Na plażę czekamy w pubie. Pojawia się dwa razy na dobę, na kilka godzin, a pub czynny jest cały dzień. Przyjechaliśmy wcześniej, żeby spokojnie zjeść rybę z frytkami. Smakuje znakomicie. W okolicy jest jeszcze jeden pub, słynny z tego, że jadł w nim lunch Benedict Cumberbatch. Ale czy mój ulubiony Sherlock Holmes wyszedł zadowolony z posiłku? Nie będziemy ryzykować.

Kolejny raz wracamy do The Horse­shoe Inn w Marcross i czekając na jedzenie popijamy lokalne ale. Trochę żałuję, że zamówiłam tylko pół pinty, ale droga na plażę pełna jest nie zawsze stabilnych głazów i kamieni, więc jej pokonanie wymaga pewnej nogi i czujnego oka.

Dziewczynka przy stoliku obok ucisza podskakującą i popiskującą młodszą siostrę. Mam ochotę wstać i ją uściskać, bo mała wypełniła swoim głosem kameralną przestrzeń. B. przypomina mi jednak, że na Wyspach emocje trzyma się krótko.

— A pamiętasz tę rodzinę, która siedziała wczoraj tu, gdzie my teraz? — pytam.

Dystyngowani Brytyjczycy: babcia, rodzice i dwoje nastolatków. Starali się nie zauważać siedzącej przy sąsiednim stoliku kobiety wyrzeźbionej przez chirurga plastycznego. Jej ciało próbował osłaniać seledynowy skrawek materiału. Był jednak bezsilny i poddawał się przy każdym ruchu. Kobieta usiłowała zwrócić na siebie uwagę siedzącego na wprost mężczyzny, który nie spuszczał wzroku z talerza ze swper scadan. Po każdym kolejnym kęsie śledzi, upieczonych z musztardą, ziemniakami, cebulą, jabłkami i szałwią, mężczyzna oblizywał się, uśmiechał, kiwał głową i sięgał po kolejną porcję. Kiedy para wyszła, głowy całej rodziny natychmiast powędrowały w stronę okien, a wyrazy ich twarzy nie miały nic wspólnego z legendarną brytyjską powściągliwością.

Do pubu wchodzą następni goście.

— Mogłabym stąd nie wychodzić — szepcę i próbuję udawać, że nie podpatruję gestów naszych sąsiadów, nie podsłuchuję, o czym mówią. B. zna moją słabość, wie, że w pubie jestem gotowa spędzić cały dzień. Na szczęście szlak wzdłuż klifów pokonaliśmy już wczoraj, a plaży jeszcze nie ma. Podoba mi się to czekanie na odpływ Kanału Bristolskiego. Nie znam drugiego takiego miejsca jak brytyjskie puby, w którym nad stołami pochylają się robotnicy, turyści, wyrzeźbione dziewczyny, miejscowy kloszard, studenci i trzypokoleniowa rodzina z sąsiedztwa. Czytają gazety, jedzą rybę z frytkami, grają w backgammon, piją lokalne ale, omawiają interesy, podtrzymują więzi rodzinne, zamyślają się, rozmawiają, a później płacą i wychodzą do świata podzielonego inaczej niż na stolikowe rewiry.

— Odpływ się zaczął — B. spogląda na zegarek. Wstajemy i jedziemy do Nash Point.

Nash Point to przylądek i plaża na wybrzeżu Monknash w południowej Walii, po walijsku Trwyn yr As. Za nic nie mogę zapamiętać tej nazwy, chociaż pojawia się na niemal każdym dwujęzycznym drogowskazie. Parkujemy na łące, której skraj jest brzegiem klifu. Wczoraj spędziliśmy tu leniwe popołudnie, wpatrując się w horyzont i robiąc mewom zdjęcia. B. uciął sobie drzemkę, a ja próbowałam sfotografować kanapkę z serem na tle zabytkowej latarni morskiej. Zrobiłam kilka bardzo udanych zdjęć, których na pewno nie wrzucę na Facebooka. Ani fotografii amonitów z epoki żelaza odkrytych w tej okolicy. Nie dotarłam do nich, bo po zjedzeniu kanapki usnęłam kołysana łagodnym wiatrem i szumem wody. Dziś nie wracamy na brzeg klifu. Siadamy w głębi lądu, skąd widoki nie są już wprawdzie tak spektakularne, ale przynajmniej jest bezpiecznie. Po powrocie do domu z pierwszej wyprawy przeczytaliśmy, że krawędzie tutejszych klifów często się obsuwają. Kilka lat temu erozja ujawniła kości wystające z boku urwiska. Znaleziono szczątki co najmniej sześciu osób pochodzące z końca XVI lub początku XVII w. Biorąc pod uwagę historię tego miejsca, mogą one należeć do mnichów lub piratów. 

— To są skutki naszego podróżowania na nos i na horyzont, a nie z przewodnikami, w których można znaleźć przydatne informacje — mruczę pod nosem. B. mówi, że skutków na szczęście nie było, jesteśmy cali i zdrowi, więc nie musimy rezygnować z naszej metody poznawania świata. Obiecujemy sobie tylko, że będziemy ostrożniejsi.

A teraz skaczemy z głazu na głaz. Tak się idzie na plażę Nash Point, która jeszcze przed chwilą była pod wodą. Kamienie są mokre i są różnych rozmiarów, a w szczelinach między nimi wciąż jest woda, w którą czasem osuwają się nasze stopy. Po kilkudziesięciu metrach stajemy na prawie stałym lądzie, na którym w licznych oczkach wodnych toczy się życie. Poprzyczepiane do skał muszle i rośliny, jakie widzę pierwszy raz w życiu. Pochylam się, żeby przyjrzeć się im dokładniej, a one wiją się i układają w różne strony, pewne swej urody, którą chcą mi pokazać. Myśl, że istnieją po to, żeby robić na mnie wrażenie, zawstydza mnie.

Siadamy na głazach, tak żeby fale łaskotały nas w pięty. Co kilka minut przesuwamy się do przodu, odpływ ciągle trwa. Po jakimś czasie nie chce nam się już ruszać z miejsca. Przestajemy wpatrywać się w horyzont, kiedy czujemy, że piasek, który zdążył wyschnąć na naszych stopach, jest znowu mokry. Zaczął się przypływ. Kanał Bristolski ma pływy wysokie nawet na piętnaście metrów, a klify są tu pionowe, o wdrapaniu się na nie mowy nie ma. Przyspieszamy kroku. Wdrapujemy się na górę. Zanim wsiądziemy do samochodu, raz jeszcze spoglądam w stronę wody i dostrzegam unoszący się nad nią latawiec. Kołysze się po niebie i nic sobie nie robi ani z przypływu, ani ze ­sznurka.

Tekst: Grażyna Lutosławska
Zdjęcie: B. Lutosławski

Artykuł pochodzi z 35. numeru Krainy Bugu.

Wszystkie numery Krainy Bugu w wersji papierowej są dostępne w naszym sklepie: https://krainabugu.pl/sklep/