Tekst ten piszę na trzy dni przed Wielkim Piątkiem, więc zacznę tak: nie ma chyba nic bardziej rozczulającego w wiejskim pejzażu niż daszek z dwóch desek rozpięty nad głową Ukrzyżowanego.
Jakby ten, który za nas cierpiał rany, potrzebował jeszcze szczególnej ochrony przed deszczem. Jakby opad atmosferyczny był dla niego dodatkową torturą, której nie opisano w Biblii, więc należy mu jej kategorycznie oszczędzić. Nie ma drugiego takiego zwyczaju, w którym tak bardzo abstrakcja mieszałaby się z praktycyzmem, a wiekuistość z chwilową zapobiegliwością.
W tym krzyżu z daszkiem, który nie zawsze jest z dwóch desek, bo bywa wyrafinowaną konstrukcją przypominającą rzeźbiony okap lub małą wiatę, od razu widać kobiecą poczciwość. Takie matczyno-babcine serce, z którego wylewa się współczucie, dobroć i rumiana uczynność. Jestem pewien, że wymyśliła go kobieta, choć samo wykonanie pozostawiła już męskim dłoniom wiejskiego cieśli. Na szczęście nawyk zabezpieczania Chrystusa daszkiem upowszechnił się, zanim wymyślono parasolkę, bo strach pomyśleć, jak infantylnie wyglądałyby dziś nasze wiejskie miejsca kultu na skrzyżowaniach dróg, wzgórzach czy leśnych polanach. Czy dałoby się zachować powagę podczas modlitwy, widząc drewnianego Jezusa pod ortalionowym parasolem? A jest się o co modlić ostatnimi czasy.
Przede wszystkim o koniec wojny, od której oddziela nas już tylko – o paradoksie redakcyjny! – nasz tytułowy, kultowy i czczony na tych stronach na wszelakie sposoby Bug. I nie chodzi wyłącznie o wspólny graniczny odcinek z Ukrainą, ale i ten z Białorusią, gdzie buzuje wojna hybrydowa, przed którą, aby nas chronić, musiano uzbroić jedną z najpiękniejszych rzek Europy w szpetną, choć przecież niezbędną, zaporę.
Warto się też pomodlić o opamiętanie dla władców Europy. Mam na myśli wydumany przez nich program Fit for 55, który gdyby go przeczytać bywalcom sklepu z piwem gdzieś w Niemirowie lub Zosinie, wywołałby salwy zachrypniętego śmiechu, lecz przecież w swej istocie jest on bardziej groźny niż śmieszny. Fit to po angielsku dopasować. Mamy się dopasować do ekologicznych wymogów Europy – trochę jak szyja skazańca do otworu w gilotynie. Kto ma za grubą, temu ją unijny komisarz dopchnie kolanem. A potem wszystko załatwi ostrze rewolucji zwanej Zielonym Ładem.
Czy w zamian za absurdalne wyrzeczenia oraz wydatki, na które chce nas skazać Europa, będziemy oddychać lepszym powietrzem? Tak jakbyśmy teraz oddychali złym. Porównajcie czystość dzisiejszego powietrza z tym, co nam właziło do płuc za czasów PRL. Porównajcie czystość lasów, pól, łąk. Czystość ulic, chodników, klatek schodowych i toalet. Porównajcie wodę w kranie. Wodę w Wiśle, w Bałtyku, a choćby w naszym Bugu. Kiedy było w nim więcej ryb i większe trafiały się sumy? W latach 80. czy dziś?
Nawet jeżeli Europa wskutek narzuconych sobie restrykcji przestanie emitować cokolwiek niezdrowego poza pustosłowiem brukselskich urzędników, to i tak śmiecił będzie świat. Czy wiecie, że oceany są w 90 procentach zanieczyszczane przez zaledwie dziesięć rzek? Osiem z nich płynie w Azji, a dwie w Afryce. Najbardziej śmieciodajną jest Jangcy. Dalej: Indus, Ganges, Nil, Mekong, Niger. Te czarodziejskie nazwy, które mi w młodości rozpalały wyobraźnię, to dziś monstrualne rury ściekowe. Mieszkają nad nimi miliardy ludzi, którzy gdy wrzucają do rzeki swoje niedojedzone sajgonki, to razem z tacką i reklamówką. Ich najpierw naucz, Europo, jak postępować z odpadami, zanim bezsensownymi restrykcjami wpędzisz do grobu rencistkę, żyjącą sobie w opalanej drewnem chałupce gdzieś w powiecie wyszkowskim.
Tekst: Zbigniew Górniak
Artykuł pochodzi z 35. numeru Krainy Bugu
Wszystkie wydania w wersji papierowej dostępne są w naszym sklepie: www.krainabugu.pl/sklep