Wyszedł do pracy, jak co dzień, na pociąg pięć po szóstej. Pies Lolo, nie wiedzieć czemu, próbował wyjść razem z nim. Dzieci jeszcze spały. Jak zwykle wrzuciła mu do plecaka dwie kanapki z serem i jabłko.
— Cześć — powiedział, nie patrząc na nią, i zamknął za sobą drzwi.
Budziła dzieci, odprowadzała do przedszkola, ogarniała dom, robiła obiad, wychodziła z psem po dzieci, wydawała obiad. Jeśli miała wolną chwilę, to układała puzzle na 100 elementów z widokiem Alp.
Wracał niedługo po siódmej. Na odgłos pociągu Lolo skamlał radośnie, drapiąc w drzwi, a dzieciaki rzucały się sprzątać buty porozrzucane w korytarzu, żeby się ojciec nie wściekał. Odgrzewała mu obiad. Jadł w milczeniu. Przy jedzeniu oglądał wiadomości, potem przeważnie czytał dzieciom bajkę do poduszki i wychodził z psem. Czasem jakiś film obejrzał albo mecz i szedł do łóżka. Spali razem, choć już się ze sobą nie kochali. Nie chcieli więcej dzieci. Odkąd nie zadziałała spiralka i trzeba było usunąć ciążę, przestał wierzyć w babską antykoncepcję. A męskiej nie używał.
Poza tym nie bił, nie pił. Dobre chłopisko, tylko zamknięte w sobie.
Dlatego kiedy tamtego dnia nie wrócił o zwykłej porze, ani następnym pociągiem, ani nawet ostatnim przed północą, zaczęła się niepokoić. Nie mogła zasnąć, przewracała się w łóżku z boku na bok. Przysnęła dopiero nad ranem.
Gdyby miał telefon komórkowy, to by do niego zadzwoniła. Ale jak sam nie zadzwonił, to znaczy, że i tak by nie odebrał. Zresztą telefonów komórkowych wtedy nie było.
Obudziło ją ujadanie psa. Ktoś głośno dobijał się do drzwi. Miejsce obok niej wciąż było puste i zimne. Za oknem ledwo szarzało. Zerwała się z łóżka, narzuciła szlafrok i pobiegła otworzyć. Za drzwiami stał sąsiad. Trzymał w ręce wędkę i plecak. Plecak Waldka. Powiedział, że szedł na ryby i znalazł go na brzegu rzeki, to chyba Waldka.
Wyrwała mu plecak, zajrzała do środka. W środku dwie kanapki i jabłko.
Krzyk zamarł jej w gardle. Odepchnęła sąsiada i wypadła z domu tak, jak stała, w szlafroku, prosto nad rzekę, przyciskając plecak do piersi. Sąsiad za nią. Pokazał to miejsce.
Wpatrywała się z nienawiścią w rzekę, sunącą ospale pod ołowianym niebem, wzięła głęboki wdech i ryknęła rozdzierająco ile sił w płucach:
— Waaaaldeeek!
Z okolicznych drzew z krakaniem poderwały się gawrony. Sąsiad się wzdrygnął. Zaczęła biegać wzdłuż brzegu tam i z powrotem, krzycząc „Waldek, Waldek!”, dopóki nie ochrypła tak, że nie mogła już wydać z siebie głosu. Wtedy poszli na policję.
Posterunkowy przejrzał dokładnie plecak, wypytał o wszystko, spisał protokół i zadzwonił na straż pożarną.
Strażacy przywieźli łódkę, spuścili ją na wodę i zaczęli dźgać dno rzeki bosakami. Na obu brzegach zebrali się gapie w nadziei, że zobaczą topielca. Wróciła do domu, bo zmarzła na kość w tym szlafroku. Wiedziała, że nie znajdą go żywego. A topielec? Po co jej topielec?
W domu siadła przy stole, oparła się łokciami o blat, spuściła głowę, włosy opadły jej na twarz. Raz po raz wstrząsał nią bezgłośny szloch. Dzieci przywarły do jej nóg i pochlipywały cichutko, choć nie wiedziały, o co chodzi. Lolo nie mógł znaleźć sobie miejsca.
Szukali w dole rzeki przez dwa dni. Trzeciego sprowadzili nurków z miasteczka. A czwartego dnia dali za wygraną.
Wyrzuciła do śmietnika plecak, buty i wszystkie jego ubrania. I została wdową.
Minęło kilkanaście lat – siedemnaście, może nawet dwadzieścia. Nie liczyła dokładnie. Dzieci pokończyły szkoły, założyły własne rodziny. Pies zdechł, wzięła nowego ze schroniska.
Tuż przed świętami przyszła kartka pocztowa. Na odwrocie przeczytała: „Waldemar zmarł”.
Bez adresu nadawcy. Bo niby jaki miałby być?
Tekst: Leszek Stafiej
Artykuł pochodzi z 34. numeru Krainy Bugu
Wszystkie wydania w wersji papierowej dostępne są w naszym sklepie: www.krainabugu.pl/sklep