Na poleskim odludziu, wśród łąk i lasów, znajduje się wieś Hanna. A w niej dom niezwykły, utkany z ciszy, przestrzeni i marzeń o przyszłości. Miejsce, gdzie docenia się ludzi i kocha przyrodę, gdzie nawet zaprzyjaźnione żaby mają swój staw. To dom Alicji i Andrzeja Kruszewiczów, których w te okolice przywiodły wspomnienia i poszukiwanie spokoju.
Są takie domy, w których można spędzić niewiele czasu, ale myślami na zawsze się w nich pozostaje. Andrzej Kruszewicz, dyrektor warszawskiego zoo, z wykształcenia lekarz weterynarii, z zamiłowania ornitolog, bawi się opowiadaniem historii i anegdot związanych z domem przy ul. Ptasiej, w którym od 12 lat wije zaciszne gniazdo.
— Trzeba było wjechać na podwórko, pod sam dom! — wita mnie uśmiechnięty gospodarz, po czym zaprasza w gościnne progi. — Uciekłem tu z marzeniami, chciałem mieć samotnię, kupiłem więc stare siedlisko, które sukcesywnie powiększałem. Połowa to lasy, połowa – pastwiska. Zapuszczam tu korzenie i mam mnóstwo planów. A moja żona Alicja jest tu szczęśliwa. Czego nam więcej trzeba?
Z sentymentu
— Pomysł na dom w tej okolicy zrodził się z kliku powodów. Jestem z Podlasia, z Białegostoku. Ale najważniejszy powód to przeszłość i wspomnienia. Czułem sentyment do tego miejsca. W czasach studenckich w ramach koła naukowego, które prowadził znakomity ornitolog dr Marek Keller, poznawaliśmy ptaki w Sobiborze. Studiując weterynarię w połowie trzeciego roku wziąłem pierwszy urlop, który spędziłem w terenie. W Lasach Sobiborskich prowadziliśmy badania ptaków szponiastych, a ja na zbiorniku Mosty-Zahajki, tutaj niedaleko, badałem błotniaki stawowe. Miałem piętnaście gniazd pod kontrolą. Przemieszczałem się po wodzie, w trzcinowiskach. To była niesamowita przygoda. Spotkałem wówczas wspaniałych ludzi, mieszkańców tych terenów. I pomyślałem sobie, że w przyszłości chciałbym być częścią tej krainy i tej społeczności — wyjaśnia Andrzej Kruszewicz.
Mieszkaniec siedliska w Hannie o zwierzętach wie chyba wszystko. Od 2009 r. jest dyrektorem warszawskiego zoo. Obronił pracę doktorską na Akademii Rolniczej we Wrocławiu. Podążając za pasją i zainteresowaniami naukowymi napisał kilkadziesiąt książek, w których opowiada o skrzydlatych mieszkańcach Polski. Od siedmiu lat prowadzi autorską audycję przyrodniczą Latające radio doktora Kruszewicza. Pani Alicja, podobnie jak mąż, jest lekarzem weterynarii. Zajmowała się w życiu różnymi rzeczami, ale miłość do zwierząt pozostała niezmienna. Oboje szukali takiego miejsca na ziemi, które połączy ich pasje i będzie azylem dla nich i dla ich najbliższych.— Mój mąż postawił warunek, że szukamy działki w pobliżu cieku wodnego albo rzeki — wspomina pani Alicja. — Znalazłam jedno urocze siedlisko koło Gołdapi, ale mąż stwierdził, że to za daleko. Tam jednak nie było takiego sąsiedztwa. Takich dobrych relacji. Tutaj są wspaniali ludzie. Od razu zostaliśmy dobrze przyjęci. Dostajemy dużo wsparcia, ufamy sobie i pomagamy. To jest bezcenne — przyznaje.

Raj dla zwierząt
Siedlisko w Hannie leży w otulinie lewego dopływu Bugu – malowniczej Hanki, która wije się pośród łąk i lasów, jakby zagubiona gdzieś na końcu świata. Dawno temu wierzono w jej uzdrawiającą moc. Nazywana w lokalnej gwarze drymlykiem (od drzemania), przyciągała do źródła tych, którzy szukali lekarstwa na bolączki ciała i duszy.
— Na początku planowałem, że będę tu mieszkał sam — pan Andrzej wraca do przeszłości. — Zioła, przyroda i nic więcej. Ale Alicja miała w tym czasie konie w pensjonacie pod Warszawą i wymyśliła sobie, że przyjedzie tu ze swoimi zwierzętami. Zaczęliśmy od stajniostodoły. To było skomplikowane przedsięwzięcie, ale się udało. Żona zjechała tu z końmi na okres wiosny i jesieni, bo w starej chałupie wszystko było wiatrem podszyte. W międzyczasie dogadałem się z sąsiadem, od którego kupiłem ten spichrz. Był w idealnym stanie. Miejscowi zrobili fundament, potem wstawiliśmy stare okna i się zrobiła ciekawa kwatera. Zachowało się wiele sprzętów i wyposażenie po poprzednich właścicielach. Służą nam do dziś. To była nasza pierwsza baza. Potem powstał budynek gospodarczy. W tym czasie w starej chałupie urządziliśmy łazienkę, żeby można było przyjmować gości, i Alicja zaczęła tu pomieszkiwać. Ja mam stąd 240 km do Warszawy, wciąż pracuję, więc wpadam raz na dwa tygodnie i ogarniam cięższe rzeczy — tłumaczy pan Andrzej. A jest co ogarniać. Właściciele siedliska hodują konie, króliki i kury. Pani Alicja prowadzi hodowlę polskich spanieli myśliwskich. Pierwsza suka przyjechała do Hanny z Kadzidłowa z hodowli dra Andrzeja Krzywińskiego, który rozpoczął przygodę z tą starą polską rasą, pochodzącą z kresów wschodnich. — Rasa zaczęła być modna, także za granicą. Mamy kontakty z hodowcami z całej Europy — wyjaśnia Alicja Kruszewicz. — Te psy mają doskonały węch i są wykorzystywane do poszukiwania ludzi czy przedmiotów. Nasze suki mogą się poszczycić wieloma medalami — zachwala z dumą pan Andrzej i zaprasza na jeszcze ciepłą drożdżówkę.

Pośrodku niczego
Zapach palonego drewna, którym właściciele ogrzewają dom, miesza się z aromatem potraw. Do moich dłoni przytula się ufna suka, nazywana przez gospodarza Bździągwą, która co chwilę skraca dystans. Za oknem zimno i wiatr, a tu błogie ciepło, jak w domu moich dziadków… Kiedy pytam, co jest najcenniejszym darem, jakim obdarował ich los w Hannie, słyszę: sąsiedzi. Dobre relacje z sąsiadami to ogromna wartość – podkreśla pan Andrzej. — Dzielimy się z nimi owocami i warzywami z naszego ogrodu, a dostajemy świeże mięso, mleko, masło i śmietanę. Współpraca jest wzorowa. Tu po sąsiedzku wybudowano mostek, żeby krowy swobodnie się przemieszczały na pastwiska, więc i ludzie zaczęli częściej do nas zaglądać. I tak się zaprzyjaźniliśmy z sąsiadami. Do najbliższego sąsiada to chyba z kilometr mamy. Do Dejneki jest z półtora kilometra, do Chaciówki też mniej więcej tyle samo, więc to jest takie „in the middle of nothing” – jak określili nasi niedawni goście z Holandii. Pośrodku niczego — tłumaczy.
— Alicja wszędzie zakładała ogródki, więc tutaj też od razu taki powstał — wspomina gospodarz. — Mamy miejscowe odmiany jabłek. Stara jabłonka po przycięciu zaczęła pięknie owocować, a nowe sadzonki Alicja kupowała za pieniądze ze sprzedaży złomu, który był na terenie siedliska. Podeszliśmy do sprawy ekologicznie – nie ma u nas żadnej chemii, korzystamy z własnej oczyszczalni. Dążymy do tego, by gospodarstwo było samowystarczalne. Zbieramy pokrzywę, macierzankę, podagrycznik czy babkę lancetowatą, z których robię ziołowe herbatki. Gościom bardzo smakują — śmieje się pani Alicja. — Jako atrakcję udzielam im instrukcji, jak rozpalać w piecu i utrzymywać ciepło w drewnianej chacie — dodaje.
Więcej niż idea
Andrzej Kruszewicz, który na co dzień dba o dobrostan tak wielu zwierząt w warszawskim ogrodzie zoologicznym, nie mniej energii poświęca istotom, które pojawiają się w nadbużańskim siedlisku. — Kiedy kupiliśmy tę ziemię, widać było, że w tym miejscu musiało być jakieś oczko wodne, bo rosły tu specyficzne rośliny. Zadbałem więc o wykopanie stawu dla żab. Wiosną już było gwarnie: pojawiły się rzekotki, grzebuszki ziemne, żaby zielone, ale też zaskrońce, bociany i czaple białe. W tym stawie kąpią się zwierzęta i ludzie — śmieje się pan Andrzej. — Po takiej kąpieli skóra jest jedwabista; to takie nasze rodzime borowiny — zapewnia.
Na razie nie mają konkretnych planów, by turystycznie wykorzystać swoje miejsce na ziemi. Z jego dobrodziejstw póki co korzystają dzieci i wnuki. — Mamy dwóch synów. Na początku warunki były prymitywne, więc wpadali ze swoimi dziećmi tylko na chwilę. Ale dwa lata temu nasza wnuczka Kalinka oświadczyła, że zostaje w Hannie. Za nic nie chciała wracać do Warszawy. I ja się jej wcale nie dziwię. Tu jest prawdziwie wolna – biega na bosaka, pomaga babci przy sianokosach, opiekuje się psami, kurami i królikami, jeździ konno, strzela z łuku… I to jest wystarczający powód, żeby rozwijać to miejsce dla przyszłych pokoleń. Mając taką motywację, zaczęliśmy powiększać gospodarstwo, które obecnie liczy 15 hektarów — tłumaczy Andrzej Kruszewicz.

Spokój pod gwiazdami
Jednak tym, co najmocniej wiąże ich z tym nadbużańskim skrawkiem kosmosu, jest przyroda. — Syn przyjeżdża z teleskopem i oglądamy gwiazdy. Niebo tutaj jest obłędne — rozmarza się pan Andrzej. — Obserwowanie przyrody bardzo wciąga. Nie tęsknię już do dużych wypraw, stałem się domatorem. Coraz bardziej zaczynam doceniać spokój, który jest mi potrzebny także do pisania. A w Hannie jest cisza. W tej ciszy obserwuję zwierzęta: żurawie, bieliki, kruki. Jak pojawiły się wilki, to ubyło saren, ale widzę, że ich stada powoli stają się coraz większe. To bardzo wdzięczne zwierzęta do obserwacji. Zachwycają mnie także owady. Nad naszą piaszczystą plażą spotykam czarne pszczoły, chrabąszcze, gąsieniczniki. Robię im zdjęcia, próbuję oznaczać, ale nie zawsze to się udaje — tłumaczy. — W dzieciństwie zbierałem ważki – dosłownie tak było. Na trasie z Białegostoku do Supraśla samochody uderzały w te piękne owady i ja je potem zanosiłem do domu. Martwe, ale wciąż piękne… Zacząłem o nich dużo czytać. To było bardzo fascynujące! Owady to cuda! Wciągają mnie coraz bardziej. Modraszki, dukaciki, turkuć podjadek – wystarczy wyjść z domu, iść przed siebie i patrzeć.
W Hannie Alicja i Andrzej Kruszewiczowie znaleźli wymarzony spokój i doskonały klimat, by rozwijać swoje pasje. W wolnych chwilach jadą nad Bug, by nacieszyć się widokiem rzeki. Kiedyś często przemierzali nadbużańskie łąki konno albo spływali z nurtem Bugu kajakami. Dziś to nie takie proste… Graniczna rzeka podzieliła świat ludzi i zwierząt… Ale na szczęście mają swoją Hankę. W jej czystym zdroju szukają radości życia i ucieczki od udręk tego świata. Póki płynie, ich raj jest bezpieczny, a oni cieszą się wolnością spełnionych ludzi.
Tekst i zdjęcia: Dagmara Jaworska-Bednarek
Artykuł pochodzi z 34. numeru Krainy Bugu.
Wszystkie czasopisma w wersji papierowej są dostępne w naszym sklepie: https://krainabugu.pl/sklep