Od kiedy się spotkali i połączyli siły, wzajemnie się nakręcają i tworzą: stowarzyszenie wielokulturowe w Chełmie, skandynawski dom na chełmskiej wsi, Zagrodę Edukacyjną Wolawce. A teraz razem z nimi każdy z nas będzie mógł zbudować łódkę, wziąć ją pod pachę i popłynąć w siną dal. O tym wszystkim opowiada Agnieszka Poźniak.
Jaki impuls zdecydował o tym, że zainwestowali Państwo w biznes ściśle związany ze szkolnictwem?
Zagroda to efekt naszego zainteresowania szeroko pojętą edukacją. Pierwotnie chcieliśmy założyć w Lublinie międzynarodowe gimnazjum, ale pomysł ten upadł ze względu na reformę, która zlikwidowała ten typ szkoły. Nie chcieliśmy jednak zmarnować tkwiącego w nas potencjału, a jednocześnie zależało nam na wykorzystaniu miejsca, w którym mieszkamy, czyli wsi Wolawce. Szukając rozwiązania, natknęliśmy się na „Zagrody edukacyjne” – program Ministerstwa Edukacji i Nauki oraz Ministerstwa Rolnictwa i Rozwoju Wsi, którego celem było kultywowanie tradycyjnej kultury wsi i wprowadzenie tych zagadnień do podstawy programowej. Najprościej rzecz ujmując, dzieci i młodzież miały jeździć na wieś i poznawać wiejskie życie, ale w tradycyjnym ujęciu, począwszy od kultury, a skończywszy na hodowli zwierząt i uprawie roślin. Jednocześnie miało być to dodatkowe źródło dochodu dla mieszkańców terenów wiejskich. Uznaliśmy, że jest to dla nas doskonałe rozwiązanie.
Czy stworzenie biznesu zależnego w jakimś stopniu od polityki było trudne?
Musieliśmy spełnić szereg warunków, m.in. stworzyć odpowiednie programy edukacyjne, które uwzględniałyby uprawę roślin i hodowlę zwierząt – obie w tradycyjnym wydaniu. Ale chcieliśmy przemycić też coś innowacyjnego. Wymyśliliśmy, że doskonale połączy to aquaponika, rozwiązanie, w którym rośliny rosną na znajdującej się w basenach wodzie, a dojrzewają dzięki naturalnemu nawozowi, wytwarzanemu przez żyjące tam ryby. Wysoko zawiesiliśmy sobie poprzeczkę, bo była to chyba pierwsza w Polsce instalacja tego typu na większą niż przydomowa skalę. Zresztą nawet w Europie one dopiero raczkowały, problem był więc w ogóle z dostępnością tego rozwiązania. Byliśmy jak pionierzy, którzy sami składali wszystko, element po elemencie. Aquaponika to połączenie basenu, hydrauliki, instalacji napowietrzającej i elektrycznej, więc nie było to łatwe zadanie. Prace zajęły nam półtora roku. Ich koszt był oczywiście bardzo duży, ale na szczęście udało się pozyskać dofinansowanie na ten projekt.
Zależało nam nie tylko na budowie samej instalacji, lecz także na popularyzowaniu tej formy uprawy roślin, pokazywaniu dzieciakom systemu zamkniętego, który pozwala uczyć biologii, chemii, fizyki, ekologii. Udało się, i na początku 2019 roku rozpoczęliśmy regularną działalność.
À propos Państwa zamiłowania do edukacji: czy to z racji wykształcenia?
Mój partner uczył języka angielskiego, stosując przy tym nietypowe, innowacyjne techniki oraz opracowane przez siebie materiały. Ja zaś pracowałam w domu kultury, gdzie zajmowałam się animacją grup artystycznych.
Wszystko jasne – Państwo mają nauczanie we krwi. Jak pomysł z Zagrodą sprawdził się w praktyce?
Pierwszy rok działalności był fantastyczny, co – szczerze mówiąc – bardzo nas zaskoczyło. Nie przypuszczaliśmy, że warsztaty pieczenia podpłomyków w piecu chlebowym, wykonywania tradycyjnych zabawek i ozdób świątecznych, obcowanie z kozami będą cieszyły się takim powodzeniem i dadzą dzieciakom tyle radości.
Jak wyglądał taki dzień u Państwa?
Dzieciaki przyjeżdżały do nas na cały dzień lekcyjny. Klasę dzieliliśmy na dwie grupy. Najpierw każda z nich miała zajęcia merytoryczne, np. z pieczenia chleba. Opowiadaliśmy im historię tego procesu, w okresie żniw chodziliśmy nawet na pole i kosą kosiliśmy zboże, potem wiązaliśmy je w snopki, pokazywaliśmy, jak się je kiedyś młóciło. Dzieciaki same piekły podpłomyki w piecu chlebowym. W tym czasie druga grupa szła na łąkę, zrywała kwiaty, wiła wianki. Przy warsztatach aquaponicznych Janek opowiadał, jak kiedyś produkowano żywność, a jak to robi się teraz, co to jest ślad węglowy, jak go ograniczyć, co możemy zrobić, żeby być bardziej przyjaźni dla środowiska, dlaczego aquaponika jest bardziej ekologiczna, co to jest zero waste etc. Potem była część rekreacyjna z bieganiem po łące, ogniskiem, grami i zabawami, kontaktem ze zwierzętami.
Widzę, że wyręczaliście Państwo szkołę, bo to ona powinna uczyć tego wszystkiego.
W jakimś sensie program „Zagród edukacyjnych” wypełniał to zadanie. Fama o naszej Zagrodzie rozeszła się szybko, mieliśmy mnóstwo rezerwacji na kolejny rok. Niestety, przyszła pandemia i wszystko stanęło. Był to dla nas szok i ogromny żal, że tyle pracy poszło poniekąd na marne. Byliśmy zmuszeni wygasić aquaponikę, z powodu bardzo dużych kosztów jej utrzymania, i znaleźć alternatywne źródła dochodu – ja wróciłam do pracy w domu kultury, a Janek do nauki angielskiego.
Jestem pewna, że opowieść 90 proc. ludzi, którzy znaleźliby się w takiej sytuacji, na tym by się skończyła. Ale Państwo nie zastygliście „w oczekiwaniu na”, tylko znów zaczęliście szukać alternatywy.
Od wielu lat amatorsko budujemy łódki na własny użytek. To pasja, którą zaraził mnie Janek. Pewnego razu na amerykańskich forach internetowych wyczytał, że ogromną popularnością cieszą się w Stanach warsztaty szkutnicze dla rodzin, i zaproponował, że może byśmy przenieśli je na polski grunt. Spodobało mi się to, i zaczęliśmy działać. Postanowiliśmy wykorzystać do tego moją pracę w domu kultury i tam sprawdzić, czy pomysł chwyci. Dostaliśmy na ten cel dofinansowanie z Fundacji Orlen i zrobiliśmy warsztaty, podczas których powstały trzy łódki. Był to strzał w dziesiątkę – ludziom bardzo podobała się taka aktywność. W międzyczasie okazało się, że w Europie to wcale nie nowość, nawet w centrum Berlina można wziąć udział w takich warsztatach, co tylko utwierdziło nas w przekonaniu, żeby iść tą drogą.
Obecnie jesteśmy na etapie przygotowywania oferty budowy kajaków. Będzie ona skierowana już nie do grup szkolnych, ale do rodzin czy też pracowników jako oryginalna forma integracji i ćwiczenia pracy w zespole. Jest to dla nas alternatywa na obecną rzeczywistość, bo małe grupy wpasują się w obostrzenia pandemiczne.

Proszę wybaczyć, ale jak tak Pani słucham, to brzmi to abstrakcyjnie – siadamy i budujemy łódkę…
Wbrew pozorom, zresztą przy ogromnym zaskoczeniu uczestników, budowa łódki wcale nie jest skomplikowana (śmiech). Procedura jest rzeczywiście długa, bo są pewne etapy, które po prostu trzeba przejść, jak np. wycinanie, malowanie i schnięcie. Ale sama budowa nie może być trudna z prostej przyczyny: łódki to jeden z pierwszych środków transportu, który kiedyś budowali ludzie, żeby w niektórych miejscach móc dosłownie przeżyć. A przecież nie mieli do tego ani narzędzi, ani zaawansowanych umiejętności. Tak więc tego typu budowa nie wymaga posiadania doktoratu (śmiech).
Jak zatem będzie to wyglądało: przyjedzie do Państwa grupa, wszystkie elementy będą gotowe, również pomalowane, i ona je tylko, albo aż, będzie składać pod Państwa nadzorem?
To zależy – klient może sam wybrać etap, na którym dołączy. Może zacząć od samego początku, czyli wycinania. Wiadomo jednak, że wtedy wszystko będzie trwało dłużej, będzie ileś tam spotkań. Druga możliwość to składanie i montowanie gotowych już elementów.
Projekt łódki, który proponujemy na takie warsztaty, to tzw. skin on frame, czyli szkielet, który powlekamy tkaniną. Te łódki tkaninowe, przede wszystkim kajaki – na takim pływał m.in. Jan Paweł II – są bardzo lekkie i wytrzymałe. Doskonale sprawdzają się przy samotnych podróżach, bo można wziąć je pod pachę i przenieść z miejsca na miejsce. Buduje się je bardzo szybko, potem maluje zwykłą farbą akrylową, co można już zrobić samemu w domu, i – jak wyschnie – popłynąć.

Skąd bierzecie Państwo materiały?
Do niedawna kupowaliśmy je w znanej sieciówce z materiałami budowlanymi (śmiech).
Poważnie?
Jak najbardziej, choć wiem, że to wywołuje ogromne zdziwienie. To jest właśnie idea, która przyświeca ruchowi samodzielnego budowania łódek: ma być dla wszystkich, czyli tanio i z ogólnodostępnych materiałów. Najczęściej jako budulca używamy sklejki. Jeżeli chodzi o specjalistyczne materiały, to potrzebna jest na pewno żywica dobrej jakości, która też jest ogólnodostępna, choć my sprowadzamy ją z Czech, bo – w naszym odczuciu – jest najlepsza.
Ile zatem kosztuje taka łódka dla każdego?
Zadała mi pani teraz bardzo trudne pytanie, bo jesteśmy właśnie na etapie wyceniania (śmiech). To zależy oczywiście od stopnia skomplikowania łódki. Dotychczas najprostszy kajak udało się zbudować za 1000–1200 zł. Teraz będzie to droższe ze względu na inflację.

Kiedy warsztaty ruszą?
Jak tylko zrobi się ciepło, bo przyjemniej jest pracować na świeżym powietrzu, a nie w warsztacie. Tym bardziej że mamy wokół piękne tereny. Nadmienię tylko, że pierwsze chętne rodziny do takiej integracji już się zgłosiły.

Jesteście Państwo niesamowitym, bardzo kreatywnym duetem. Sami uczycie się tych wszystkich rzeczy?
To zależy od stopnia trudności. Dużo czerpiemy z ogólnodostępnych, np. amerykańskich materiałów, którymi ludzie chętnie się dzielą. Jeśli chodzi o umiejętności rękodzielnicze, to biorę udział w różnych zajęciach, żeby podpatrzyć te trudniejsze rzeczy. Uczę się też od lokalnych twórczyń ludowych. Wydaje mi się, że jak ktoś ma umiejętność dzielenia się wiedzą i potrafi też nawiązać kontakt z grupą, w szczególności z dzieciakami, to poradzi sobie z każdym tematem. A jak ma się jeszcze otwartość na świat i potrzebę uczenia się, to już w ogóle. Myślę, że własne predyspozycje są ważniejsze niż temat, który jest do zgłębienia.
Życzę zatem biznesowych sukcesów i szybkiego powrotu do czasów przedpandemicznych, bo wiem, że Zagroda Wolawce to wcale nie przeszłość.
Tekst: Justyna Franczuk
Zdjęcia: Piotr Tołwiński
Artykuł pochodzi z 31. numeru Krainy Bugu
Wszystkie wydania w wersji papierowej dostępne są w naszym sklepie: www.krainabugu.pl/sklep