Są jeszcze w krainie Bugu sklepy, w których, żeby zapłacić kartą, trzeba wyjść na szosę, gdzie można złapać zasięg. Lidle i Biedronki to dla nich żadna konkurencja – i tak mają swoich stałych klientów. Stacjonarne, obwoźne albo przydrożne, tzw. parasole, w czasach pandemii radzą sobie nienajgorzej. Bo jeść każdy musi. Ale nie tylko o zakupy chodzi. Nadbużańskie sklepy to miejsca spotkań towarzyskich i sąsiedzkich pogawędek, a tego nam najbardziej dzisiaj brakuje.

Klientka ­sklepu wiejskiego w Mierz­­wi­cach na widok pustej półki z pieczywem szeroko otwiera oczy. — Chleba nie ma? — pyta przerażona. — Nie ma, pani Aniu. Wszystko wykupili — odpowiada Grażyna Demianiuk, właścicielka lokalu. — I co ja teraz zrobię? — głowi się kobieta, do której za godzinę mają wpaść znajomi, których się dziś nie spodziewała. — Żebym miała w domu, to bym ci swój oddała, ale ja chleba nie jadam — przyznaje sprzedawczyni i radzi koleżance, by pojechała po zakupy do pobliskich Sarnak.

Remedium na…

Grażyna Demianiuk dostaje sklep w prezencie od syna. — Mamo, klucze są twoje — pięć lat temu obwieszcza z dumą pierworodny. Nie mija dzień od otwarcia, a syn zdziwiony puka do drzwi. — Co to? — pyta i wskazuje na dwa regały książek, ustawione przy wejściu do lokalu. — Biblioteka — oświadcza właścicielka. — W nocy je przyniosłam. Przecież książka nie może być zamknięta. Książka musi być przekazywana z ręki do ręki — tłumaczy.

Tak w Mierzwicach powstaje jedyny w swoim rodzaju sklep z małą, dwuregałową biblioteką na ganku. Można tu znaleźć prawdziwe perełki literatury. Wie o tym dobrze pewien historyk z Uniwersytetu Warszawskiego.

Któregoś dnia zatrzymuje się tu przypadkiem. Już ma minąć sklep, ale na widok regałów gwałtownie hamuje. Nie zamyka auta, tylko biegnie do książek. Grzebie, grzebie i wybiera trzy woluminy. To unikaty. Podobno nawet w bibliotece uniwersyteckiej niedostępne.

— Ile płacę? — pyta ekspedientkę. — Książka za książkę — odpowiada stanowczo pani Grażyna. — Jak to? Ale ja nie mam nic na wymianę — żali się zaskoczony. Sprzedawczyni tym razem się lituje. Nazajutrz historyk podjeżdża pod sklep z dużą czekoladą, którą wręcza właścicielce wraz z obietnicą wzbogacenia jej biblioteczki o ciekawy tytuł.

Grażyna Demianiuk jest bibliotekarką od 1977 roku. Od 22 lat ma bibliotekę we własnym domu. — Miał być garaż, wyszła biblioteka. Kiedyś książki były w szkole, ale wójt ją sprzedał. Zabrałam lektury do siebie, żeby nie wylądowały na skupie makulatury, i stoją od tego czasu. Ludzie są zadowoleni — opowiada.

Może do dziś pani Grażyna byłaby bibliotekarką, gdyby nie wójt, który w 2014 roku wysłał ją na emeryturę. W ten sposób gmina łatała dziury budżetowe. Przymusowa emerytura przychodzi rok po śmierci męża ekspedientki. — Zmarł we wrześniu, w listopadzie założyłam centralne. Potem zrobiłam dach. Pół roku później odszedł syn, 28 lat. Wiedziałam, że nie mogę się załamać, że muszę żyć dla reszty dzieci i dla wnuków. Szwendałam się to tu, to tam, nie mogąc znaleźć sobie miejsca — wspomina. Aż do momentu, w którym starszy syn położył klucze na sklepowym blacie.

— W czterech ścianach sama miałam siedzieć? Tutaj jestem z ludźmi. Tylu klientów przychodzi pogadać. Mierzwice w sezonie tętnią życiem. Mnóstwo turystów i przejezdnych. Przed sklepem jest stolik, można usiąść i odpocząć. To taki punkt kontaktowy w naszej wsi. Nie muszę nigdzie chodzić, żeby wiedzieć, co się dzieje w Mierzwicach i okolicy. Całe życie spędziłam i z książkami, i z ludźmi. Jak ktoś mówi: „Ja nie lubię ludzi”, to ja na to: „Bo nie lubisz siebie. Jak zaakceptujesz siebie, to i ludzi zaakceptujesz” — śmieje się właścicielka sklepu.

Teraz albo nigdy

Niektórzy prowadzą sklep wiejski, by być bliżej ludzi. Inni, bo mają dość wielkich aglomeracji. Joanna Samoraj, żeby otworzyć mały lokal w Nadkolu, rezygnuje z wygodnej posady w państwowej firmie. — Joasiu, praca w urzędzie cię wykańcza. Koniec z tym — pół żartem, pół serio któregoś dnia rzuca siostra.

Joanna szybko podchwytuje jej pomysł. Sprzedaje mieszkanie w Płocku i kupuje sklep w małej wsi w powiecie węgrowskim, oplecionej ramionami Wisły i Bugu. — Nie tęsknię ani za miastem, ani za poprzednim zajęciem. Praca w urzędzie nie dawała mi już satysfakcji. Nie było możliwości awansu. A ja już nie jestem taka młoda. Wiedziałam, że albo teraz, albo nigdy — opowiada ekspedientka.

Otwiera sklep w ostatnią sobotę kwietnia 2020 roku. Już w czwartek wszystko jest gotowe — podłoga umyta, półki pełne, terminal na chodzie. Wszyscy w Nadkolu czekają na ten moment, tylko właścicielce się nie spieszy. „Skąd to guzdralstwo?” – głowią się mieszkańcy wsi. Okazuje się, że to z powodu przesądów. Stare przysłowie głosi, że handel można zaczynać albo w środę, albo w sobotę – to szczęśliwe dni dla kupców, bo ofiarowane Matce Boskiej. Jeżeli pierwszym klientem z rana jest kobieta, która obejrzy towar, ale go nie kupi, do wieczora nic się nie zadzieje – głosi kolejne ludowe porzekadło.

W Nadkolu dzieje się aż za dużo. W poniedziałek znienacka wybucha sprite, we wtorek drożeją czereśnie, a w środę terminal szwankuje, i płatności kartą przyjmowane są na szosie (dopiero tam łapie zasięg). — Lubię tę pracę. Ludzie tutaj są fajni. Nigdzie się nie spieszą. Może to zasługa otoczenia, w którym żyjemy, i tej pięknej przyrody… Jestem przekonana, że tu jest moje miejsce. Kiedy pomyślę, że mam jechać po towar do miasta, to mnie trzęsie — przyznaje. A jeździć musi często. Nieraz trzy, cztery razy dziennie. Sklep jest mały (nie ma gdzie trzymać towaru), a klientów coraz więcej.

Ogród Cudów

Oprócz tradycyjnych sklepów stacjonarnych częstym widokiem nad Bugiem są sklepy obwoźne. Właśnie takim samochodem transportowym, wypełnionym produktami spożywczymi, jeździ Jerzy Oksiuta, nazywany Panem Maliną. Ten przydomek nadają mu miejscowe dzieci. Na widok obwoźnego wozu wyłaniającego się zza zakrętu syn córki sołtysowej w Mierzwicach krzyczy: „O, Pan Malina jedzie!”. Teraz wszyscy w okolicy na dźwięk trąbki (charakterystycznego sygnału używanego przez handlarza do przywoływania klientów) powtarzają to samo zdanie.

Gospodarstwo Jerzego Oksiuty nazywane jest Ogrodem Cudów. Tej magii można doświadczyć już podczas drogi. Adres niby Michałów 23, a jednak Mężenin. Jak to możliwe? — Michałów jest wyżej, 2 km. Tata chciał to przerobić. Wystosować pismo o przyłączenie do Mężenina albo Wilczyc. Sąsiedzi się nie zgodzili. Teraz ludzie nagminnie wydzwaniają, że nie mogą trafić — wyjaśnia gospodarz. Ale jak już trafią, ich oczom ukazuje się siedem hektarów owocowo-warzywnej rozpusty.

W sadzie aż huczy. Pszczoły spijają słodycz ostatnich w tym sezonie czereśni. Przed malinowym chruśniakiem leżą w szeregu dziecięce sandały. Chłopcy pozdejmowali je, żeby nie brodzić po mokrej od wczorajszego deszczu trawie. Teraz zbierają owoce – jedna trafia do wiaderka, druga do ust. Potem będą zrywać pomidory. To tego­roczna duma gospodarza. Już jadą w ich stronę dwie taczki, prowadzone przez roześmianych nastolatków. W powietrzu unosi się dojrzały zapach lata… Czuję błogość, jakiej doświadczałam w dzieciństwie… Przez gałęzie orzecha prześwituje płynący tuż obok Bug. Teraz nieco zarośnięty chaszczami. W okresie zbiorów gospodarz nie ma czasu z nimi walczyć.

Żeby sad wyglądał, jak wygląda, Jerzy Oksiuta codziennie rano budzi koguta. — Naczelny wodzu, kukuryku! — pieje, a raczej mówi, nieco po trzeciej nad ranem, mijając stodołę. Idzie w pole. W poniedziałki zrywa się wszystko. We wtorek z towarem jeździ gospodarz, w środę jego syn. W piątek znowu zrywanie. W sobotę wyjazd. Tylko śliwkę kontroluje się codziennie. Dojrzewa za szybko i lubi spadać, a na to gospodarz nie może sobie pozwolić. Kontakt owocu z ziemią powoduje psucie. Skutki widać już po ośmiu godzinach. — Owoc musi być prosto z drzewa, żeby klient się nim nacieszył. Z ziemi zbiera się tylko ziemniaki — przestrzega.

Obowiązek prowadzenia gospodarstwa spada na Jerzego Oksiutę w 1972 roku wraz ze śmiercią ojca. — Najpierw jeździłem z owocami i warzywami na giełdę. Kupcy kiwali mnie na niej, zresztą kiwają do dzisiaj wszystkich rolników. Banda handlarzy, którzy chcą na nas tylko zarobić. Nie liczy się praca chłopa, tylko ich zysk. W mieście czereśnie sprzedam za 10 zł, na giełdzie za 4. Miałem już dość pracy za darmo i zdecydowałem się na handel obwoźny — tłumaczy. Najpierw Pan Malina jeździł z towarem w stronę Serpelic. Potem w drugą, przez most, za Bug – Ogrodniki, Klekotowo, Zajęczniki, Słochy Annopolskie. I jeszcze dalej, za krzyżówkę – Turna Duża, Anusin, aż do Siemiatycz.

Ale nie tylko uprawa owoców i warzyw jest jego oczkiem w głowie. Pan Malina ma też zwierzęta hodowlane. Zresztą nie tylko hodowlane. Każdego roku dzikie kaczki budują gniazdo nad jego stawem. I co roku niszczą je psy. Tym razem ostaje się pięć jajek. Gospodarz wkłada je do inkubatora. Wylęgają się młode. Po kilku dniach drepczą skrzydło w skrzydło z kurami. — Tajemnicze stworzenia. Do mnie i do żony podchodzą, ale od obcych uciekają. I tak uciekną, jak będą gotowe — mówi bez żalu w głosie. — Może zostaną? — pytam. — Uciekną. Bo są dzikie, to nie ich świat.

Handel kwitł i znikł

W gospodarstwie agroturystycznym na terenie ponad 100-letniego siedliska we wsi Sikory nieopodal Węgrowa stoi zabytkowy wóz obwoźny, używany w czasach, w których nie było samochodów transportowych. Były za to furgony, czyli wozy konne, kryte plandeką lub drewnianą skrzynią na ładunek. Odmalowany, z dorobioną rynienką przy daszku (żeby deszcz nie spływał po ścianach) i wymienionym podwoziem na żelazne. Remont to zasługa Andrzeja Niewiadomskiego – właściciela siedliska. Całą zimę szlifuje go w warsztacie. Tylko napis zostawia bez zmian: „Hodowla nasion i warzyw Mieszały Stefana w Węgrowie”.

Wóz kończy działalność w 1968 roku. Wcześniej przez 20 lat służył Stefanowi Mieszale do przewożenia nasion na targi: do Sokołowa, Jadowa, Stoczka Węgrowskiego albo Węgrowa. Sprzedawał głównie nasiona warzyw (ogórki, pomidory, buraki, rzodkiewka, sałata, brukiew, rzepa), ale i kwiatów. Najlepiej schodziła maciejka. Gospodynie nie wyobrażały sobie swojego ogrodu bez tej rośliny, której odurzający zapach niósł się po okolicy w upalne letnie wieczory…

Tego dnia za kółkiem Stefana Mieszałę zastąpiła żona. Droga była pusta. Dopiero na skrzyżowaniu w Łochowie kobieta minęła się z motocyklistą. Popędziła konie i wyrwała do przodu. Po chwili mężczyzna dogonił ją i zawołał. — Hola, hola. Ciekaw jestem, kto tu ma pierwszeństwo? — Jak to? Oczywiście, że ja! — powiedziała z przekonaniem. — Chyba ze względu na płeć — młody człowiek zaśmiał się i odjechał bez złości.

Zwykle Stefan Mieszała jeździł na targ sam. Świątek, piątek ruszał o świcie. Zaprzęgał do wozu dwa harde konie. Sprawdzał, czy wszystko, co powinno być w furgonie, jest na swoim miejscu. Obecność latarki naftowej i niezakurzonej tabliczki „Hodowla nasion i warzyw Mieszały Stefana w Węgrowie” potwierdzał dwa razy. To na wypadek kontroli policji. Dojechawszy na targowisko, wyjmował worki z nasionami i ustawiał je w rządek. „Komu, komu?” – krzyczał. Potem w torbach z pociętego nożem kartonu, umocowanego klejem z mąki żytniej, wręczał towar najlepszej jakości klientom.

Nie wszyscy byli tak uczciwi jak Stefan Mieszała. Hochsztaplerzy sprzedawali ziarna, które straciły siłę kiełkowania. W chwili transakcji nie dało się takiemu udowodnić, że oszukuje. — Wziął się za to wreszcie wydział rolnictwa — opowiada Andrzej Niewiadomski. — Chłopów zaczęli odwiedzać urzędnicy – brali próbki, dawali zgody na handel. Bez zgody ani rusz. Później zaczęto wprowadzać kolejne obostrzenia. Zrobiło się ich tyle, że Stefan Mieszała i jemu podobni przestali zajmować się handlem detalicznym. Z mapy Polski zaczęły znikać rynki, a pojawiać sklepy państwowe.

Państwowe GS-y, cz. 1

A skoro już przy państwowych sklepach jesteśmy, sporo dawnych geesów ostało się jeszcze na nadbużańskim Mazowszu i Podlasiu. Te same co wtedy ekspedientki podają w nich tę samą co wtedy lemoniadę landrynkową. Tylko sklepy nie są już państwowe, a prywatne. W latach 90. gminne spółdzielnie na skutek przemian gospodarczych i ustrojowych zaczęły upadać, a byli pracownicy wykupywać je na własność.

Właśnie w takim państwowym geesie w Zabużu 50 lat temu Danusia Kotlarczuk stanęła po raz pierwszy za sklepową ladą. Lokal był skromny, parterowy, ale miejsca na towar nie brakowało, tym bardziej że tego towaru w najczarniejszych czasach PRL-u było jak na lekarstwo. — Wędlin się nie sprzedawało, bo każdy robił swoje. To samo dotyczyło drobiu. Dziewczynki potrafiły skubać kurczaki szybciej niż jeździć rowerem. Nie schodziło mleko, ser biały i śmietana. Był za to popyt na mydło (szare, w kostce) i proszek do prania w pudełeczku. Szampon pojawiał się od wielkiego dzwonu. Kiedy pierwszy raz dostałam płyn do mycia naczyń, ludzie pytali: „Co to?” — śmieje się pani Danuta. — Gospodynie za jajka kupowały i cukier, i mąkę, i herbatę. Za jedną wytłaczankę można się było nieźle wyposażyć — relacjonuje.

GS-y, cz.2

Nieco inne wspomnienia ma Renata Rypina, która zatrudniła się w sklepie rodziców w Serpelicach (wtedy jeszcze geesowskim) jako trzynastolatka. Zaczęła od posady głównego myjącego butelki zwrotne. Była sprytna i dobrze jej szło. Piwo, mleko, kefiry, oranżada… Nieraz klient nie wypił do końca, a już wołał: „Gdzie to dać?”. — Często przynosił butelkę po tygodniu. Cuchnącą niezidentyfikowaną wonią. Strach było brać, ale się brało — opowiada.

W wieku siedemnastu lat ­Renata „awansowała”. Zrobiła prawo jazdy i zaczęła jeździć po towar za Bug. Ojciec żukiem udawał się po cukier do Łap, córka maluchem po lody do Siemiatycz. Opatulała je grubymi kocami, służącymi do izolacji termicznej. Ruszała o 5 rano. Pół godziny jazdy, 25 kilometrów. Słodycze przywoziła w takim samym stanie zamrożenia, w jakim brała je z hurtowni. Czasami jeszcze zajeżdżała po wędlinę do Łosic, a lody i tak ani drgnęły. — Teraz to by się nie udało. Inna technologia produkcji — komentuje ekspedientka.

Rzadko, bo rzadko, ale zdarzały się przerwy w pracy. Wtedy Renata odrabiała lekcje w pomieszczeniu socjalnym. Siedziała tak długo, aż matka nie zawołała: „Córcia, obsłużysz pana?”. I córcia biegła. Z zeszytem w ręku. Potem pani od matematyki zamiast zadania z ułamków znajdowała w notatkach rachunki mieszkańców wsi. Kasy fiskalnej nie było, liczyło się na kalkulatorze lub „na piechotę”, czyli na tym, co było pod ręką.

Nie było kasy, ale była waga. Mama Renaty, Krystyna Tomoszuk, nie odchodziła od niej na krok. Bez przerwy coś ważyła. Jak nie smalec, odkrojony z 25-kilogramowej kostki, to kawałek masła wyjętego z rulonu. Najgorsza była mąka. Też sprzedawana na wagę, jak niemal wszystko. W jutowym worze stała obok kaszy i ryżu. Po całym dniu pracy sprzedawczyni była nią obsypana od stóp do głów.

Sklep w Serpelicach powstał w 1975 roku. Najpierw był geesowski. W latach 90. rodzice Renaty Rypiny wykupili go na własność. Matka z córką pracują tu do dzisiaj. Do dzisiaj jest w nim ta sama co na początku podłoga z lastryko, tzw. marmur PRL-u.

Handel przydrożny

Ostatnim typem sklepów wiejskich są te przydrożne. W jednym z nich Krystyna Filianowicz zaczyna swoją przygodę z handlem od sprzedaży truskawek pod parasolem. Codziennie siada na stołku przy drodze w Hołowczycach i otoczona wianuszkiem kobiałek czeka na klientów. Pada, nie pada – towar musi zejść. Aż do dnia, w którym potężny podmuch wiatru przenosi parasol na drugą stronę asfaltówki. Wieczorem mąż dostaje wyzwanie. — Zrób mi coś, żebym mogła przychodzić i w wichurę, i w deszcz. Zostawiać towar na noc. Sprzedawać więcej produktów — prosi.

Nie mija parę dni, a przed domem staje zbity z drewnianych desek całkiem spory sklepik. Na widok świeżych owoców i warzyw kierowcy przejeżdżający przez Hołowczyce hamują z piskiem opon. Ale nie tylko z tego powodu. Uroda córki Krystyny, pomagającej matce, mało którego mężczyznę pozostawia obojętnym. Od Pauliny, Podlasianki z krwi i kości, bije blask zdrowia i siły. Nieważne, jaki był powód postoju, handel zaczyna się zwykle od tego samego pytania: „Bimber mamy? — ekspedientka kiwa przecząco głową. — Ale przynajmniej jest z czego pędzić — pociesza zawiedzionych.

Największym postrachem przydrożnych handlarzy są Cyganie. Południe, pora karmienia zwierząt. Na podwórku kury, gęsi i kaczki dziobią codzienną porcję swojego obiadu. Pod sklep podjeżdża samochód. Zatrzymuje się podejrzanie blisko obejścia. Jedna z dwóch wysiadających kobiet zagaduje sprzedawczynię. — A ta kura też na sprzedaż? A gdyby pani tak poszła i ją zatłukła? Nie? A żywą? A ile pani ich ma? — dopytuje. Druga już za bramą wjazdową liczy ptaki. — Hola, hola. Gdzie pani idzie? — upomina ją właścicielka kramu. W aucie jest jeszcze mężczyzna. Szykuje się do wyjścia. Jeszcze nie stawia nogi na ziemi, a już biegnie w jego stronę pies gospodarzy, zawzięcie ujadając. Cała trójka odjeżdża w pośpiechu, zostawiając za sobą tuman kurzu.

Rozmowy kontrolowane

Na zacienionej ławeczce pod sklepem w Bondarach, z piwkiem w dłoni, siedzą Krzysiek i Józef. Ostatnio rzadko tu bywają. Dzielnicowa ich gania. Nie chce, ale musi. Jak ona nie pogoni, to ją pogonią – zwierzchnicy. Czasami daje chłopakom cynk wcześniej, żeby się zmyli, bo będzie kontrola. Oni ją za to i piwem poczęstują, i fajką, bo przecież ludzka jest.

Raz wpada niezapowiedzianie. W momencie, w którym Józek bierze łyk żubra. — Daj mu upomnienie. Nawet pijany nie jest — Krzysiek prosi w imieniu kumpla. Dzielnicowej mięknie serce. — Dobra, będzie upomnienie. Tylko stóweczka. — To teraz zostaniemy kolegami? — zagaduje mężczyzna. — Pan był karany? — pyta policjantka. Krzysiek przytakuje. — A pan? — Józek też przytakuje. — To nie zostaniemy przyjaciółmi, do policji was nie wezmę.

Krzysiek odsiedział sporo. Najwięcej za jazdę po pijanemu. Pierwszy raz łapią go 100 metrów przed celem podróży. Cztery miesiące zawiasów i zakaz prowadzenia pojazdów mechanicznych na cztery lata. Drugi raz za jazdę bez uprawnień. Następne cztery miesiące za kratkami. Potem kolejne. Tak zbiera się łącznie 15 lat.

— W Polsce policja nie jest tak liberalna jak w krajach Beneluksu — skarży się Krzysiek, spijając piankę z drugiego piwka. — Jechaliśmy w Holandii do pracy. Trzeba było zrobić objazd. Kumpel mówi: „Jedziemy pod prąd. Będzie szybciej. Kilometr to tyle, co nic”. Tak przygazował tego volviaka 440, że mu piwo z ręki wypadło. Zamiast kierownicę trzymać, szukał flaszki pod nogami. I bach. Wjechaliśmy w „chińczyka”, wyjeżdżającego z podporządkowanej. Przyjechała holenderska policja. „Piłeś coś?” – zapytał mundurowy. „Tylko trawkę paliłem” – odpowiedział kierowca. „Dobrze, to wycofaj wózek” – nakazał funkcjonariusz. Nie wyszło. Zamiast na pobocze, walnęliśmy w radiowóz. A oni mandat nam dali tylko na drogę i życzyli miłej dalszej podróży — wspomina z rozrzewnieniem.

Szybciej niż przed dzielnicową chłopcy uciekają przed sąsiadką, Heleną Frankowską. — Oho, idzie! — na jej widok Krzysiek szturcha Józka. Kobieta przysiada się do nich. Nic nie pije, nie pali. Loda co najwyżej zje. Przychodzi, żeby pogadać. A gada… i dużo, i głośno. — Ja w Bondarach wszystkich przegadam. Szybko biegam, szybko gadam, szybko jem. Taka Lena już jest — śmieje się.

I zaczyna opowiadać. O tym, że do sklepu przyszła po chleb i papierosy dla niepełnosprawnego mężczyzny, którym się opiekuje. Że dostaje od niego 400 zł. Że dorabia w ten sposób do renty, a renta mała – 810 zł, na kręgosłup, trzecia grupa. Że 27 lat temu miała wypadek w pracy, przy wytłaczaniu folii. Że siostrą Tamarą i siostrzeńcem Kubą, oboje schizofrenicy, też się opiekuje. Że się modli codziennie. Dużo jeszcze byłoby tych „że”, gdyby Krzysiek i Józek nie zerwali się raptem z ławki. — Serce dobre, tylko jadaczka jej się nie zamyka — rzucili na odchodne. Niedaleko, na działeczkach, mają swoją zaciszną dziuplę, gdzie mogą się spokojnie napić.

Tekst: Paulina Kościk,
Z
djęcia: Bartek Kosiński

Artykuł pochodzi z 31. numeru Krainy Bugu.

Wszystkie wydania w wersjach papierowych są dostępne w naszym sklepie: www.krainabugu.pl/sklep/