Oparł plecy o betonowy parkan. Jedyną rzeczą, o której był w stanie teraz myśleć, był papieros. Potrzebował dawki nikotynowego tlenu, który nie tyle pobudziłby jego zmęczone ciało, co przywrócił trzeźwe myślenie. Niezależnie od tego w jakich okolicznościach się znajdował, zawsze musiał zapalić przez snem. Był to jego rytuał, który powtarzał, w zasadzie od kiedy zaczął palić, a palił, odkąd skończył czternaście lat. Pojechał na zimowy obóz szkolny, gdzie nocowali w lesie, w samodzielnie zbudowanych szałasach. Zaczął jak tysiące dzieciaków na całym świecie. Rudy Mirek, najstarszy z nich, wyciągnął paczkę popularnych i rzucił hasło: nie palą tylko cioty i ci, którzy śpią u matki w nogach. Pierwszego nie był w stanie spalić do końca. Był wyjątkowo mocny i strasznie duszący. Nawet nie potrafił się porządnie zaciągnąć. Kolejne już weszły gładko, jednocześnie otwierając w jego głowie nowe przestrzenie, o których istnieniu nawet nie miał pojęcia. Później podobne uczucia towarzyszyły mu przy inicjacji z innymi używkami, ale szybko znikały, w miarę jak się do nich przyzwyczajał. Tylko papierosy ciągle dawały mu to specyficzne uczucie, które nigdy nie ustępowało, a wręcz nasilało się podczas palenia, szczególnie przed snem.
Rozpalona zapałka rozświetliła grubo ciosaną twarz. Zaciągnął się głęboko i zaczął rozmyślać o miejscu, w którym się znalazł. W przeszłości zdarzało mu się już sypiać na cmentarzach, i znał to uczucie bardzo dobrze. Nigdy nie czuł niepokoju, nawet śpiąc przy świeżych grobach. Tutaj tym bardziej czuł się spokojny, bo wojenne nagrobki i mogące kryć się za nimi mary datę swojej ważności straciły już dawno. Jeśli mógł się czegoś obawiać, to tylko wałęsających się po nocach wiejskich psów, ciągle jeszcze tylko na noc spuszczanych z łańcuchów.

Noc zapowiadała się na mroźną. Papieros sprawił, że się ożywił i zaczął rozglądać się za miejscem, gdzie mógłby umościć legowisko. Oczywistym wyborem była stodoła. Obawiał się jednak, że jedyne, co może w niej znaleźć, to przetrawiona przez szczury słoma, w której dodatkowo uwiły swoje gniazda. Użeranie się z nimi zwłaszcza dzisiejszej nocy nie wchodziło w grę. Wrota był zamknięte na solidną kłódkę, jakie pamiętał z czasów swojej młodości. Kupowało się je w sklepach żelaznych wraz z kompletem trzech prostych kluczy. Dzisiaj już nie spotka się takich w marketach przepełnionych chińską tandetą. Zaczął obchodzić stodołę dookoła, szukając najprostszego i cichego wejścia. Od strony niewielkiego jaru wymacał ruszającą się deskę i delikatnie ją odchylił. Był zaskoczony, że mimo zimowej pory w stodole pachnie świeżym sianem, jakby dopiero co zwiezionym z łąki. Do tego nie było ono ani w paczkach, ani w belach. Widocznie miał fart, co w jego wypadku nie zawsze było oczywiste. Zebrał wszystkie swoje rzeczy spod parkanu i wszedł do środka, solidnie zasuwając ruszającą się deskę. Był znużony tym dniem i odurzony zapachem siana. Sen przyszedł natychmiast.
Obudził się, gdy słońce było już wysoko. Pozbierał do worka swoje manatki i wyszedł tym samym sposobem. Dopiero teraz zobaczył całą okolicę i zdał sobie sprawę, że miejsce nie jest aż tak bardzo odludne, jak przypuszczał. Tuż obok, dosłownie kilkadziesiąt metrów dalej, znajdowały się zabudowania, których w nocy nie dostrzegł. Wyszedł na piaszczystą drogę, przy której położony był cmentarz. Na tablicy zawieszonej przed wejściem przeczytał o pogrzebanych tutaj dwudziestu pięciu tysiącach radzieckich jeńców zamordowanych przez Niemców w czterdziestym pierwszym. O wojnie wiedział tyle, ile usłyszał w szkole i z relacji starszych ludzi. Historia nigdy specjalnie go nie zajmowała ani nie pociągała. Rozmowy o niej, zwłaszcza w jego pokoleniu, były postrzegane jako domena ludzi starych, dla których stanowiła jedyne znaczące wydarzenie, w którym uczestniczyli lub jakie przydarzyło się w ich życiu. Starał się sobie wyobrazić wszystkich czerwonoarmistów zgromadzonych w tym jednym miejscu, lecz przestrzeń pozostawała ciągle niewystarczająco pojemna, nadal jej brakowało. Ze zwisającym z ust papierosem przeszedł po betonowej alejce, wzdłuż której poustawiane były granitowe prostopadłościany, stanowiące symboliczne nagrobki. Na końcu alejki stał wysoki obelisk z kompletnie wyblakłą czerwoną gwiazdą. Czytając pamiątkową tablicę umieszczoną na pomniku, dopalał kolejnego papierosa. Po chwili zatrzasnął stalową furtkę i znalazł się na zmarzniętej piaszczystej drodze. Postawił kołnierz, zarzucił worek na ramię i pomaszerował w lewo.
Przypuszczał, że do przebycia będzie miał kilka kilometrów, ale nie więcej niż dziesięć. Oznaczało to, że na miejsce powinien dotrzeć jeszcze przed zmierzchem, choć w jego wypadku czas zupełnie nie grał roli. Miał go pod dostatkiem i kompletnie nie liczył. Początkowo maszerował wzdłuż głównej drogi, ale gdy opuścił sosnowy zagajnik, za którym kończyły się ostatnie zabudowania, postanowił, że odbije w prawo, aby być bliżej rzeki. Wychodząc z zagajnika znalazł się w zupełnie innej przestrzeni, która bardziej przypominała mongolski step niż nadbużański krajobraz. Była to przestrzeń, która jest tak swoista dla tej rzeki, że nie sposób pomylić jej z jakąkolwiek inną. Łąki i pastwiska, zwane tutaj smugami, ciągnęły się niemal w nieskończoność. Gdzieniegdzie tylko poprzecinane drewnianymi pozostałościami płotów i pojedynczymi wierzbami, kończyły się na skraju horyzontu, który zamykała rzeka. Całość uformowana przez setki lat przez wylewając wiosną Bug, który bezwględnie decydował o jej formie. Pamiętał z młodości, że na tych smugach zawsze było pełno bydła. Wyganiane wczesnym rankiem przez wiejskiego pastucha, zabierającego inwentarz całej wsi, snuło się okrągły dzień bez celu i wypełniało całą tę nadbużańską przestrzeń. Nie potrafił sobie przypomnieć, kiedy i gdzie ostatni raz widział pasącego pastucha, ale domyślał się, że te czasy już dawno minęły.

Gdy dotarł nad rzekę, płynęła leniwie, w tempie, które sama sobie dyktowała. Ta rzeka miała w sobie coś, co powodowało, że można było stać na jej brzegu i przyglądać się jej w nieskończoność. Przyciągała jak magnes, jak głęboka studnia, do której nie można zaglądać, ale się zagląda. Jest to rodzaj niezwykłej hipnozy wzmacnianej bodźcem naturalnej ciszy, niczym niezakłóconej. Przez chwilę udało mu się iść wzdłuż rzeki, ale po jakimś czasie zorientował się, że ciągle kluczy i zawraca. Trafił na starorzecza, które mimo zmarzliny nie były do przebycia. Ostatecznie postanowił wrócić z powrotem na główną drogę. Ścieżka prowadząca znad rzeki wyprowadziła go wprost na bunkier. Gdy płynęli dwa dni temu, widział ich kilka z daleka, ale teraz znalazł się tuż obok i mógł nawet wejść do środka. Nie był to jedyny obiekt w okolicy. Jeśli dobrze pamiętał, stanowił on część linii Mołotowa ciągnącej się na wschód aż do Brześcia, która wyjątkowo dobrze zachowała się w tej okolicy.
Mimo niewielkiego dystansu, jaki założył na początku, droga okazała się znacznie dłuższa, niż przypuszczał. Początkowo myślał, że być może zboczył gdzieś z trasy lub pomylił drogi. Od momentu gdy opuścił cmentarz, nie spotkał żadnego samochodu ani człowieka, mimo że w oddali widział wiele zabudowań. Z prawej strony rozciągały się zaorane jesienią pola położne na pofałdowanym terenie z niewysokimi wzgórzami i mikrodolinami. Z lewej zaś ciągnęły się łąki, poprzeplatane co i rusz grądami lub starorzeczami. Po chwili droga stała się prosta, jakby odrysowana na mapie kreska. Na lewym wzgórzu dostrzegł cmentarz, zaś na horyzoncie pojawiły się dachy drohickich kościołów i kopuła cerkwi.
Tuż za zielonym znakiem oznaczającym początek miasta piaszczysta droga nagle zmieniła się w gładki asfalt, a pobocze z przydrożnego rowu przekształciło się w wybrukowany chodnik. Były to zaledwie dalekie przedmieścia, ale wszystko dookoła zmieniło się diametralnie. Po minięciu cmentarza doszedł do znaku sygnalizującego kierunek przeprawy promowej. Jak dobrze pamiętał, w tym miejscu zawsze kursował prom, który przeprawiał na Ruską Stronę, a dalej na Góry lub Bużyska i Korczew. Było mało prawdopodobne, że jest czynny o tej porze roku, ale chciał to sprawdzić. Za znakiem odbił w lewo i po kilku chwilach znalazł się ponownie nad brzegiem rzeki. Stał w miejscu, które starał się sobie przypomnieć po wielu latach. Teraz wszystko wyglądało inaczej. Jedyne co się zgadzało to miejsce wodowania promu po drugiej stronie rzeki, choć tam także zabrakło mu potężnych topoli i grabów, które od zawsze tam rosły. Prom leżący obok niego na brzegu był zupełnie inny od tego, który pamiętał. Ten był solidny, jaskrawożółty i przede wszystkim stalowy. Tamten zaś był lichy, szary i drewniany. Przed oczami pojawił mu się obrazek przeprawiającego się na drugi brzeg konnego wozu z sianem. Widział go na środku rzeki, a później z wolna oddalającego się w górę miasta, wtapiającego się w nadburzański krajobraz, aż do jego całkowitego wchłonięcia. Nic nie było takie, jak podpowiadała mu pamięć. Patrzył jeszcze chwilę na drugi brzeg, ale zniechęcony przeszukiwaniem swej pamięci ruszył wzdłuż rzeki w stronę miasta.
Postanowił skrócić sobie marszrutę i szedł szerokim pieszym traktem ciągnącym się między katedralnym murem a rzeką. Trakt prowadził wprost pod skarpę zwaną Górą Zamkową. Gdy był już u jej podnóża tuż przy zakolu rzeki, jego pamięć zaczęła wyłuskiwać wspomnienia. Mimo tego że i tutaj dużo się zmieniło, to ciągle był w stanie odtworzyć to miejsce takim, jak je zapamiętał. A pamiętał, że stąd prowadziła w górę droga pokryta trylinką, pośrodku której znajdował się bunkier – kiedyś zdewastowany, dziś zabezpieczony i z tarasem na dachu. Wyżej zaś dochodziło się do rozstaju szlaków prowadzących na wzgórze. Jednym z nich była wytyczona ścieżka – oficjalna, druga była dzika – wydeptana lub wyślizgana przez dzieciarnię i młodzieniaszków, chcących jak najszybciej dostać się na szczyt. Z trylinki nic nie zostało. Teraz droga pokryta była kostką brukową, którą z lubością betonuje się cały kraj. Samo wejście na wzgórze zostało utwardzone, postopniowane i zabezpieczone z każdej strony barierkami.
Po kilku chwilach znalazł się na szczycie. Z dzieciństwa kojarzył, że wejście tutaj zawsze stanowiło spore wyzwanie, a wzgórze wydawało się potężne i nie do zdobycia. Teraz, z perspektywy lat, nic już nie było takie samo. W dzieciństwie dodatkowo magię tego miejsca wzmacniała legenda o ukrytym we wzgórzu złotym rycerzu, którą powtarzały wszystkie miejscowe dzieciaki. Nie raz próbowali się do niego dostać, jednocześnie snując dalekosiężne plany, na co wydadzą kasę ze sprzedaży złotego wojownika. Zawsze kończyło się tylko na gadaniu – nigdy nie podjęli najmniejszej nawet próby dostania się do wnętrza góry. Na szczycie rozpościerał się niezmiennie widok na zakole Bugu, a gdy spojrzało się dalej, to także na panoramę całej doliny. Przynajmniej tutaj nic się nie zmieniło. Z tego miejsca mógł zobaczyć dokładnie, co dzieje się po drugiej stronie rzeki. Przed nim rozpościerała się cała Ruska Strona.
Zmierzch zastał go na górze. Mimo tego że znalazł się w mieście, nie stanowiło to dla niego większego problemu, choć zawsze to trudniej znaleźć sensowne i do tego bezpłatne miejsce do spania. Teraz jednak zastanawiał się, czy zostały mu jakieś pieniądze na papierosy i choćby małpkę krupniku lub żubrówki. Zdecydował, że idzie do sklepu i po uzupełnieniu zapasów będzie szukał rozwiązania na dzisiejszą noc.
Centrum miasteczka zmieniło się w sposób niebywały. Wszystko było nowe i różniło się od tego, co pamiętał, choć pozostawało ciągle jak dawniej w tym samym miejscu. Był park, była cerkiew, był kościół, a wzdłuż drogi i wokół parku ciągle rosły lipy. Wszystko niby jak dawniej, ale na nowo przystrojone jakąś tymczasową dekoracją. Całość sprawiała wrażenie filmowej scenografii, przywiezionej i zamontowanej na czas zdjęć, po skończeniu których wszystko to zniknie bezpowrotnie i znów pozostanie tak jak dawniej. Nie zmieniło się położenie i wygląd apteki, która od zawsze była w miejscu, gdzie schodziło się trylinkową trasą w dół do rzeki. Po sklepach, które pamiętał ze swojej młodości, nie było śladu. Szybko pozbył się ostatnich pieniędzy, wymieniając je na paczkę papierosów i najmniejszą dawkę alkoholu. Zostało mu na mały, okrągły baltonowski chleb, który domykał krótką listę wydrukowaną na sklepowym paragonie. Gdy wyszedł ze sklepu, była już noc, a dodatkowo zaczął prószyć śnieg. Odpalił papierosa i pociągnął dwa łyki polskiej gorzałki w kolorze lekko przypalanego karmelu. Nie liczył na to, że w mieście, a szczególnie w centrum, znajdzie jakieś miejsca, aby spokojnie zadekować się na noc. Rozejrzał się i wybrał drogę prowadzącą w dół miasta, w kierunku przeprawy promowej.
Z każdym krokiem domy powoli zaczęły przerzedzać się i z wysokich, murowanych dwupiętrowych klocków przekształcały się w parterowe drewniane chałupki, ustawione krótszym bokiem do drogi. Na końcu ulicy stał niski samotny dom, zupełnie inny od tych, które mijał. Z komina snuła się wąska smużka jasnego dymu, a okna wypełniała ciemność. Przeszedł kilkadziesiąt metrów, a im bardziej przybliżał się do niego, tym silniejsze odnosił wrażenie, że w ciemnym oknie ktoś mu się przygląda. Gdy był tuż obok pierwszego okna, nagle odwrócił głowę i spojrzał głęboko do środka, próbując przebić wzrokiem nie tylko okiennice, ale też firankę i częściowo zaciągniętą grubą zasłonę. Patrzył tak kilka sekund, i gdy był już pewien, że nikogo po drugiej stronie nie ma, nagle gruba zasłona poruszyła się, a po chwili zobaczył blask odpalonej zapalniczki lub zapałki.

Tekst: Daniel Parol
Zdjęcia: Bartek Kosiński
Artykuł pochodzi z 31. numeru Krainy Bugu
Wszystkie wydania w wersji papierowej dostępne są w naszym sklepie: www.krainabugu.pl/sklep