Od Nurca, Bugu, Narwi i Rudni
granie się niesie hen ku przestworzom.
To, o brzeg wsparte kamiennych studni,
ligawki pieśni z nimi współtworzą.
(Franciszek Kobryńczuk, Ligawki)


We wsi nad rzeką zebrali się mieszkańcy całej okolicy. Wieczór zapadał powoli, jak to na początku lipca, chociaż było zupełnie nielipcowo – buro, chłodno i mżyście. Dla zgromadzonych nie miało to jednak większego znaczenia, bo właśnie zaczynała się zabawa. Uczestnicy konkursu na najlepszą nalewkę i najlepsze ciasto zgłaszali swoje dzieła. Wyłoniono jury, które na uboczu degustowało i naradzało się, by nagrodzić to, co najlepsze. W międzyczasie uczestnicy pikniku mogli zjeść kiełbaskę lub pierogi przygotowane przez organizatorki wydarzenia – panie z tutejszego koła gospodyń wiejskich. Nie zabrakło rozgrzewki, także tej przyniesionej z domów, spożywanej dyskretnie w pewnym oddaleniu od centrum imprezy, które znajdowało się przy budynku remizy. Nad porządkiem czuwali ochroniarze, pojawił się też radiowóz, żeby wszystko odbywało się bezpiecznie.

A potem wozy uczepione ciągników i liczne samochody ruszyły gęsiego przez wieś nad rzekę – ku miejscu, gdzie każdy wygodnie, nie ryzykując zjazdu na tyłku prosto w nurt, mógł zejść na brzeg Bugu i puścić na wodę zrobiony przez siebie wianek. Tłum kotłował się, brodząc po kolana w zroszonej mżawką trawie, a kobiety i dzieci nuciły starą przyśpiewkę towarzyszącą odwiecznemu rytuałowi, o którym tak pisze regionalistka Małgorzata Buttitta:

Na styku Mazowsza, Podlasia i Litwy, podobnie jak w innych częściach Polski, […] wito najsłynniejsze w roku – wianki i rzucano je do falującej wody. Lub na drzewo. Zaplatano je, rzecz jasna, z ziół o sprawdzonych ponoć właściwościach erotycznych. Pachniały rutą, mirtem, macierzanką, lubczykiem i miętą, żółciły dziurawcem (zielem świętojańskim par excellence), wiły lnem, najlepiej wykradzionym z pola należącego do rodziny posiadającej samych synów. Bo, nie da się ukryć, wiosenne święta były świętami słońca i miłości. Źródeł opisujących to pradawne święto, ze względu na jego mocno pogański wydźwięk z jednej strony, a religijne zakazy z drugiej, mamy bardzo niewiele. Zostały właściwie jedynie relacje i fragmenty kazań duchownych, których niezmiernie raził pogański i orgiastyczny charakter tych świąt1.

Mimo pogańskiej proweniencji zwyczaj przetrwał. Zmienił się co prawda jego cel, różnią się też szczegóły. Wianki, które tamtego lipcowego wieczora popłynęły Bugiem, nie były zgodne z dawnymi wytycznymi – miały cieszyć oko, zyskać uznanie jurorów i dobrze trzymać się na wodzie, a przede wszystkim dać pretekst do spotkania i wspólnej zabawy. Uplecione były więc ze wszystkiego, co spełniało warunki estetyczne i, nazwijmy to, techniczne. Walor magiczny w ogóle nie był brany pod uwagę. Najważniejsze, żeby wszyscy przyjemnie spędzili czas.

Po powrocie pod remizę zaczęły się tańce, które trwały długo w noc – nie przy muzyce tradycyjnej, ludowej, a raczej ludycznej. Didżej i disco polo zastąpili dawne kapele i tradycyjne dźwięki. Ale wszyscy bawili się znakomicie. Amatorzy tańca prezentowali z zapałem swoje umiejętności tym, którzy w tańcu nie czuli się zbyt pewnie lub po prostu woleli posiedzieć, pojeść i popić. Dokonał się kolejny rytuał – we współczesnej formie i oprawie, ale przecież wywodzący się z bardzo odległych czasów. Nie za dużo z dawnych obyczajów się tu ostało, a w tym, co jeszcze przetrwało, uczestniczy coraz mniejsze i coraz bardziej wiekowe grono. Tym bardziej cieszy więc każdy przejaw przywiązania do dawnych tradycji.

Pismo to było bardzo dobrze redagowane […], bardzo ciekawie i interesująco pisane z ilustracjami, z dodatkiem muzycznym; często były ogłaszane ankiety w szczególności dla skrzętnego zbierania pieśni, przypowieści, bajek, zwyczajów, obyczajów, w ogóle tego wszystkiego, co miało jakikolwiek związek z kulturą ludową na wsi, a co w szybkim tempie zaczynało ginąć2 – tak w 1940 r. Józef Milik wspominał jedno z pisemek oświatowych, które wydawano od 1912 rokuJuż wtedy zauważał, że pewne rzeczy znikają. Co przepadło, przepadło na dobre i ożywa tylko w opowieściach entuzjastów, którzy z poświęceniem prowadzą tę etnograficzną robotę, zbierając, co się da: okruchy, opowieści babć i dziadków, zapisy ze starych pamiętników i artykuły prasowe.

Mamy tu jednak coś, co trwa, a równocześnie jest zjawiskiem unikatowym w skali kraju. To ligawki – drewniane instrumenty dęte związane z adwentem. O konkursie organizowanym przez Muzeum Rolnictwa w Ciechanowcu słyszałam od dawna, ale wydawało mi się, że to jakaś skamielina, osobliwość ku uciesze turystów. Obiecywałam sobie zresztą, że wreszcie pojadę zobaczyć konkurs na własne oczy. Ciągle jednak brakowało czasu, na początku grudnia zawsze musiałam być gdzie indziej. Wydawało się, że wreszcie mi się uda, skoro już tu mieszkam i w ciechanowieckim skansenie bywam regularnie.

Kolejny Konkurs Gry na Instrumentach Pasterskich im. Kazimierza Uszyńskiego odbył się jednak bez mojego udziału – udziału w charakterze publiczności rzecz jasna. Zdążyłam tylko na ostatni koncert. Zobaczyłam jednak kilku starych legaczy, rozluźnionych po konkursowych zmaganiach, chętnych do rozmowy i chcących grać, chociaż publiczności poza nami dwojgiem nie było już żadnej. Swoje umiejętności zaprezentował nam jeden z laureatów konkursu. Zobaczyłam nie skamielinę, ale żywego człowieka, który podzielił się z nami kawałkiem podlaskiej tradycji. Po powrocie do domu i bliższym zbadaniu tematu okazało się, że nie tylko tradycja ligawkowego grania i tworzenia instrumentów jest żywa; odkryłam także, że zagłębie ligawkowe mam pod nosem. Szybko nadarzyła się kolejna okazja do posłuchania gry na tym instrumencie.

Grudniowa niedziela obudziła się mroźna i śnieżna. Temperatura spadła poniżej minus 10. Po porannym spacerze ruszyliśmy do Sokołowa Podlaskiego. Przed tamtejszym ośrodkiem kultury trwał jarmark bożonarodzeniowy. Skromniutki. Raptem kilka stoisk, trochę jedzenia, trochę ozdób, miód – i tyle. Ale nie przyjechałam na zakupy, tylko na konkurs. W ten mroźny dzień stanęli w szranki legacze i legaczki z bliższej i dalszej okolicy. Szybko zorientowałam się, że to, co wygląda na proste, wcale proste nie jest. Potrzebne są nie tylko umiejętności, doświadczenie i odporność na mróz, lecz także mocne płuca, żeby z długiej drewnianej rury, przypominającej prosty myśliwski róg, wydobyć czystą melodię. Chętnych do zaprezentowania swoich umiejętności nie brakowało. Wystąpili legacze obu płci w wieku od kilku do kilkudziesięciu lat. Najmłodsi potrzebowali wsparcia, bo sami nie byli w stanie utrzymać ligawek w odpowiedniej pozycji.

Jedno szczególnie zwracało uwagę: uczestnicy konkursu, a było ich około 40, mieli znaczącą przewagę liczebną nad publicznością. Postanowiłam dowiedzieć się więcej o samej tradycji i o przyczynach tak małego nią zainteresowania. Następnego dnia napisałam do pani z ośrodka kultury, która prowadziła konkurs. Pani Milena Kurdzińska udostępniła mi pracę, którą przed kilku laty poświęciła tutejszej tradycji gry na ligawkach, dzięki czemu sporo się dowiedziałam o samej grze, instrumentach oraz o tych, którzy do dziś na nich grają3.

Ligawki to ponoć najstarsze znane na ziemiach polskich instrumenty. W XVIII w. wspominał o nich związany z Ciechanowcem ksiądz Jan Krzysztof Kluk. Służyły wówczas jako instrumenty pasterskie – do przeganiania bydła i odstraszania wilków. Potem zasłynęły ze swojej obrzędowej funkcji podczas adwentu. Dźwięk ligawek miał zwiastować rychłe narodziny Jezusa. To obyczaj związany z regionem mazowiecko-podlaskim, ale ten typ instrumentu występuje na całym świecie. Wygląda jak bardzo długi róg wykonany z drewna. Podobnych instrumentów używa się wszędzie tam, gdzie występuje kultura pasterska – nawet didgeridoo to ta sama rodzina.

W naszej okolicy w dwóch wsiach można jeszcze spotkać osoby, które potrafią zrobić ligawki. Chociaż instrument wygląda bardzo prosto, to przecież wykonanie go wymaga wiedzy i umiejętności pracy z drewnem. Niewiele brakowało, a ligawki mogły się stać melodią przeszłości. Ponoć w czasie okupacji zakazano gry na nich, gdyż Niemcy podejrzewali, że ligawki służyły do przekazywania tajnych informacji. O znaczeniu ligawek w tradycji nadbużańskiego Podlasia świadczy fakt, że pomimo zakazu instrumenty pojawiły się w inscenizacji Betlejem polskiego Lucjana Rydla, przygotowanej przez uczniów tajnego gimnazjum w Sterdyni w 1943 r.: Uczniowie pokazali niektóre zwyczaje naszej okolicy związane z Bożym Narodzeniem, a więc kolędników z gwiazdą i koniem, grę na ligawie, śpiewali kolędy i pastorałki4. Na szczęście nikt niepowołany nie dowiedział się o przedstawieniu, chociaż ryzyko było ogromne.

Tuż po wojnie o znaczeniu ligawek dla kultury regionu pamiętali uczniowie sterdyńskiego, działającego już jawnie gimnazjum: Ambicją nauczycieli i uczniów było uczynienie ze szkoły ośrodka kultury środowiska wiejskiego. Uczniowie kolekcjonowali więc wszystko, co łączyło się z kulturą ludową i było dziełem ludzkich rąk: sprzęty, monety, kilimy, pisanki, ligawy5. Dzięki zapaleńcom udało się zachować tradycję, i dziś możemy usłyszeć ligawki – głównie dzięki konkursom takim jak ten w Ciechanowcu i ten w Sokołowie.

Gdyby nie gromadzące się w maju pod kapliczką kobiety, gdyby nie święcenie pól, gdyby nie ligawki rozbrzmiewające w czasie adwentu, niewiele by już różniło wieś od zlaicyzowanego miasta. Święta identyfikowalibyśmy już tylko według oferty handlowej. Znicze – zbliżają się Zaduszki, mikołaje, światełka, choinki – wkrótce Gwiazdka, różowe i czerwone gadżety – za chwilę walentynki, kurczaki i jajka – za kilka tygodni Wielkanoc.

Kiedyś rytm życia człowieka wyznaczały zmieniające się pory roku i podążające za nimi obrzędy. Chrześcijaństwo przejęło dawne zwyczaje i dostosowało je do roku liturgicznego. Nikt nie musiał się martwić i zastanawiać, co, kiedy i po czym następuje. Do świąt przygotowywano się w najbliższym rodzinno-sąsiedzkim gronie. Wszystko miało z góry ustaloną kolejność, na wszystko był ten jeden właściwy czas obowiązujący wszystkich – żywych i umarłych. 

Fragment książki Nadbuże, która ukaże się wiosną nakładem wydawnictwa Paśny Buriat.


1
 Małgorzata Buttitta, W dawnej kuchni pogranicza polsko-litewskiego, Węgrów 2022, s. 76.

2 Józef Milik, Mój pamiętnik, Kosów Lacki 2019, s. 44.

3 Milena Kurdzińska, Ligawy z regionu nadbużańskiego, „Muzealnictwo” 2017/2018, praca udostępniona dzięki uprzejmości Autorki.

4 Teresa Zaniewska, Hrabiowski Biały Dom. Gimnazjum w Sterdyni 1942–1950, Białystok 2004, s. 298.

5 Tamże, s. 124.

Tekst: Dorota Filipiak

Zdjęcia: Jacek Dryglewski i Piotr Tołwiński

Artykuł pochodzi z 37. numeru Krainy Bugu

Wszystkie wydania w wersji papierowej dostępne są w naszym sklepie: www.krainabugu.pl/sklep