Wyprawa wzdłuż Bugu dla każdego z nich była podróżą w głąb siebie. Odkrywając nowe miejsca, szukali w pamięci śladów przeżytych zdarzeń i uwalniali wyobraźnię, która zwyczajny pejzaż zamieniała w dostępny tylko ich poznaniu cud natury.

Mijali kolejne miejscowości. Krajobraz na obu brzegach rzeki zmieniał się jak w kalejdoskopie. Redaktor snuł nudne opowiastki, komentując to, co widział z łódki. Artysta odłożył pagaje i kontemplował przyrodę. Fotograf pochłonięty był zapełnianiem kart pamięci swojego aparatu – strzelał zdjęcia seriami niczym karabin maszynowy. Z ich rozmów zapamiętał Świętą Górę Grabarkę oraz Mężenin. O ile o Grabarce słyszał wcześniej wielokrotnie, o tyle historia wolnomularzy i Korczaka nie była mu znana i bardzo go zainteresowała. Zrobił wówczas postanowienie, że kiedyś się tam wybierze i spróbuje poznać tajemnicę tego miejsca. Było już dobrze po południu, kiedy nagle poczuł głód, najpewniej od ilości wypalonych wspólnie z fotografem papierosów. Nieoczekiwane uczucie, którego już dawno nie doświadczył. Jego towarzysze też chętnie wrzuciliby coś na ząb. Tymczasem przed nimi wyrastał most kolejowy we Fronołowie – latem miejsce schadzek letniskowej młodzieży oraz obowiązkowy punkt widokowy na rzekę. Majestatyczna stalowa konstrukcja, wsparta na trzech filarach, pokryta mieniącymi się w słońcu odcieniami srebra i błękitu, robiła wrażenie zarówno z bliska, jak i z daleka.
Wolność łąki
Zaczynało zmierzchać, gdy dobili do mostu w Kózkach. Okazało się, że już kiedyś latem tutaj nocowali, ale wtedy była to piaszczysta wysepka przy brzegu. Teraz rzeka wchłonęła cypel, jak raz na jakiś czas zagarnia skrawek terytorium Ukrainy lub Białorusi, aby przyłączyć go do Polski. Postanowili, że tym razem będą spali na stałym lądzie, gdzieś pomiędzy Bindugą a Klimczycami. Przycupnięta przy lewym brzegu Bugu osada nie spodziewała się wizyty przybyszów w kanu. Noc zapowiadała delikatny przymrozek, ale trudno było zgadnąć, czy temperatura drastycznie spadnie czy też zatrzyma się w okolicach zera. Obóz w postaci dwóch namiotów stał już w pełnym rynsztunku. Zaproponowali mu, że jeden chętnie mu odstąpią. Zdecydowanie odmówił. Miał już swoje upatrzone miejsce, w którym postawi dzisiaj szałas. Widział je z daleka i był przekonany, że nic lepszego w okolicy nie znajdzie. Była to nieduża polanka na skraju sosnowego zagajnika, osłonięta z trzech stron od wiatru ścianą drzew. Cisza i spokój. W zasięgu ręki miał gałęzie z igliwiem, którymi miał zamiar wyścielić swój tymczasowy dom.
Zjedli razem kolację, przyrządzoną przez Artystę na ognisku. Nie był przyzwyczajony do regularnych posiłków. Starał się sobie przypomnieć, kiedy ostatnio jadł trzy razy dziennie. Na deser kompania znowu raczyła się marketową whisky, do tego jeszcze o smaku limonki, całość okraszając czarnym napojem. Ostatnio słyszał, że kosztuje więcej niż małpka wódki tej samej pojemności. Mimo wszystko wypił z nimi trzy kolejki, bo więcej nie dał rady. Chciał im jeszcze coś opowiedzieć, ale towarzystwo było już dostatecznie rozbawione i mało zainteresowane jego historiami. Udał się więc do swojego szałasu. Gdy już leżał w podarowanym mu śpiworze, owinięty dwoma polarowymi kocami, kątem oka widział dogasające nad rzeką ognisko i niewyraźną postać zbliżającą się od strony wsi. Spodziewał się gwałtownej reakcji współtowarzyszy na obecność intruza, ale zamiast tego usłyszał gromki śmiech. To „kogutek”, wreszcie do nich dotarł. Naciągnął kaptur śpiwora na głowę i odpłynął w spokojny sen.

Złoty rycerz
Świt był rześki, i taki zapowiadał się cały dzień. Artysta jeszcze przed śniadaniem sprawdził pogodę w swoim smartfonie, i wyszło na to, że po południu zacznie padać. Na domiar złego, oprócz kontuzji barku, której się nabawił podczas nocnej biesiady, okazało się, że porwał jedyne spodnie. Fotograf zaś już po pierwszej nocy oświadczył, że nie ma bielizny termicznej, i dalej nie płynie. Zdaje się, że Redaktorowi też ta sytuacja odpowiadała, bo jakoś szczególnie nie oponował. Przybrał tylko srogą minę i przez chwilę patrzył na wszystkich z niedającą się ukryć pogardą. To mogło oznaczać tylko jedno: wspólna przygoda dzisiaj dobiegnie końca. Jednak chwilę przed dziesiątą niemrawo ruszyli dalej. Rzeka otrząsała się niespiesznie z porannych mgieł, odsłaniając konary zatopionych w niej wierzb. Około jedenastej na jej lewym brzegu zamajaczyły zabudowania Mężenina, jednak dworu nie było widać. Tuż po trzynastej na tafli wody dostrzegli spadziste dachy drohickich kościołów i pękatą kopułę cerkwi. Gdy wypłynęli na prostą, w swojej całej okazałości objawiła się im Góra Zamkowa. Pamiętał ją z dzieciństwa, kiedy przyjeżdżał do Drohiczyna z matką. Za każdym razem opowiadała mu legendę o ukrytym we wnętrzu góry złotym rycerzu. To była doskonała pożywka dla jego wyobraźni…
Gdy dopłynęli do zakola Bugu tuż pod masywem góry, Artysta wskazał na lewy brzeg i wspomniał, że jeszcze przed wojną znajdowała się tu część Drohiczyna, na którą prowadził most. Zwana była Ruską Stroną. Przywołanie tej nazwy kompletnie wytrąciło go z równowagi. Odżyły w nim dawne, ale nieuświadomione wspomnienia. Wiedział już, że musi coś z tym zrobić, ale jeszcze nie wiedział co.

Noc na cmentarzu
Przepłynęli przez Drohiczyn dosłownie w ciągu kilku minut. Było wczesne popołudnie. Na prawym brzegu zauważyli spacerowiczów, którzy pozdrowili ich przyjaznym gestem. Ale jego myśli krążyły już po zupełnie innej orbicie. Od Artysty dowiedział się, że w ciągu maksymalnie dwóch godzin dopłyną do Tonkiel, i tam zakończy się ich eskapada. Zaproponowali, że kierowca busa może go odwieźć do Mielnika. Zbył tę propozycję serdecznym, ale nic nieznaczącym uśmiechem. Zaczął rozglądać się za miejscem, gdzie spędzi dzisiejszą noc. Z rozmów między Redaktorem a Artystą wywnioskował, że płyną wzdłuż historycznej linii Mołotowa i że można zobaczyć jeszcze sporo dobrze zachowanych bunkrów. Bo do tej pory żadnego nie widział.



Robiło się już ciemno, gdy dotarli do kolejnego mostu drogowego na Bugu – w okolicach Tonkieli lub Wólki Zamkowej. Prognoza pogody przedstawiona o poranku przez Artystę niestety się sprawdziła. Deszcz padał coraz mocniej i gęściej. Na brzegu nie było jeszcze kierowcy busa, choć miał się pojawić przed zmierzchem. Wszyscy, oprócz niego, zajęli się poszukiwaniem suchego drzewa do rozpalenia ogniska. Wykorzystał zamieszanie i, gdy cała trójka się oddaliła, zgarnął z łodzi swój worek i poszedł w kierunku wsi. Jak się domyślał, były to Tonkiele. Za plecami słyszał nawoływania towarzyszy podróży, zaniepokojonych jego nieobecnością, ale nie oglądał się za siebie. Wiedział, że gdy skręci w prawo, dotrze do Drohiczyna, ale dzisiaj nie miał na to sił. Wybrał odwrotny kierunek. Droga coraz bardziej się rozwidlała i jaśniała blaskiem świateł z parterowych domków. Wtem po prawej stronie zobaczył białą tabliczkę z czarną obwódką oraz płonący znicz. Był to cmentarz wojenny. Rano postanowił sprawdzić dokładnie, jaka historia się za nim kryje, a tymczasem wszedł za parkan nekropolii i rozłożył śpiwór od strony pola. Dwa kwadranse później bus z przyczepą wiozącą kanu przemknął obok cmentarza. Jego czerwone blade światła zniknęły przy skrzyżowaniu z drogą łączącą Sokołów Podlaski z Siemiatyczami… Nad brzegiem dogorywało ognisko, a czarna rzeka płynęła dalej.




Tekst: Daniel Parol
Zdjęcia: Bartek Kosiński
Artykuł pochodzi z 29. numeru Krainy Bugu
Wszystkie wydania w wersji papierowej dostępne są w naszym sklepie: www.krainabugu.pl/sklep