Do redakcji „Głosu Siemiatycz” przyjechała kiedyś francuskojęzyczna telewizja z Belgii. Kręcili reportaż o fenomenie polskiego, podlaskiego miasteczka, które jedną nogą było już w Europie wtedy, gdy w polskim Sejmie nikomu się jeszcze nie śniło, że zostaniemy kiedyś przyjęci do Unii.


Przepytują tak przed kamerami redaktorów, gdy nagle wchodzi babulina, by dać ogłoszenie. Cała jak z albumów o Podlasiu: barwna chusta z frędzlami, spódnica do kostek, sporo czerni, plecy zgarbione od dźwigania losu. I nagle zaczyna bez skrępowania rozmawiać z tymi filmowcami. Jak z kumami pod sklepem, tyle że po francusku. Filmowcy patrzą po sobie zdumieni.

Za chwilę wchodzi chłop – prosto z pola, cały w zapachach. Kufajka, gumiaki. Chce byka zapodać. To znaczy dać ogłoszenie o sprzedaży. I też włącza się w konwersację po francusku, niczym jakiś farmer z Normandii albo Bretanii. Ale to nie był żaden farmer, lecz Belżyk, co w lokalnym siemiatyckim słowniku oznacza kogoś, kto jeździ na zarobek do Belgii. A jeździ tu lub jeździł prawie każdy.

Wesołe autobusy

Zaczęło się pod koniec lat 80. Apogeum przypadło na lata 90. i pierwszą dekadę XXI wieku. Cztery lata temu reporterka dziennika „Rzeczpospolita” policzyła, że tylko w jednym bloku na osiedlu zwanym „Małą Brukselą” z pracy w Belgii utrzymuje się jedna trzecia lokatorów. I wysnuła z tego bystry wniosek, że proporcje te można przenieść na całe miasto oraz wiele okolicznych wsi. Dziś Siemiatycze liczą według Wikipedii 14 tys. 391 mieszkańców. A z wyliczeń gminnych urzędników wynika, że dzięki pracy w Belgii miasto zasilane jest co roku niebagatelną kwotą 50 mln złotych. I te pieniądze tutaj widać. Na parkingach, na szyjach i nadgarstkach mieszkańców, w obejściach, gdzie warto zwrócić uwagę na wykończenie chałup, na płoty, hydraulikę bram, na stolarkę, na bruk.

— Pan pojedzie od szpitala na lewo i tam sobie domy obejrzy. Jak nie-Podlasie — słyszę w biurze podróży Stanisława Borzyma. To jedna z dwóch tutejszych firm, które obecnie wożą ludzi z Siemiatycz do Brukseli. Rzeczywiście, jak nie-Podlasie. Zniknęło drewno, słoma i naturalny kamień. Trochę szkoda, no, ale świat przecież idzie naprzód, trudno wymagać od ludzi, by żyli jak w skansenie.

Tamte wyjazdy sprzed dekad to było eldorado. W końcówce lat 80. siemiatyckiemu PKS-owi groziła plajta. Wtedy zresztą plajtowała cała Polska. Niespełna 5 lat później, już po zmianie ustroju i otwarciu granic, tutejszy oddział PKS-u, a było ich wtedy w Polsce aż 174, stał się najbardziej dochodowy w kraju. Wszystko dzięki linii do Brukseli. Wiele lat później wszystko znów siadło, zlikwidowano Dworzec „Grodzieńska”, a PKS dodał sobie do skrótu w nazwie nowoczesny dodatek, co mu pomogło jak umarłemu kadzidło. Linię do Brukseli przejęli prywaciarze. Wśród nich Stanisław Borzym. Interes nadal się kręci, ale już nie hula. Przyczyna?

— Kiedyś tysiąc euro to był dla kogoś w Siemiatyczach majątek, po który warto było tłuc się tysiąc pięćset kilometrów i znosić rozłąkę z rodziną. Dziś tyle można bez trudu zarobić na miejscu — słyszę w odpowiedzi.

W latach 90. z nieistniejącego już dworca „Grodzieńska” odjeżdżał do Brukseli jeden autobus dziennie. Nabity do ostatniego miejsca. Sama jazda trwała minimum 30 godzin, a w Świecku na przejściu z Niemcami stało się czasem dodatkowe 12 godzin. Człowiek zdążył się upić, pośpiewać, potańczyć – mimo ciasnoty, wytrzeźwieć, a potem jeszcze przemyśleć swoje życie i przeczytać od deski do deski „Głos Siemiatycz”.

— Słynne wesołe autobusy — śmieje się Jarosław Wasilewski, zięć pana Stanisława, zatrudniony w firmie teścia.

Dziś na miejsce dojeżdża się w 20 godzin, a granicy nawet się nie zauważa. Nowoczesny autokar wyposażony w klimatyzację i toaletę odjeżdża z parkingu pod kościołem. Może to nawet lepiej. Za starych, dobrych czasów wszystko, co ważne, rozgrywało się na Podlasiu pod kościołem, więc tradycji staje się zadość.

— Teraz ludzie jeżdżą głównie w odwiedziny — mówi Stanisław Borzym. — Wykruszyło się. Raz, że przelicznik, a dwa, że te kobiety, które tam sprzątały, są już na emeryturze, a fachowcy z budów też się postarzeli. ­Covid dobił cały interes. Bywa, że dziś do samej Brukseli dojeżdża jednym kursem tylko sześć, siedem osób.

I każdy ma elegancką walizkę na kółkach. Całkiem zniknęły słynne bazarowe torby w pasy, w których można zmieścić kabana i bańkę bimbru.

Belżyki i flamaki

Jerzy Nowicki, szef „Głosu Siemiatycz”, wspomina brukselski boom z nostalgią.

— W latach dziewięćdziesiątych mieliśmy nawet specjalny brukselski dodatek. Prognoza pogody dla Siemiatycz i dla Brukseli, kronika kryminalna z obu miast, dział ciekawostek, oferty pracy. Nasza gazeta świetnie się sprzedawała w Brukseli, i to z dobrą przebitką. Z każdym kursem jechało tam kilkaset egzemplarzy.

Polska dopiero za 10 lat miała wejść do Unii, a oni już zarabiali w euro. Po jednym od sztuki. W autobusie nie było pasażera, który by nie czytał „Głosu”, ludzie brali po kilka gazet dla znajomych w Belgii. Co dały miasteczku te wyjazdy – oprócz pieniędzy?

Jerzy Nowicki: — Transfer technologiczny. Nasi zetknęli się tam z nowoczesną sztuką budowy i wykańczania domów, przywieźli te umiejętności do kraju, uczyli innych, wprowadzali je tutaj. To duża wartość. Ale te wyjazdy na zarobek z czasem ustały. Mniej jest też odwiedzin. Kiedyś ci, którzy zdecydowali się zostać w Belgii, przyjeżdżali tu do fryzjera, połatać sobie lub wstawić zęby, zaliczyć rehabilitację, porobić badania. No i odwiedzić rodzinę. Teraz, gdy ceny w obu krajach właściwie się zrównały, wybierają egzotykę: Karaiby, Tajlandię, Afrykę. Przestali żyć w rozkroku. Dorobili się, wrośli w Belgię, zostali tam już mentalnie.

Brukselskie pieniądze poszły też w lokalne biznesy i biznesiki. Najczęściej z korzyścią, co widać podczas spaceru po mieście. Typowa paleta polskiej powiatowej przedsiębiorczości. Okularium. Odzież markowa. Odzież tania. Odzież najtańsza. Ubrania ciążowe i dla nietypowych. Tanie laptopy. Telefony komórkowe, też niedrogie. Turecko-podlaski kebab. Swojskie lody. Fryzjer Kok. Fryzjer Lok. Modny look. Złota Sztaba – jubiler. Barber shop. Gościniec, zajazd, bar. — Pieniążki z zachodu, myśl wschodnia, biznes siemiatycki — jak powiedział jeden z bohaterów słynnego reportażu telewizyjnego z 1995 r. Autobus Siemiatycze–świat. Do pilnego odszukania na Youtube dla każdego, kto chce zobaczyć, jak bardzo przez 30 lat zmienił się świat, Polska, Podlasie.

Obok „Belżyka” drugim ważnym słowem w nieoficjalnym słowniku siemiatyczan jest „Flamak”. Czyli Flamand, mieszkaniec Belgii, mówiący po holendersku, choć częściej po francusku.

Nierzadko Belżyk przy przyjmowaniu do pracy, pytany jest przez Flamaka, gdzie mieszka w Polsce. Gdy mówi, że w Siemiatyczach, to jakby pokazał dyplom dobrej uczelni. To najlepsza rekomendacja. Wiadomo, Polak wszystko potrafi. Do tego jest uczciwy, rzetelny i czysty. A Polak z Siemiatycz to nawet dwa razy lepszy.

Niektórzy Flamacy myśleli nawet, że Siemiatycze to stolica Polski. Bo skoro tak wielu ludzi przyjeżdża z tego miasta, na którego nazwie każdy Flamand lub Walon łamie sobie język, a na dodatek są tacy sprytni i żywotni, to przecież musi być ono znaczące. Takie sytuacje potrafią człowieka dowartościować. Bo jakże to? Centrum kontynentu: finansowe, intelektualne, artystyczne, polityczne i jakie tam jeszcze, a ludzie stamtąd nie wiedzą, co jest stolicą Polski? Może więc jako Polacy wcale nie jesteśmy tacy najgorsi, najgłupsi?

— W Polsce przecież nawet największy dureń wie, które miasto jest stolicą Belgii — komentuje redaktor „Głosu”.

Kto był pierwszy?

— Dziś wiele osób z Siemiatycz i okolicy uzurpuje sobie przed mediami prawo do pierwszeństwa w zarzuceniu sieci na Brukselę. Że to od nich się zaczęły te wyjazdy — mówi Jacek Stanisław Wasilewski, zastępca redaktora naczelnego „Głosu”. — Ale kto tak naprawdę wylądował pierwszy w tej Brukseli, tego nikt tu nie wie — dodaje. — Ani dlaczego. Pewnie to był przypadek, jak to w życiu.

Maleńka i urocza redakcja „Głosu Siemiatycz” mieści się w samym rynku miasteczka. Urocza, bo jakby żywcem wyjęta z czasów papieru i oldskulowych maszyn do pisania. Dziupla, do której wchodzi się po schodkach bezpośrednio z ulicy, jak do fryzjera. I w której z szacunku do tradycji zachowano stare drewniane ramy, okiennice i drzwi w kolorze niebieskim, podczas gdy wszędzie wkoło rozszalał się toksyczny wizualnie plastik.

Sam Wasilewski też zresztą prezentuje się jak z filmu o antykwariuszu starej daty: nienaganny strój, elokwencja, maniery. Pod szyją fular, garderobiana ekstrawagancja nie tylko na Podlasiu. W wolnych chwilach grywa na akordeonie, podobnie jak grywał jego ojciec. Na redakcyjnym biurku bańka z mlekiem prosto od krowy. Codziennie przywozi je na rowerze „baba ze wsi”. Mleka w kartonie, pędzonego na kiszonkach, pan Jacek nie wziąłby do ust. 

Do redakcji co chwilę ktoś wchodzi, niczym do siebie. Na ogół męskie okazy jak z serialu Ranczo. Kładzie taki na blacie piątaka i zabiera z kupki świeży egzemplarz „Głosu”. Tematy typowe dla gazet małomiasteczkowych, przy czym przymiotnika tego nie należy odczytywać jako kpiny. Złote gody w Platerowie. Policjant w gminie Narew łapie pijanego motorowerzystę. Płonąca stodoła w Sarnakach. Dzień Sybiraka w Siemiatyczach. Łosicki dzielnicowy prosi o pomoc w walce o życie syna. No i biegi. Biegi, biegi, biegi. Rozbiegała się nam Polska, jak długa i szeroka, nie tylko w wielkich miastach. A zimą cała Polska będzie morsować. I na zdrowie!

Zaś co do pierwszeństwa w Brukseli, to lokalna legenda głosi, że wszystko zaczęło się od Jadwigi Moczulskiej z Perlejewa, rocznik 1938. Wersję tę słyszał też (choć głowy by sobie za nią uciąć nie dał) wójt wioski, Jakub Wierzbicki. To on nakłania swoją sąsiadkę do zwierzeń dla „Krainy Bugu”.

Idziem sobie na zarobek

Perlejewo leży jakieś 15 km od Siemiatycz, zaś pani Jadwiga potwierdza, że była tym pająkiem, który zarzucił podlaską sieć na Brukselę. A zaczęło się od wielkiej biedy i wielkiej miłości.

— Ja miałam tylko krowę, on miał tylko krowę — pani Jadwiga wskazuje podbródkiem stojący na komodzie portret nieżyjącego już męża. — A rodzice byli przeciwni. Ale miłość wygrała. Ożenił się dziad z babą. Ty parobek, ja parobek, idziem sobie na zarobek.

Tyle że na ten zarobek pojechała sama, bez męża, który został pilnować gospodarstwa. To było w latach 80. Paździerzowa bida Polski „jaruzelskiej”. Szaro, buro, ponuro. Czasem groźnie, częściej absurdalnie – jak w filmie Miś. Kartki na mięso, na cukier, na masło. No i na wódkę, ale tym akurat tutaj najmniej się przejmowano – w końcu to Podlasie, ojczyzna bimbrownictwa. Jadwiga była już dobrze po czterdziestce, miała dzieci.

— Dlaczego akurat do Belgii? Bo gadali, że tam Ameryka, tyle że dużo bliżej. Mamo, jedź, mówią mi dzieci. To pojechałam. W ciemno, bez języka, bez znajomości.

Ale najpierw czekała kilka miesięcy na paszport, potem musiała wystarać się o wizę w ambasadzie Belgii w Warszawie.

— Oczom nie wierzyłam, jak zajechałam do tej Brukseli — wspomina pani Jadwiga, prasując dłonią obrus na stole w dużym pokoju. — Mówię do nich: więcej u was samochodów jak u nas chleba.

Powiedziała to po polsku, więc i tak nie zrozumieli. Poza tym pogonili od razu do roboty. Nie czuła się najlepiej na duszy, to jednak nie była Ameryka, przynajmniej nie pierwszego dnia: — Boże, myślałam sobie, byle tylko zarobić na bilet powrotny i, wio, do domu.

Tymczasem już w pierwszym tygodniu zarobiła w przeliczeniu dwa razy tyle, ile w Polsce wyciągała na gospodarce z mężem przez miesiąc. To była zwykła restauracja, a ona na zmywaku. Od razu jej się poprawił humor. Czyli jednak Ameryka!

Za jakiś czas trafiła jej się praca u dyplomatów. Obsługa domu. Taka totalna, od sprzątania po pilnowanie dzieci – 96 godzin w tygodniu. Właściwie jak kolejny członek rodziny. To trwało rok i dwa miesiące. Gdy o tym opowiada, wrzuca co jakiś czas francuskie słowo, ociosane nieco zębem Podlasia. — To było na Sanżulu — mówi na przykład i trzeba się domyślić, że chodzi o dzielnicę St. Gilles, najmocniej skolonizowaną przez siemiatyckich Belżyków.

Na Sanżulu trafimy na polskie delikatesy, polskich krawców, polskich fryzjerów, polskie kosmetyczki, polskich rzeźników, polskich mechaników samochodowych, polskich informatyków, polskich prawników, polskich kucharzy i polskich przewoźników zwłok. A także na polską misję katolicką, która pełni tam rolę giełdy pracy, gdzie po mszy Polacy wymieniają się adresami, pod którymi można trafić jakąś robotę.

— Ładny grosz zarobiłam, oj, jaki ładny — wzdycha pani Jadwiga. — Od razu kupiłam poloneza, jak wróciłam. Potem znów pojechałam. Do tych samych dyplomatów.

Wtedy polonez miał status mniej więcej taki, jak dziś mercedes w wersji hybrydowej i w klasie lux. Przez ten rok i dwa miesiące pani Jadwiga robiła też za pośrednika pracy. Zarzucała sieć. Polecała Belgom znajomych z Polski, a znajomym z Polski rozdawała brukselskie adresy i telefony. Zaczęło się od bliskiej koleżanki, która wysłała do Jadwigi list, że przyjeżdża, po czym wsiadła w autobus i przyjechała, zanim list przyszedł. Wtedy nie było jeszcze komórek, a na tradycyjne połączenie telefoniczne z Belgią czekało się na poczcie pół dnia.

— Wyszło, że się bez zapowiedzi zjawiła. Przyjechała, stoi w drzwiach, i co jej zrobisz? Wygonisz? Nie wygonisz. To pomogłam. Najpierw jej, potem innym, potem oni swoim, i tak poszło. Dlaczego to robiłam? — Pani Jadwiga głaszcze teraz kubek z napisem Brussels i odpowiada bez wahania. — Z wiary! Z wiary w Boga. Bo jak nie pomóc człowiekowi w potrzebie? Sama to przeżyłam, sama zarobiłam, niech i inni mają.

A że zarobiła, to widać gołym okiem. Jej dom jest najlepiej wykończony we wsi. W środku wszelkie wygody. Widno, przestronnie, czysto. — Pan wejdzie na górę, a potem do łazienki zobaczyć — zachęca. — A tam, na górce… — wskazuje palcem przez okno — … dom syna stoi. Też za brukselskie.

Gdy po Perlejewie rozeszło się, że pracowała u dyplomatów, w jej domu zjawiły się dwie tajemnicze kobiety.

— Dziwne takie były. Legitymacje jakieś pokazywały. Pytały, co to za dyplomaci, u których robię, nazwisko chciały i adres. A idźcie wy w cholerę, powiedziałam im. 

I poszły. Wtedy, w końcówce PRL, służby już nie czuły się takie mocne. Albo przestało im zależeć.

Największe brukselskie zdumienie pani Jadwigi? Przygoda? Doświadczenie?

— Chyba to, że oni wszyscy tam tak długo jedzą. Okropnie. Ja się nigdy z nimi nie umiałam najeść przez to. No i szkoda mi czasu było. Dlatego mówiłam, ja przepraszam, ale mam obowiązki. Brałam pełny talerz i uciekałam z nim do kuchni.

Trzeba się pilnować

Księgarnia „Pod Kasztanem”, jedyna w mieście, też została założona za brukselskie pieniądze.

— Mój ojciec zawsze marzył, żeby mieć księgarnię — opowiada Monika Kowalska-Kobus, obecna szefowa i właścicielka. — Matka dziesięć lat harowała w Brukseli i dała mu na to cały swój zarobek. Co tam robiła? A co się robi w Brukseli? Opieka nad starcami, sprzątanie, robota w knajpie… Wierzyła, że te książki to dobry biznes. Kiedyś był dobry. Ale ludzie przestali czytać.

Dlatego w „Pod Kasztanem” książki zajmują dziś ledwie kilka regałów. Na miejscu honorowym reportażowy przebój roku: Chłopki. Opowieść o naszych babkach Joanny Kuciel-Frydryszak. Okładkową kobieciną zgiętą pod koromysłem, na którym wiszą dwa wiadra na wodę, mogłaby być babka lub prababka co drugiej mieszkanki powiatu.

Resztę półek księgarni rodziny Kowalskich okupuje wszystko, co kolorowe i bardziej potrzebne w życiu niż jakaś tam literatura. Zabawki, artykuły szkolne, ozdoby, prezenty, gadżety. Uwija się wśród nich druga Monika – Barszczewska. Pracownica.

— Też robiłam w Brukseli, bo kto z nas nie robił? Sześć ciężkich lat. Na czarno. Nawet mnie złapali i grozili deportacją. Ciekawy kraj, ale nigdy bym już nie poszła na takie życie. Dom to jednak dom. No i w Polsce się poprawiło.

Nie każdemu jednak się tak udawało jak Kowalskim czy Moczulskim. Przy piwku pod sklepem można tu usłyszeć historię siemiatyckiego kozaka, który w latach 90. był panem dyskotek i lokalnej szarej strefy. Żył jak książę: szmal, panienki, szacuneczek, szybkie samochody. Ten sam styl próbował utrzymać, gdy wyemigrował. Ale Bruksela szybko weryfikuje marzenia. Za kilka lat po sponiewieranego, uzależnionego gołodupca musiała pojechać do Brukseli matka. Nie miał nawet na bilet powrotny.

Ale i tak największe straty wynikają z rozłąki i namiętności, jak pod każdą szerokością geograficzną. Eurosieroty. Tak mówi się tu na porzucone dzieci, których rodzic, częściej ojciec niż matka, wybrał życie za granicą i u boku innego partnera.

— Ludzie tu bogobojni, religijni — tłumaczy Jacek Stanisław. — A tam wielu z nich traciło zainteresowanie kościołem.

Przed redakcją „Głosu” siedzi na ławce żywa, choć dobrze już pijana, ilustracja jednej z wielu historii wyjazdów za chlebem, które skończyły się klęską. Rozmówcy proszą mnie, by nie reagować na agresywne zaczepki mężczyzny, bo człowiek ten za dużo przeszedł, żeby się teraz nad nim nie ulitować. Przez lata harował, wysyłał do Polski każdy grosz, a gdy wrócił – nie miał już domu, żony i dzieci, bo wszystko to posiadł inny mężczyzna.

— Tam się człowiek musi bardzo pilnować. Wystarczy niewinny uśmiech i taki Marokaniec już myśli, że na niego lecisz. — Jolanta Okoczuk unosi palec jak na pogadance dla młodych panien szykujących się do wyjazdu. — A jak sobie tak pomyśli, to potem nie daje ci spokoju. Tyle, co ja się tam napatrzyłam… Co innego Flamacy, dla nich byłyśmy przezroczyste, niższa rasa.

Co ja się wtedy napłakałam

Pani Jolanta wie, co mówi. Do Belgii jeździła przez 10 lat. Pierwszy raz tuż przed czterdziestką. Ostatni raz 12 lat temu. To była taka rotacyjna robota: dwa miesiące w Polsce, dwa miesiące na obczyźnie. Albo pięć miesięcy w Belgii, dwa tygodnie w domu.

— W ogóle się tam nie odnajdywałam, zwłaszcza na początku — wspomina. — Sprzątałam i prasowałam obrusy w restauracji. Snel, snel, snel… słyszałam ciągle. Szybko, szybko, szybko…

Pojechała, bo potrzebne były pieniądze na dokończenie domu w Siemiatyczach. Poza tym na Podlasiu dramatycznie brakowało wtedy pracy. Jej mąż ją miał, grzech było rzucać. W domu dwójka dzieci: córa lat 8 i syn – 17. Żeby jako tako przeżyć, Okoczukowie musieli dorabiać handelkiem na Manhattanie, czyli siemiatyckim targowisku, słynnym z wspomnianego już filmu Autobus Siemiatycze–świat. To był początek XXI w., Polska za 3 lata miała być przyjęta do UE. Prawie każda robota w Belgii była wtedy dla Polaka na czarno. Z czasem Jolanta wkręciła do pracy siostrę męża, a potem córkę. Na rakietę.

— No, na szmatę i miotłę — tłumaczy.

A potem złapała pana Boga za nogi – została guwernantką u bardzo bogatych Belgów. Pilnowała Roxany i Doriana. Chłopak był strasznym rozrabiaką.

— Ale takim raczej fajnym. Wspominam go często — pani Jolanta uśmiecha się. — Mieszał mi proszki do prania, sikał do butów. Zabierali mnie wszędzie ze sobą. Miesiąc we Francji na zamku? Proszę bardzo. Ja cały czas z nimi, osobny pokój w hotelu, zamawiałam, co chciałam. To był ród szlachecki. Wino pili skrzynkami i od rana. A mówi się, że to Polacy tak chleją. Miałam luksus z nimi. Wycieczka nad morze? Proszę bardzo, dzwonią po helikopter. A ja słuchawki na uszy i z nimi do środka. Proszę pana, co ja się napłakałam po kątach…

Napłakała? Czyli jednak to nie były nogi Pana Boga?

— Źle mi nie było! Często ich wspominam, nawet adres pamiętam… Płakałam, bo sobie uświadamiałam, że oni tak beztrosko żyją, a ja muszę doginać. Że taka między nami różnica. Zbiła się szklanka, to nie schyli się, nie podniesie, tylko woła mnie. „Jolanda posprząta!”. Bo ja byłam Jolanda… I wie pan, co wtedy robiłam, żeby się nie rozsypać? Szłam w niedzielę dorabiać w piekarni. Mój jeden jedyny wolny dzień, a ja w robocie. Żadnego zwiedzania, żadnych znajomych. Wolałam pracować niż się mazgaić.

Jolanta Okoczuk zdecydowała się wrócić na stałe, gdy 12 lat temu znalazła w Siemiatyczach stałą pracę, która, jak twierdzi, daje jej życiową stabilność, a więc i szczęście. To posada sprzedawczyni w podziemnym sklepiku w rynku, w którym sprzedaje ręczniki, obrusy i pościel.

Dziewczyny, czy to Bruksela?!

Ta brukselskość uderzała niektórym do głowy. Wspomina Jacek Stanisław Wasilewski:

— Gdy ktoś chciał się wywyższyć w towarzystwie, to mówił: „A u nasz, w Brukseli….”. U nasz, w Brukseli to… U nasz, w Brukseli tamto… Ale zawsze lepiej niż w Polsce, lepiej niż w Siemiatyczach. Często brzmiało to komicznie, czasem irytowało. Typowy odruch emigranta.

Czego nauczyło siemiatyczan życie w rozkroku, poza tym, że przyniosło im jako taką zamożność? Na pewno języka, do dziś najbardziej popularnym językiem obcym w szkołach jest tu francuski. A poza tym?

Jacek Stanisław: — Otwartości i tolerancji. Teraz to nie jest już żadną sensacją, gdy rodzi się tu komuś śniade dziecko.

Jak przystało na „polską Brukselę”, w Siemiatyczach należałoby się spodziewać więcej belgijskich akcentów. Tymczasem tutejsze Belżyki niespecjalnie demonstrują swój związek ze stolicą Europy. Żadnych flag z gwiazdami – ani tymi dwunastoma, ani choćby ośmioma. W księgarni „Pod Kasztanem” nie sposób dostać najsłynniejszej książki o tutejszych emigrantach Zabiorę cię jesienią do Brukseli ­autorstwa Agnieszki Korzeniewskiej. Gdyby chociaż jakaś wegeknajpa o nazwie „Brukselka”, ale nie. W popularnym barze króluje schaboszczak z kapustą, a w zajeździe „U Kmicica” kiełbasa na śniadanie musi mieć wielkość cukinii (i jest z mięsa).

Tak, w Siemiatyczach, mimo zmian cywilizacyjnych, wciąż jest jak u pana Boga za piecem. Także dzięki sąsiedztwu sielskiego Bugu, w którym sumy takie same jak sto lat temu. Wystarczy wsiąść na rower, trochę popedałować i jest się jeszcze bardziej za tym bożym piecem.

Gdyby tak jeszcze Bóg zechciał kiedyś skierować poza miasto nieustający potok tirów, od którego puchnie mózg i marnieją zielone przystanki autobusowe, czyli dwie modernistyczne wiaty porośnięte zielskiem, będące daniną spłacaną przez miasto ekologicznym obsesjom Europy.

A wspomnianą powieść, której nakład jest już wyczerpany i nie sposób jej posiąść nawet przez Allegro, autorka tak reklamowała na popularnym czytelniczym portalu: Pokażę Ci miejsca, które kocham i widzę po swojemu. Czasem będzie to szczegółowy opis, innym razem zaledwie krótka refleksja dotycząca życia, przelotna myśl czy uchwycony stan emocji. Opowieści o Brukseli będą przeplatane serdeczną nitką klimatu wschodniej Polski.

Trzeciego pobytu dostrzegam w barze przy Pałacowej wielką fototapetę przedstawiającą uroczy zaułek starego miasta. Być może to jedno z miejsc, które pokochała pisarka? Gdy pytam bufetową, czy na zdjęciu to Bruksela, ta unosi bezradnie ramiona i nachyla się do kuchennego okienka:

— Dziewczyny! Tu pan pyta, czy ta fototapeta to Bruksela!!!

— Powiedz mu, że tak! — słychać z wnętrza kuchni.

Ufff… Zawsze coś.

* * *

Przy jednej z uliczek, z dala od rozjeżdżanego przez tiry centrum, ikoniczny podlaski domek z drewna. Drzwi otwarte na oścież, choć to przecież miasto. Intrygująca kartka kusi przechodnia: „Najlepsza wróżka w mieście”. W środku stara Cyganka o imieniu Zosia. Do zdjęcia nie chce pozować, ale kilka słów zamienić – czemu nie? Czy ci, którzy wciąż jeżdżą stąd do Brukseli, przychodzą pytać o swoją przyszłość?

— A jak nie przychodzą?! Pewnie, że przychodzą. Kto nie jest ciekaw swojej przyszłości?

— I co im wychodzi w kartach?

Najlepsza wróżka w mieście uśmiecha się do swoich myśli.

— Wychodzi różnie, ale ja i tak mówię, że pojadą i zarobią kupę forsy.

— Dlaczego?

— Jak wzięłam od nich dwadzieścia złotych, to co mam powiedzieć? Że nie zarobią?

Tekst: Zbigniew Górniak 

Zdjęcia: Piotr Tołwiński


fot. 1. Stanisław Borzym i jego zięć Jarosław Wasilewski
fot. 2. Dwie Moniki z księgarni „Pod Kasztanem”
fot. 3. Jerzy Nowicki, redaktor naczelny „Głosu Siemiatycz”, i Jacek Stanisław Wasilewski, jego zastępca
fot. 4. Siemiatycki szmateks
fot. 5. Jolanta Okoczuk – sklepik z pościelą
fot. 6. Jadwiga Moczulska z Perlejewa

Artykuł pochodzi z 37. numeru Krainy Bugu

Wszystkie wydania w wersji papierowej dostępne są w naszym sklepie: www.krainabugu.pl/sklep