Białostocki Teatr Lalek to najlepsza i najstarsza scena lalkowa w Polsce. Nie będzie to jednak historia o jego przełomowych spektaklach i niezliczonych nagrodach. Przynajmniej nie w głównej mierze. Przede wszystkim będzie to opowieść o tym, co się dzieje, gdy kurtyna opada. O tym, jak aktor przygotowuje się do roli, czym właściwie zajmuje się oświetleniowiec i po co reżyserowi lalki.

Pudełko miało być puste. Nie było. Gdy Jacek Dojlidko – jeden z aktorów grających w spektaklu Partycja Królowa Sieci w reżyserii Michała Walczaka – otwiera je na scenie, w środku widzi butelkę. Bimberek. Domowej roboty. A obok kartka: „Wszystkiego najlepszego z okazji imienin, twoja najukochańsza ekipa teatralna!”. Widzowie nic nie zauważają. Ani zawartości pudełka, ani uśmiechu na twarzy aktora, ani iskierek w oczach pozostałej ekipy. Ewentualnie ci, którzy spektakl widzieli kilka razy, mogli coś zauważyć. Drugiego takiego spektaklu już nie będzie. W teatrze, jak w życiu, nic dwa razy się nie zdarza.

Lalka jako metafora

Taka cisza na widowni Białostockiego Teatru Lalek, jak podczas finałowej sceny Szewców w reżyserii Konrada Dworakowskiego, zdarza się tylko w najlepszych spektaklach. Jak makiem zasiał. Oczy wszystkich gości utkwione w jedną postać. W Adama Zielenieckiego, grającego Sajetana Temple. Łysy, dobrze zbudowany, postawny mężczyzna po pięćdziesiątce. Ubrany w szewski fartuch. Zdaje się, skórzany. Wieszają go. Dopiero po kilku minutach publika może odetchnąć z ulgą. Orientuje się, że to nie aktor, który gra Sajetana wisi przy suficie. To kukła, lalka, marionetka. — Tak idealnie wykonana, że nie sposób odróżnić od oryginału — komentuje jeden z widzów.

Nie tylko publiczność zachwyca się kukłą Sajetana Temple. Adam Zieleniecki też uwielbia swojego sobowtóra. Bywają próby, że sadza go gdzieś w kącie sceny, z kartką. Że niby uczy się tekstu. A sam myk… na papierosa, zadzwonić albo coś zjeść. — Akurat w przypadku Szewców jest się czego uczyć. To trudna sztuka na wielu poziomach. I dla aktorów, i dla reżysera. Tekst jest bardzo wymagający. Język Witkacego zawiera całą masę dygresji, nowych słów. Jest trudny do opanowania pamięciowego. Dopóki ten moment nie nastąpi, nie sposób mówić o intencjach. Takim językiem nie mówi się na co dzień ani nawet potocznie. W teatrze też rzadko jest okazja. On ma własną formę — opowiada reżyser spektaklu, Konrad Dworakowski.

Choć Białostocki Teatr Lalek, jak nazwa wskazuje, jest teatrem lalkowym, to kukła Sajetana jest jedyną lalką w całym spektaklu. — Pomimo że jestem wykształcony jako reżyser-lalkarz, to nigdy lalka nie była dla mnie punktem wyjścia. Zawsze zastanawiam się, co chcę zrobić, a potem szukam do tego odpowiedniego języka. Lalka jest w moich narzędziach i używam jej, kiedy mam poczucie, że metaforyzuje rzeczywistość. Kiedy nie jest zasadniczym powodem. Kiedy może opowiedzieć coś, czego nie wyrazi aktor — tłumaczy Dworakowski.

Kukła Sajetana to jedyna lalka w całym spektaklu, ale nie jedyna forma lalkowa. Maski, szczęki, które pojawiają się w przedstawieniu, to też są elementy teatru lalek, czyli teatru formy. ­Wyprodukowane w teatralnej pracowni lalek. — Teatr lalek to teatr, w którym gramy trochę więcej plastyką. Czyli metaforyką zawartą w obrazie — opowiada.

Pracownia i Piwnica Lalek

Wszystkie kukiełki, marionetki i pacynki grające w przedstawieniach Białostockiego Teatru Lalek wyprodukowane są w tutejszej Pracowni Lalek. Silikon, styropian, ploter 3D, maszyna do szycia… jest tu wszystko, co może być potrzebne do zrealizowania każdego, nawet najtrudniejszego pomysłu.

— Scenograf daje nam projekt. Omawiamy go. Zastanawiamy się, jakich materiałów użyć, a potem realizujemy. Często pierwotne założenie ulega zmianie. Gdy aktorzy zaczynają próby z reżyserem, rodzą się nowe pomysły. Projekt projektem, ale aktor musi się czuć swobodnie. Strój musi być wygodny. To jednak godzina, dwie gry na scenie — wyjaśnia Anna Gołębiewska z Pracowni Lalek. Oprócz niej w skład zespołu plastycznego wchodzi jeszcze pięć osób.

Lalki, które kończą swoją sceniczną karierę, nigdy nie lądują w koszu. Mieszkają w Piwnicy Lalek. Znajduje się ona dokładnie pod foyer teatru. Drzwi do niej są otwarte dla publiczności. Widzowie przychodzą tu obejrzeć swoje ulubione szmaciane postaci. Często po latach od zakończenia wystawiania danego spektaklu. Najstarsze z mieszkających tu lalek pochodzą z lat 60. ubiegłego wieku. W Piwnicy lądują też kostiumy i fragmenty dekoracji.

Dla dzieci czy dla dorosłych

Do sali, w której za chwilę zacznie się spektakl Niech żyje Punch! w reżyserii Włodzimierza Fełanczaka i Wojciecha Szelachowskiego, wchodzi małżeństwo. — Mieczysław, zaczyna się. Usiądźmy — prosi kobieta i ciągnie męża za rękaw koszuli. Siadają przy stoliku tuż przed sceną. Obok aktorów. — Mieczysław, to jest teatrzyk lalek. Dla dzieci. Będą grali laleczkami. Jeszcze nie wiem, jakimi, ale zapytam — mówi podekscytowana. Nie musi pytać, bo Ryszard Doliński, grający tytułowego Puncha, słyszy ich rozmowę. — Pacynki — podpowiada artysta. — Mieczysław, to będą pacynki. Pacynka to taka lalka chwytna. Na paluszek. Jak w Jacku i Agatce — wyjaśnia mężowi żona. Zaczyna się spektakl. Padają pierwsze cztery słowa. Mieczysław spogląda na współmałżonkę, ona na niego. — Dla dzieci… wychodzimy! Niby lalka, a klnie jak szewc. Szkaradna postać. Gbur, cham i awanturnik — oburza się kobieta. W kolejnych scenach Punch za pomocą pałki pozbawia życie kolejno: żonę, dziecko, psa, księdza, policjanta. Ale tego małżonkowie już nie zobaczą.

— Teatr lalek sięga bardzo głęboko. Nie każdy aktor potrafi przenieść emocje przez lalkę ponad parawan. Ruszać kukłą nauczy się każdy, ale grać nią… nieliczni. Aktor dramatyczny gra ciałem. Aktor lalkowy musi najpierw poczuć lalkę, a potem przez ten kijek przenieść emocje na scenę. I nie emocję typu „jak mnie boli noga”, tylko naprawdę zagrać — tłumaczy Doliński. Spektakl Niech żyje Punch! to dla aktorów nie tylko wyzwanie emocjonalne, ale i fizyczne. — Pacynki, których używaliśmy, ważyły po 2,5 kilograma. Trzymać je na palcu naprawdę nie było łatwo — śmieje się aktor.

Początkowo BTL rzeczywiście grał spektakle tylko dla dzieci. Scena dla Dorosłych na stałe zagościła w Białostockim Teatrze Lalek w 1972 r. za sprawą ówczesnego dyrektora Krzysztofa Raua. Jej działalność zainaugurowała Kartoteka Różewicza właśnie w jego reżyserii. Był to pierwszy spektakl w Polsce dla dorosłych, realizowany przez teatr lalek. W ciągu następnych lat do repertuaru spektakli skierowanych do widzów pełnoletnich dołączyły kolejne sztuki: FaustGlątwa Witkacego, Rozprawa serca i ciała Villonowego według Villona czy wspomniany już Niech żyje Punch!. A także wiele innych realizacji, zwykle goszczących na deskach teatrów dramatycznych.

Dla Polek i Polaków teatr lalek ma konotacje związane z teatrem dla dzieci. Nie wszędzie tak jest. — W Polsce lalka jest utożsamiana z zabawką dla najmłodszych, i na tym właśnie polega problem. W innych krajach języki narodowe zawierają osobne nazwy dla lalki teatralnej – we Francji np. to „marionette”. Komunikat dla widza jest tam zatem taki, że teatr lalek jest sztuką bez określonego odbiorcy — tłumaczy Jacek Malinowski, dyrektor Białostockiego Teatru Lalek.

Kawa garderobiana i papierosek, czyli opowieści zza kulis

Gdy zakłady pracy coraz częściej zaczęły regulować zasady palenia w pomieszczeniach, dyrektor placówki (jeszcze poprzedni) zwołał spotkanie. „Słuchajcie. Takie przepisy weszły. Trzeba ustalić, czy palimy w teatrze czy nie” – powiedział na wstępie. Młodzi zaczęli kręcić nosem. „Nie, nie palimy. To szkodzi, śmierdzi, truje” — mówili. Dyrektor przytaknął. Już wszyscy mieli się rozejść, ale jeden z aktorów się wzburzył. „Zaraz, zaraz. A głosowanie było?” – zapytał. „A kto jest przeciw?” – zdziwił się dyrektor. „No, ja! Świeżo zmielona kawa i papierosek to ceremonia, którą trzeba »odprawić« przed spektaklem. Wyciszyć się, usiąść” – odparł buntownik. A był nim właśnie Ryszard Doliński, wybitny aktor białostockiej trupy teatralnej. — Jakieś 45 lat spędziłem w tej garderobie. Prawie całe życie. Minęło… nie wiem kiedy — podsumowuje artysta.

Ryszard Doliński pewnie nigdy nie zostałby aktorem, gdyby nie żona. Skończył technikum hydrauliczne. Zawód: monter zewnętrznych i wewnętrznych instalacji sanitarnych. W Białostockim Teatrze Lalek pracował jako brygadzista sceny, w obsłudze technicznej. Gdy przyszło wezwanie do wojska, żona wpadła na pomysł. „Zdawaj do szkoły teatralnej” – powiedziała. Dwa tygodnie przed poborem został studentem Wydziału Sztuki Lalkarskiej białostockiej Akademii Teatralnej.

Garderoba Ryszarda Dolińskiego wypełniona jest nagrodami, pucharami i dyplomami. Pojawienie się godzinę przed spektaklem, jak widać, popłaca. Jednak nie wszyscy aktorzy przygotowują się do roli tak skrupulatnie jak on. — Są osoby, które przychodzą do teatru jak do pracy. Ja zawsze mówiłem, że idę do teatru, a nie do pracy. I tacy aktorzy też są potrzebni. Realizują rolę, a potem myk w samochód, i nie ma. Tylko niech się potem nie dziwią, że widzowie nie klaszczą. No, nie klaszczą — tłumaczy aktor.

Oklaski to jednak nie wszystko.

— Trzeba pamiętać, że teatr przeminie. Potem zostaje tylko rodzina. Bliska. Teatr wydoi, wysączy i wyrzuci. I co potem? Jak nie masz dobrze sformatowanej rodziny, bez miłości, ciepła, to pozostaje ci… Skolimów. Byliście w Skolimowie? Dom Starości dla największych polskich gwiazd. Siedzą legendy, bo nie mają gdzie i nie mają z kim — mówi Ryszard Doliński.

Światła, reflektory i inne bajery

Przyciski, reflektory, żarówki – tym wypełniona jest kabina realizatora oświetlenia teatralnego. To tu planuje się rodzaje źródeł światła, ich liczbę, rozmieszczenie, kierunek, ruch na scenie, a także efekty. Bo teatr tworzą nie tylko aktorzy. By spektakl mógł powstać, potrzebne jest zaangażowanie całej masy ludzi, których na scenie nie widać. Jedną z takich osób jest realizator oświetlenia.

Przy Karmelku (spektaklu dla dzieci w reżyserii Roksany Miner) nad oświetleniem czuwa Mariusz Iwańczuk. W Białostockim Teatrze Lalek pracuje trzynaście lat. Obsługi świateł teatralnych uczył się od starszych kolegów. — Jaka szkoła? Gdzie tam! Ja żadnej specjalistycznej uczelni nie kończyłem. Trochę pasji, trochę podglądania tego, co się tu dzieje — opowiada o swoich początkach zawodowych. A te nie były łatwe. W teatrze jest około stu reflektorów. Każdy ma swój numer. I każdy z tych numerów trzeba umieć zlokalizować z zamkniętymi oczami. — Przez pierwsze tygodnie pracy w teatrze nie mogłem zmrużyć oka. Co zasnąłem, to śniły mi się numerki reflektorów — śmieje się Mariusz Iwańczyk.

Główna zasada jest taka, że obsługa techniczna ma być niewidoczna. Jest, ale jakby jej nie było. Realizator oświetlenia często przychodzi do teatru jako pierwszy. Zazwyczaj godzinę przed spektaklem. Sprawdza, czy wszystko działa. — Bo mało kto wie, ale światłem też można zepsuć spektakl. Jak zgasimy niechcący aktorom wszystko? A bywało różnie — przyznaje pan Mariusz. — Nie raz było tak, że przyszedłem, jeszcze się nie zdążyłem przebrać, a już dwie żarówki… bach… przepalone. Wtedy trzeba biec na górę i zmieniać po ciemku — dodaje. Teraz już takie rzeczy zdarzają się rzadziej. W 2014 r. w teatrze był remont. Wszystkie lampy żarowe wymieniono na ledowe, które rzadziej się psują. Żarowe też zostały, ale nie są tak popularne. Nie tylko ze względu na wygodę, ale i rachunki. W kwotę na pierwszej fakturze po zmianie oświetlenia księgowa nie mogła uwierzyć. Dzwoniła do elektrowni, żeby się upewnić, czy to nie pomyłka.

— Najbardziej lubię w tej pracy to, że każdy dzień jest inny. Teatr to nie fabryka. Nie kino. Nie ma dwóch takich samych spektakli. Każdy dzień zaskakuje. Ach, no i nasza wspaniała ekipa. Ja to się śmieję, że jesteśmy jak jedna wielka patologiczna rodzina — puentuje Mariusz Iwańczyk.

Jak jeden mąż

Z tym, że w teatrze najważniejszy jest zespół, zgadzają się wszyscy, którzy teatr tworzą. Nawet gwiazdy, takie jak Małgorzata Płońska – wybitna aktorka, która przepracowała w BTL-u prawie czterdzieści lat.

— Gdybyśmy mieli same gwiazdy w zespole, teatr by się rozpadł. Każda gwiazda gra na siebie. U nas jest jak w chórze. Musimy się wzajemnie słyszeć i tonować. Tylko taki zespół może stworzyć zgraną grupę. Ale zawsze gramy jak jeden mąż, do jednej bramki. Nieważne, czy ktoś ma główną rolę, czy mniejszą. Istotne, by zagrać tak, żeby się wszystkim podobało. Na sukces jednego spektaklu pracują dziesiątki osób. I każdy ma nie tylko swoją rolę, ale swoją funkcję w zespole. Ja zaliczam najwięcej wpadek. Odciągam fatum od innych — śmieje się Małgorzata Płońska.

Najgorszy wypadek aktorka zaliczyła przed Bożym Narodzeniem. Jeszcze w czasach, gdy dyrektorem Białostockiego Teatru Lalek był Wojciech Kobrzyński. Dziesięcioro aktorów przebranych za Mikołaje wywijało koziołki na scenie. W tym Płońska. Nagle… bach. Ona schyliła się, kolega obok podniósł się. Tańczyli taniec „kaczuszek”. Zaczepili się łokciami. — Ała — krzyknęła Płońska. Wrzask był tak przeraźliwy, że próbę wstrzymano. Dyrektor zainterweniował. — No, jak się czujesz? — spytał poszkodowaną. — Żyję. Wyrwał mi rzęsy. To przez te sztywne jak brzytwa atłasowe płaszcze — odpowiedziała aktorka. — Chwila przerwy i widzimy się na popołudniowej próbie. Śliwy nie będzie widać. Biała czapka i broda wszystko zakryją. Możesz grać — zakomenderował Kobrzyński.

Zaczęła się popołudniowa próba. — Słuchajcie. Teraz lekko zmienimy. Sześć Mikołajów idzie w prawą stronę, sześć w lewą. Po połowie. Nikt nie idzie prosto. Rozumiecie? — zarządził dyrektor. Wszyscy przytaknęli. — Płońska, ty też rozumiesz? — upewniał się. — Tak, tak — odpowiedziała aktorka, ale jej myśli krążyły w okolicy bolącego oka. Zaczęła się scena. Część Mikołajów poszła w prawą stronę, część w lewą, a Płońska do przodu. I pach. Zapadnia się obsunęła, aktorka runęła w dół. — Jak człowiek nie jest skupiony i myśli o tym, co się wydarzyło wcześniej, to mamy taki efekt. Rzęsy, na szczęście, odrosły. A na spodzie zapadni był materac. Tylko kilka nowych siniaków mi wtedy doszło — wspomina aktorka.

Siedemdziesiąt lat teatru

W tym roku Białostocki Teatr Lalek obchodzi jubileusz 70-lecia. W 1953 r. Ministerstwo Kultury i Sztuki przyznało mu status sceny profesjonalnej. Ale teatr działał już wcześniej.

Jak to zwykle bywa, zaczęło się od zapału grupki pasjonatów sztuki lalkarskiej. W 1937 r. Piotr Sawicki (późniejszy dyrektor teatru) i Helena Pacewicz zorganizowali scenę lalkową w Szkole Podstawowej nr 8 przy ulicy Jurowieckiej w Białymstoku. On był z zawodu mechanikiem-ślusarzem. Ona nauczycielką. Oboje kochali teatr. Rok później przekształcili amatorską scenę lalkową w Międzyszkolny Teatr Lalek. Zebrali wyjątkowy zespół zapaleńców podobnych do siebie. Występowali, gdzie się dało. Za darmo. Cały dochód ze sprzedaży biletów przeznaczony był na pomoc biednym dzieciom, a tych w robotniczym Białymstoku nie brakowało. Bywało, że brali koc, przewieszali go na trzepaku i grali laleczkami spektakl dla mieszkańców jakiegoś osiedla. Najczęściej podróżowali pociągiem, przewożąc niezbędne wyposażenie w walizkach. Nie było go zresztą dużo. Lalki, dekoracje, czasem oświetlenie wypożyczali z innych placówek.

W 1960 r. „Świerszcz” (taką nosił wówczas nazwę teatr) został upaństwowiony. Piotra Sawickiego na stanowisku dyrektora zastąpiła Joanna Piekarska. — Mówiliśmy na nią Babcia Piekarska. Nawet kiedy miała dziewięćdziesiąt lat, to reżyserowała. Nikt nie mógł jej dogonić. Robiła spektakle dla dzieci. Parawan, a za parawanem lalki. Kolorowo, muzycznie, bajkowo — wspomina Ryszard Doliński.

Następcą Piekarskiej, w 1969 r., został Krzysztof Rau. Lata jego dyrekcji były niezwykle pomyślne dla Białostockiego Teatru Lalek. Z jego inicjatywy wzniesiono pierwszy w Polsce budynek teatru lalek, zorganizowano Międzynarodowy Festiwal Lalkarzy i otworzono wspomnianą już Scenę dla Dorosłych. A w 1974 r. Krzysztof Rau wspólnie z Janem Wilkowskim powołali Studium Aktorskie (przekształcone później w Wydział Sztuki Lalkarskiej warszawskiej Akademii Teatralnej). — Rau był solidnym dyrektorem. To jemu zawdzięczmy ten budynek teatru i szkołę teatralną. Dużo mógł w tamtych czasach. Miał wpływy. To pomogło. Bardzo dobrze się z nim pracowało. Trzymał sznyt w teatrze — opowiada aktorka Małgorzata Płońska.

W 1990 r. stanowisko dyrektora i kierownika artystycznego Białostockiego Teatru Lalek objął Wojciech Kobrzyński. Kierował on placówką wspólnie z Wojciechem Szelachowskim. Białostocka trupa teatralna zjeździła cały kraj. Była na każdym festiwalu teatralnym. Bielsko-Biała, Toruń, Warszawa. Widzowie z całej Polski czekali na ich spektakle.

W 2005 r. dyrektorem BTL-u został Marek Waszkiel. Teoretyk i historyk teatru lalek. Nie artysta, a teoretyk. Nie wtrącał się w artystyczną działalność placówki, ale miał szerokie kontakty z teatrami zagranicznymi. W czasach, gdy kierował teatrem, niemal co trzecia premiera realizowana była przez zagranicznych reżyserów, a co drugi spektakl lalkarzy wystawiano na innych scenach. Aktorzy wyjeżdżali nawet do Chin czy Korei Południowej.

Od 2012 r. dyrektorem Białostockiego Teatru Lalek jest Jacek Malinowski. Absolwent, a także profesor białostockiej Akademii Teatralnej. „Jestem zwolennikiem ewolucji, nie rewolucji. Chciałbym, żeby wszystkie wspaniałe rzeczy, które stworzył tu poprzedni dyrektor, miały swoją kontynuację. Wiadomo jednak, że mam inną osobowość i inne zainteresowania, w związku z tym teatr będzie inny” – zapewniał w wywiadzie dla „Kuriera Porannego”, gdy obejmował nowe stanowisko.

Białostocki Teatr Lalek w ciągu ostatnich lat stał się jedną z najnowocześniejszych instytucji artystycznych w Polsce. Dzięki inwestycjom w infrastrukturę budynku teatr dysponuje trzema wyremontowanymi scenami z przebudowanymi systemami akustycznymi, dźwiękowymi, oświetleniowymi, elektrycznymi. Każda ze scen posiada nowe instalacje elektryczne, urządzenia budujące system inspicjenta oraz współczesne rozwiązania dotyczące widowni. Ostatnie sezony Teatru to niewątpliwe sukcesy artystyczne na arenie krajowej i międzynarodowej. W ciągu ostatnich lat pracownicy oraz spektakle BTL otrzymały 80 nagród i wyróżnień. Ten czas to również skomplikowana przemiana pokoleniowa we wszystkich działach Teatru, łącznie z artystycznym. Zespół aktorski wzbogacił się o siedmiu aktorów młodego pokolenia, którzy krok po kroku zdobywają twórczą pozycję. 

Upiór w teatrze

Każdy teatr ma swojego ducha. Nad Białostockim Teatrem Lalek czuwa duch Jana Wilkowskiego. Choć przez 70 lat działalności placówki przewinęło się przez nią dziesiątki albo nawet setki charyzmatycznych osobowości, Wilkowski był zdecydowanie wyjątkowy. To legenda polskiego lalkarstwa. Wilkowski był dziekanem białostockiego Wydziału Lalkarskiego warszawskiej Akademii Teatralnej, a dyrektorem – Rau. Stanowili wspaniały duet. Podobno rozumieli się bez słów. Osobowość Jana Wilkowskiego odcisnęła głębokie piętno na polskim teatrze lalek, widoczne do dzisiaj w pracy jego uczniów i współpracowników.

— Był dżentelmenem. Wszędzie są zazdrośnicy, ale Wilkowskiego lubił każdy. Prowadził zajęcia na akademii teatralnej gwarząc. Pierniczył przez trzy godziny. Całe noce przegadywaliśmy. My, studenci, paszcze rozdziawione, a on gadał. Słuchaliśmy tych jego, wydawało się wtedy, opowieści dziwnej treści. A potem się okazywało, że się przydają. Wzbogacał nas tymi historiami. Sprawiał, że zaczynaliśmy rozumieć: dobro, zło, uczciwość, nieuczciwość, rzetelność, patriotyzm, oddanie, prawdę, kłamstwo. Takie tematy poruszał. Dużo się uczyliśmy z tych rozmów. Jeśli ktoś jest wrażliwy, to potem takie rozmowy transferuje w siebie i przenosi na scenę. Można go było słuchać godzinami i kopara opadała — wspomina Ryszard Doliński, który był uczniem Wilkowskiego.

Dziś Białostocki Teatr Lalek wspaniałymi spektaklami uwrażliwia swoich widzów tak, jak niegdyś Jan Wilkowski opowieściami swoich uczniów.

Tekst: Paulina Kościk
Zdjęcie: Bartek Kosiński

Artykuł pochodzi z 36. numeru Krainy Bugu

Wszystkie wydania w wersji papierowej dostępne są w naszym sklepie: www.krainabugu.pl/sklep