Czuła, jak z dnia na dzień wzbiera w niej bezradność i gniew. Stała się drażliwa i porywcza. W pracy, na mieście, nawet w domu – wobec dzieci, psa. A zwłaszcza wobec Jurka. Zawsze podziwiała jego spokój i opanowanie. A teraz właśnie
tym ją irytował.

Skakali sobie do oczu o byle co. Im głupszy pretekst, tym bardziej. Ale oboje wiedzieli, że chodzi o co innego: o niemoc wobec tej nieprawości i okrucieństwa, które wciąż się tam dzieje, rzekomo w ich imieniu i w ich interesie. I o wstyd przed dziećmi, że nie dość, że tuż obok wojna, to jeszcze to polowanie na ludzi w lasach i wypychanie za płot. A oni, dorośli, ani nie potrafią tego wytłumaczyć, ani temu zaradzić.

Wiadomo, że nie każdy jest bohaterem. Nie każdego stać na poświęcenie. Człowiek zwyczajny umie tylko wściekać się na własną bezsilność.

Dlatego, kiedy w sobotę podczas porannych zakupów u Beaty znowu usłyszała w radiu, że tam w lesie znaleźli kolejnego zamarzniętego na śmierć, to nie mogła się powstrzymać i powiedziała, nie tyle do Beaty, co do siebie samej:

— I co zwykły człowiek może zrobić w takiej sytuacji?

Zawstydzona tą nagłą wypowiedzią, widząc, że Beata, na szczęście, pochłonięta jest podliczaniem zakupów, uznała, że pytanie pozostanie bez odpowiedzi.

Jednak Beata, jakby po głębszym namyśle, odparła po chwili:

— Ja to bym im mogła najwyżej rosół ugotować.

— Rosół? Faktycznie! Czemu nie? Pani Beato, rosół to świetny pomysł! — ucieszyła się i poczuła taką ulgę i uniesienie prawie jak po pierwszej komunii. — Niech pani ugotuje, pani Beato, a ja im zawiozę.

Dokupiła jeszcze lody dla dzieci, pszeniczne piwo dla Jurka i pomknęła do domu jak na skrzydłach.

Beata zadzwoniła po tygodniu, w piątek wieczorem.

— No to mam ten rosół. Może pani zabrać.

— A, rosół! No tak, tak. Jasne!

— Tylko niech pani samochodem przyjedzie, bo razem wyszło prawie sto litrowych słoików. Namówiłam sąsiadki, parę klientek, i się nazbierało.

Sto? No dobrze. A może i lepiej. Ludzie wożą śpiwory, buty, ciepłe ubrania, leki, a tu nagle zwykły rosół. Ale sto litrów rosołu piechotą nie chodzi. Oni tam na tych bagnach przemarznięci, przemoczeni, głodni. Na pewno się nie zmarnuje.

Znajoma aktywistka dała jej telefon do fundacji spod granicy. Kazali przywieźć jak najprędzej, bo idą mrozy. Więc upchnęła jakoś te słoiki w bagażniku i na tylnym siedzeniu, bo jej mini to przecież małe autko miejskie. Przyszło jej nawet do głowy, że może to obciach takim czymś tam jechać, ale kiedy Jurek zaproponował, że zawiezie ją swoją toyotą, postanowiła, że lepszy mini niż wypasiony SUV. Wyjechała o świcie, czuć było nocny przymrozek. Po drodze miała dwie kontrole – policyjną i straży granicznej. Pytali, co wiezie, a ona, że chyba widać: ­rosół. Jak to rosół? No, rosół. Na wesele siostry. A, wesele! No, to wszystkiego najlepszego dla młodej pary.

Przeładunek odbył się szybko i sprawnie w umówionym obejściu na skraju lasu. Wypiła herbatę, zjadła kawałek pysznego sernika, podziękowała i ­ruszyła z powrotem. Oszronione gałęzie drzew skrzyły się w słońcu. Obróciła w obie strony w niecałe sześć godzin.

W niedzielę rano zadzwoniła do Beaty, że dowiozła.

Wkrótce przyszło od fundacji podziękowanie i kopia raportu z obszernym fragmentem o dożywianiu imigrantów w lesie. Było nawet kolorowe zdjęcie ciemnoskórej dłoni trzymającej kubek z parującym rosołem. Ze wzruszeniem wydrukowała zdjęcie i zawiozła do Beaty.

Beata rzuciła okiem na fotografię.

— To nie mój. Ja tak marchewki nie kroję — powiedziała.

Tekst: Leszek Stafiej

Artykuł pochodzi z 37. numeru Krainy Bugu

Wszystkie wydania w wersji papierowej dostępne są w naszym sklepie: www.krainabugu.pl/sklep