Bernard Górski przez cały życie „nasiąkał” rodzinnymi historiami związanymi z młynarstwem, którym jego rodzina zajmowała się od połowy XIX wieku. Obserwował też determinację, z jaką jego ojciec próbował kontynuować ten fach. Sam nie zamierzał tego robić. Miał inne plany na życie, które zostały pokrzyżowane przez peerelowski system. Zbudował więc Młyn Zbożowy „Bracia Górscy”. I rodzinna tradycja trwa. Czy ktoś przejmie po nim pałeczkę?
Przygotowując wywiady do tej rubryki, zazwyczaj zaczynam rozmowę od pytania o pomysł na biznes na Podlasiu. W Pana przypadku nie jest to takie proste, bo musimy się cofnąć o ponad sto lat i początków przygody rodziny Górskich z młynarstwem.
Moja rodzina rzeczywiście zajmowała się wyrobem mąki od bardzo dawna – ja jestem czwartym pokoleniem w tym fachu. Z tego co wiem, moi pradziadowie pracowali w co najmniej kilku młynach, które znajdowały się na wschodzie Polski. Nie byli ich właścicielami, dzierżawili je od posiadaczy ziemskich od połowy XIX wieku. Mowa chociażby o młynie Pełch koło Ciechanowca czy Baciki koło Siemiatycz, które należały do hrabiego Henryka Ciecierskiego. Potem przenieśli się na zachodnią stronę Podlasia i zajęli młyn na rzece Myśla w Bohach. Do Repek zawitali w 1896 roku i wydzierżawili wiatrak w majątku Dernałowiczów. Położony był on na wiatrakowej górze, której już nie ma, została przerobiona na żwirowisko i zniknęła. Dzierżawili go do 1905 roku.
Potem dziadek wyjechał za chlebem do Stanów Zjednoczonych. Tam zastała go I wojna światowa. Jego pobyt się przedłużył. Wrócił po odzyskaniu przez Polskę niepodległości i wybudował swój pierwszy młyn właśnie w Repkach. Niestety nie cieszył się nim zbyt długo, ponieważ niebawem budynek spłonął.
Nieszczęśliwy wypadek?
Trudno powiedzieć. Na ten temat narodziło się kilka teorii. Jedna z nich mówi, że podpaliła go konkurencja, której wtedy nie brakowało. W tamtym czasie młyn był wszak w co drugiej wsi. Były to małe zakłady, ale o dużym zagęszczeniu. Nie ma na to jednak dowodów.
Faktem jest, że przez jakiś czas przed wypadkiem do dziadka przyjeżdżał z Sokołowa pewien Żyd i uporczywie namawiał go na ubezpieczenie zakładu. Dziadek długo się opierał, twierdząc, że nie ma za co tego zrobić, ponieważ wszystkie oszczędności wydał na budowę młyna. Żyd stwierdził, że pożyczy mu te pieniądze. Pewnej niedzieli przysłał dorożkę z pracownikiem firmy ubezpieczeniowej i zapłacił za wszystko. Kilka tygodni później młyn spłonął. Dzięki pieniądzom z ubezpieczenia udało się go odbudować. To było w 1925 roku. Ten właśnie zakład przejąłem w latach 90. XX wieku.
Zanim jednak to się stało, młynem zajmowali się Pański dziadek i ojciec.
Zgadza się, jakoś udało im się to robić. W okresie II wojny światowej młyn był przejmowany przez kolejne armie. Najpierw Wehrmacht, potem Armię Czerwoną. To naprawdę cud, że przetrwał. W 1945 roku mojego ojca zesłano na Syberię. Nie było go rok. To jedyny czas w historii, kiedy młyn był nieczynny. Po powrocie ojca z zesłania zaczęły się eksperymenty ekonomiczne komunistów. Państwo było represyjne i postanowiło zlikwidować ten rodzaj działalności. Ojca osadzono w więzieniu za rzekome przestępstwa gospodarcze. Wypuszczono go po miesiącu. Dużo młynów w tym czasie zamknięto, bo po prostu nie dało się z nich wyżyć. Z pięćdziesięciu, które działały w powiecie sokołowskim, zostało dosłownie kilka. Dodam, że dziś jestem tylko ja.
W dodatku w tamtych czasach państwo narzucało stawki za przemiał i były one naprawdę groszowe. Bywały takie absurdy, że np. gotowe produkty w sklepach, takie jak mąka czy kasza, były często tańsze niż pszenica. Młyn nie miał prawa ani kupować pszenicy, ani sprzedawać mąki. W ograniczony sposób mógł tylko świadczyć tzw. usługi młynarskie. W praktyce polegało to na tym, że przyjeżdżał rolnik, przywoził ziarno, które było mielone, i wyjeżdżał z mąką. Płacił więc za samą usługę mielenia. Ustrój nie przewidywał obrotu handlowego. Wszystko było postawione na głowie. Nie istniały żadne mechanizmy ekonomiczne. Trudno w to uwierzyć, ale zmiana nastąpiła dopiero w czasach Balcerowicza.
Jak Pana ojcu udało się zatem przetrwać?
Naprawdę nie wiem, może po prostu nie umiał robić nic innego. Nie chcę tu mówić o żadnych etosach, bo być może wtedy nawet to słowo nie było znane. Robił wszystko, żeby utrzymać się na powierzchni.
Przez całe życie nasiąkał Pan młynem; czy naturalnym było, że przejmie Pan rodzinną schedę?
Nie, nic takiego nie miało miejsca. Jak już mówiłem, ta branża była skazana na zagładę i nikomu w rodzinie przez myśl nie przeszło, że działalność będzie kontynuowana. Z wykształcenia jestem historykiem. Studiowałem w stanie wojennym, miałem epizod opozycyjny, to zaważyło na tym, że nie dano mi szansy pracy w zawodzie. Kiedy szukałem innego pomysłu na siebie, mój ojciec miał wypadek – złamał nogę w biodrze i trafił do szpitala. W tym czasie ludzie przyjeżdżali po mąkę. Zakasałem rękawy i przez tydzień walczyłem z młynem, nie mając zupełnie pojęcia, jak to wszystko działa. Koniec końców udało mi się go opanować. I to był początek mojej przygody z produkcją mąki. Zupełny przypadek.


Co się stało, kiedy Pana ojciec wrócił do domu?
Powiedziałem mu, że z zakładem, który ma, daleko się nie zajedzie i trzeba myśleć o budowie nowego. Początkowo, co prawda, chciałem go modernizować, ale inżynier, którego ściągnąłem z Torunia, wybił mi to z głowy. Młyn był w takim stanie, że bardziej opłacało się zainwestować w nowy zakład. Zdecydowałem, że wezmę kredyt i się tym zajmę.
Tata przyjął to naturalnie?
Był przerażony – odium komunizmu zrobiło jednak swoje. Tata bał się takich wyzwań i był przeciwny moim działaniom. Uważał, że to wszystko jest za duże, niepotrzebne i się nie sprawdzi, a ja polegnę na tym rynku.
Jak Pan go w takim razie przekonał?
Nie przekonywałem go jakoś szczególnie, po prostu zacząłem działać na własną odpowiedzialność. Ojciec powtarzał: „Poczekaj, na razie nic nie rób. Będziesz działał kiedyś, jak będziesz miał pieniądze”. Tylko nie wiem, skąd by się miały one wziąć (śmiech). Wiedziałem, że ojciec ma po prostu inne podejście, że po tych wszystkich sybiracko-wojenno-komunistycznych epizodach bał się nowych wyzwań. Ja takich blokad nie miałem.

Miał Pan kogoś do pomocy przy tak poważniej inwestycji?
Nie, nie miałem żadnego doradcy, wszystko musiałem opanować sam. Być może dały o sobie znać jakieś młynarskie geny (śmiech). W sposób naturalny zostałem młynarzem amatorem.
Byłem zielony, zaczynałem praktycznie od zera. Budowa młyna trwała pół roku, kolejne trzy miesiące zajął montaż nowej linii produkcyjnej. Od schematów technologicznych miałem fachowca. Uśmiechnęło się do mnie szczęście, bo trafiłem na dobrego wykonawcę z Torunia, który zmontował pierwszą linię pszenną. Do dziś zresztą współpracujemy.
Z tak długą rodzinną tradycją o rynek zbytu pewnie nie musiał się Pan martwić?
Wręcz przeciwnie: musiałem szukać klientów na własną rękę. Trzeba pamiętać, że nie były to jeszcze czasy internetu, więc szukanie odbywało się w sposób dosłowny.
Moi poprzednicy świadczyli usługi młynarskie na lokalną skalę. Ich towar był dostępny w promieniu maksymalnie dziesięciu kilometrów, docierał w zasadzie tam, gdzie można było dojechać koniem. Ja zacząłem szukać klientów nieco dalej. Ładowałem mąkę do żuka i jechałem do Warszawy. System był wówczas tak niedoskonały, że państwowe zakłady zbożowe urlopowały latem, a piekarnie zostawały bez mąki. Wtedy tacy pseudoprzedsiębiorcy jak ja mieli szansę wypełnić tę lukę. Jeździłem więc do piekarni i bezpośrednio im sprzedawałem mąkę. Płacono mi gotówką. To była szara strefa. Taka uciążliwa działalność trwała kilka lat.
Kiedy zaczęło być lepiej?
W 1995 roku. Wtedy też zacząłem budować pierwszy młyn. W 2006 roku powstał drugi – żytni. W ubiegłym roku mieliśmy generalną modernizację młyna pszennego.
W czym widzi Pan sukces swojego biznesu? Że trwa on – mimo dużej konkurencji?
Po pierwsze, myślę, że najważniejszy jest surowiec – w naszym przypadku pszenica. Kupujemy ją od stałych lokalnych dostawców z kilku okolicznych powiatów.
Po drugie, kiedy mieszkałem w Warszawie, bardzo nośne było hasło „sokołowskie wędliny”, bardzo pozytywnie je odbierano. Stwierdziłem, że użycie przymiotnika „sokołowski” będzie uzasadnione marketingowo i nazwałem swój sztandarowy wyrób „sokołowska jasna”.
Po trzecie – logo. Większość młynów w Polsce ma logo z wiatrakiem. Kiedyś w jakimś fachowym niemieckim piśmie wyczytałem, że konsumentom wiatrak niekoniecznie kojarzy się z mąką, że na opakowaniu należy podawać produkt, który powstaje z danego surowca. Razem z grafikiem Andrzejem Markuszem poszliśmy tym tropem i na opakowaniach zamieściliśmy babeczki. Być może dzięki temu zabiegowi nasze mąki przebiły się na rynku.
Po czwarte – ciężka praca. Na początku wiele lat działałem z młodszym bratem, który w latach 80. wrócił z wojska. Te pierwsze najtrudniejsze lata pracowaliśmy razem. Potem niestety brat zginął tragicznie i zostałem sam. Ale nazwę „Bracia Górscy” utrzymałem do dzisiaj.

Jak jest obecnie z liczebnością zakładu?
Pracuje ze mną dosłownie kilka osób. Linia przemiałowa jest zautomatyzowana, nie wymaga ludzkiej ręki. Jedynym problemem jest pakowanie i dystrybucja, i do tego właśnie potrzebuję pracowników.
Co dalej?
Mamy dwie linie produkcyjne. Przygotowujemy się do modernizacji młyna żytniego. W przyszłym roku rusza budowa magazynu i linii do automatycznego pakowania mąki w papierowe worki wentylowe. Znacznie usprawni to pracę i zwiększy wydajność. Pomysłów więc nie brakuje.
Czy będzie piąte pokolenie młynarzy Górskich?
Mam dwoje dzieci – syn Przemysław jeszcze studiuje, ale deklaruje, że zajmie się zakładem. Mam nadzieję, że tak właśnie będzie.
Tekst: Justyna Franczuk
Zdjęcie: Piotr Tołwiński
Artykuł pochodzi z 34. numeru Krainy Bugu.
Wszystkie numery Krainy Bugu w wersji papierowej są dostępne w naszym sklepie: https://krainabugu.pl/sklep/