieraz na wyciągnięcie ręki.
Jeździ Pani po świecie, opisuje to i z tego żyje. Ale na samym opowiadaniu się nie kończy. Mam na myśli festiwal TRAMPki i rozbudowaną część poradnikową, dotyczącą zarówno podróżowania, jak i fotografowania.
Na początku tego roku zaczęłam prowadzić warsztaty fotograficzne online dla kobiet pod tytułem „Wyzwolone migawki” oraz warsztaty edycji zdjęć. To teraz pochłania mój czas. Mogę to robić z każdego miejsca, a przynajmniej połowa uczestniczek to dziewczyny z całego świata: z Europy, ale i z RPA, Stanów Zjednoczonych czy z Kanady.
Po cyfrowej rewolucji porobiło się tak, że każdy może to robić, więc każdy pstryka bez opamiętania. Pewnie już niewielu pamięta magię ciemni. W Pani tekstach o fotografii widzę trochę tej fascynacji: ile można ze zdjęcia wyciągnąć, jak przejść od prostego dowodu na to, że „tu byłem”, do artyzmu.
Fotografia jest moją pasją. Kiedyś była w niej magia i nawet jakaś elitarność, a teraz wszyscy są fotografami. Skoro każdy ma telefon z aparatem pod ręką, to coraz trudniej jest zrobić fotografię w taki sposób, który wzbudzi zainteresowanie. Dawniej wystarczyło w miarę poprawnie utrwalić jakieś miejsce czy osoby, a teraz trzeba się wspiąć na wyżyny kreatywności. Ja też się staram, różnie to wychodzi, ale jeśli na moich zdjęciach można wyczuć trochę magii, to bardzo się cieszę. To wynika z tego, że nie klikam bezmyślnie, ale myślę, co mogę zrobić, by to zdjęcie było ciekawsze. Nie tylko dlatego, żeby ktoś je zauważył, ale żebym ja była zadowolona, robiąc coś innego i inaczej niż wszyscy.
tekst: Adam Białczak
zdjęcia: Anita Demianowicz
Cały wywiad w 31 numerze Krainy Bugu