Chadzanie do wygódki za oborą podczas wakacji u dziadków na wsi na Mazowszu. O, rety, jaka to była tortura! Jedna z większych, jakich ja, smarkaty mieszczuszek, rozpieszczony PRL-owskim awansem rodziców, zaznałem w dzieciństwie. Nigdy nie sądziłem, że kiedykolwiek znów jej doświadczę. A jednak.
To się stało podczas kolejnej polskiej wielkiej majówki. Na moje pytanie: „Gdzie tu jest toaleta?”, właściciel nadbużańskiej agroturystyki wskazał na wychodek w rogu posesji. Owszem, widziałem go już wcześniej, ale sądziłem, że to tylko atrapa, dekoracyjny element udający starodawność rodem ze skansenu. Ciesielski żart, mający wprawiać gości w agro-sielankowy nastrój. Ale skoro ta budka okazała się toaletą, to miałem przynajmniej nadzieję, że po otwarciu drzwi z drewna (z obowiązkową dziurą w kształcie serca), wkroczę w wykafelkowany toaletowy hihg-life, solidnie skanalizowany.
Ale nie. Wszystko było jak dawniej. Drewniany tron wyheblowany pośladkami gości, szpary między dechami, haczyk do zamykania i solidny gwóźdź na papier, z tym że nie wisiały na nim strzępy „Trybuny Ludu” jak u dziadków w Pustelniku, lecz rolka trzywarstwowego papieru toaletowego. Jedyny przejaw nowoczesności. No i zapach. Też taki jak kiedyś.
Wieczorem, ośmielony kapką samogonu, wytknąłem gospodarzowi to zacofanie. W końcu tyle bierze za dobę, że mógłby się bardziej postarać. I on wtedy zrobił wielkie oczy: — Proszę pana, ja postawiłem tę sławojkę, żeby dogodzić moim gościom! Jeszcze nikt się nie skarżył, wprost przeciwnie. A jeden profesor z Warszawy, który się podawał za dalekiego potomka premiera Składkowskiego, choć nie dam głowy, że to prawda, to nie mógł wyjść z zachwytu. Siedział w środku i śpiewał piosenki… Pan wie, kto to był Składkowski? Sławoj. Felicjan Sławoj Składkowski. Prawa ręka Piłsudskiego. Od niego nazwa się wzięła. Sławojka. Niech pan to przypomni swoim czytelnikom, skoro już pan robi notatki — spojrzał wymownie na mój notes.
Felieton o kibelku? Czemu nie, w końcu nawet budka w rogu ogrodu też może być powodem refleksji. Historycznej, obyczajowej, psychologicznej. Bo to był przecież gigantyczny i ambitny projekt o wymiarze cywilizacyjnym, coś na miarę dzisiejszego CPK. W 1928 r. rozporządzeniem prezydenta RP rozpoczęto akcję budowy ustępów na każdej zabudowanej wiejskiej działce. Stało się tak wskutek nieustępliwości Felicjana Sławoja Składkowskiego, który był wtedy co prawda ministrem spraw wewnętrznych, czyli oberpolicmajstrem, ale nie przestawał być zaangażowanym społecznie lekarzem. A wszechwładne stanowisko dało mu możliwość niezliczonych kontroli sanitarnych na polskiej wsi, których raporty końcowe były tragiczne, choć bardziej pasowałoby słowo „śmierdzące”.
Te latryny, zwane na początku wygódkami lub wybudkami, dość szybko zostały przechrzczone na sławojki, bo Polak, wiadomo, jak nie żartuje, to choruje. Było w tym sporo kąśliwości, gdyż Sławoj Składkowski, czołowa postać polskiej sanacji, był znienawidzony przez ówczesną opozycję i sprzyjające jej gazety, które nawet pożyteczne działania na rzecz poprawy świadomości higienicznej polskiego chłopstwa potrafiły wykorzystać do dokuczenia rządowi. Tak pisał o tym zabawnie Jerzy Ofierski, czyli słynny sołtys Kierdziołek: „Chłopakiem jeszcze byłem, kiej przyszło ze starostwa zarządzenie, żeby w każdym obejściu wybudować komóreczkę. Garstka prorządowo nastawionych gospodarzy dostosowała się. Opozycja nie ugięła się jednak pod sanacyjnym naciskiem i dała upust tradycyjnym upodobaniom. Każden szedł za stodołę jak na bitwę”.
I ta wzajemna przekora nie zmieniła się do dziś – można dodać na koniec.
Tekst: Zbigniew Górniak
Artykuł pochodzi z 38. numeru Krainy Bugu
Wszystkie wydania w wersji papierowej dostępne są w naszym sklepie: www.krainabugu.pl/sklep