Nie wiem, czy to wynikająca ze starzenia się potrzeba bezpieczeństwa czy może efekt nabierania tak zwanej życiowej mądrości, ale w pewnym momencie zacząłem przykładać większą wagę do roli państwa w życiu.

Ja, niegdyś drapieżny korwinista i zwolennik wolnego rynku oraz zasady, że wszystko, niczym w naturze, samo się wyreguluje, zapragnąłem nagle rządowego interwencjonizmu.

Z lokatora mentalnego Dzikiego Zachodu stałem się wyznawcą Błogiego Wschodu z zagwarantowanym przez państwo dobrostanem tej krainy. Oczywiście wschodu rozumianego na sposób nadbużański. Czyli sielski i anielski.

O co mi chodzi? Otóż chciałbym, aby te niepowtarzalne resztki idylliczności, jakiej można jeszcze zażyć na Podlasiu, wschodnim Mazowszu czy Roztoczu, stały się w jakiś sposób dobrami gwarantowanymi. Aby całe to piękno, które z takim mistrzostwem starają się oddać na okładkach i rozkładówkach fotoreporterzy „Krainy Bugu”, nie zostało zniszczone przez niepohamowany industrial lub wypuszczoną samopas turystykę. Zwłaszcza tę jej nowotworową odmianę, która jest obliczona wyłącznie na tak zwany „rozwój regionu”, pojęcie zbyt mocno rozreklamowane w ostatnich latach. Kto chce sprawdzić, do czego wizualnie prowadzi źle pojęty rozwój regionu, niech się przespaceruje kilkusetmetrową drogą wiodącą na tamę przy zaporze solińskiej lub przejedzie drogą z Nowego Targu do Zakopanego.

W pierwszym przypadku stężenie gastronomiczno-rozrywkowego kiczu, doprawionego hałasem, powali nawet największego amatora wesołych miasteczek. W drugim czujemy się, jakbyśmy jechali nie do stolicy Tatr, lecz podążali (na dodatek w ogromnym korku) wielką alejką budowlanego supermarketu, który część stoisk wynajął firmom medycznym i z branży motoryzacyjnej. Tu sprzedaż materiałów budowlanych, tam armatury łazienkowej, wypożyczalnia przyczep, naprawa kosiarek. Składy, komisy, fabryki, fabryczki, manufaktury. Każdy element z innej parafii, każdy spod innej sztancy, wszystko brzydkie jak grzech śmiertelny. A do tego bilbordy wielkości boiska: naprawiamy ci prostatę, powiększymy piersi, wygładzimy zmarszczki, zapobiegniemy nietrzymaniu moczu (w zakopiańskich korkach akurat jak znalazł).

To już od dawna nie jest Podhale. To jest Podnerwie. Podtandecie. Podbezguście. Podchaosie. Jakie szczęście, że na końcu stoją jednak jeszcze te nasze swojskie, piękne Tatry.

Bardzo bym nie chciał, aby kraina Bugu stała się kiedyś krainą boomu. Turystycznego czy jakiegokolwiek innego. Także, paradoksalnie, tego ekologicznego, który pragnie nam skoczyć do gardeł w postaci farm wiatrowych i fotowoltaicznych, które może i są najtańszym źródłem energii, ale pod warunkiem, że Bruksela do tego stale dopłaca. Na pewno jednak są źródłem najbrzydszym. Przygnębiającym, stresującym, przytłaczającym. Ilekroć przyjdzie mi podróżować po tych miejscach Europy, a także po nielicznych fragmentach Polski, które oszpecono bezlikiem wiatraków, tylekroć mam ochotę iść potem do psychologa, aby poukładał na powrót to, co mi one rozwibrowały w głowie. Czuję się, jakbym był w jakimś postapokaliptycznym filmie w rodzaju Planety małp, z którego na dodatek nie potrafię wyskoczyć, niczym ze złego snu. Wiatraki w kupie są, owszem, ładne, ale pod warunkiem, że zrobione z drewna i w liczbie, którą można pokazać na palcach obu rąk. Stalowe kolosy rozsiane na setkach kilometrów kwadratowych to taka sama dewastacja pejzażu jak wycinka lasów, osuszanie jezior czy betonoza.

Dlatego chciałbym, aby jakieś czujne oko miało na to wszystko baczenie. Bóg ma zbyt dużo spraw na głowie, pozostaje liczyć na państwo.

Tekst: Zbigniew Górniak

Artykuł pochodzi z 34. numeru Krainy Bugu

Wszystkie wydania w wersji papierowej dostępne są w naszym sklepie: www.krainabugu.pl/sklep