Podobno był to czas wiosennych roztopów. Grupa humanistów opuściła mury akademii, udając się na prowincję. Przybyli nad Bug, by odnaleźć niewidzialny most łączący kiedyś z teraz.

tam nad jeziorem
nikt po litewsku nie śpiewa

tam za jeziorem
już nawet studni nie ma 
(B. Jonuškaitė, tłum. A. Rembiałkowska)

Przemierzając nadbużańskie rozlewiska i łąki, napotkali mężczyznę. Jeden z młodych artystów przywitał się, pytając go, skąd pochodzi. Ten odpowiedział: „stąd”. Scholar dopytywał: „Gdzie mieszkasz?”. „Tu. Ja stąd” – odpowiedział, zatoczywszy ręką okręg po nieboskłonie. A kłębiaste chmury (w salach akademii, gdzie ich nie widać, nazywane cumulusami) zdawały się być zanurzone w słońcu i wodzie, bo niebo tutejsze odbija spłaszczony horyzont Ziemi w kierunku bieguna północnego. Tutaj obłoki są bliżej człowieka, odpoczywają w gałęziach drzew. Można je odrywać jak watę cukrową wraz z fiołkową śliwką lub ciężką dojrzałą czereśnią. Przyjezdni zachłysnęli się tym powietrzem i nie doszli już do brzegu rozlanej rzeki, poruszeni spotkaniem z nieznajomym. Ale zachowali w sobie obraz falujących traw i ciszę wody. Powędrowali na północ, gdzie kilkaset kilometrów dalej znaleźli swoje miejsce w pobliżu jeziora Hołny. A siedlisko, które zamieszkali, miało te same ślady nieobecnej tutejszości, a jeziora miały dwa brzegi: jeden polski, drugi litewski. I tak rozpoczęło się budowanie dziedzictwa duchowego po dawnych polsko-litewsko-żydowskich Sejnach.

Tak w końcówce XX w. szukano wielokulturowych inspiracji na wschodzie Polski. Do mojej rodzinnej Włodawy przyjeżdzali artyści z Teatru „Gardzienice”. Do ludowego grajka Antoniego Górzyńskiego przyjeżdżał w latach 70. Krzysztof Czyżewski, zanim utworzył Ośrodek „Pogranicze” w Sejnach. We Włodawie w 1998 r. spotkali się nauczyciele z Polski, Niemiec i Litwy na seminarium o tematyce żydowskiej, którą zorganizowali edukatorzy z olsztyńskiego Stowarzyszenia „Borussia”. Marek Bem, który przedwcześnie nas opuścił w ubiegłym roku, rozkręcał wówczas Festiwalu Trzech Kultur we Włodawie. I to poleskie trwanie na przecięciu kultur dla etnografów i pasjonatów było odkrywcze. Niezwykle kuszące intelektualnie zanim stało się dla większości zapomnianą pustynią. Działo się to na środku mapy gdzieś między posowiecką Polską a aspirującą do wolności Ukrainą i Białorusią. Można tu było natrafić na śpiewny nadbużański język, którego okruchy filolodzy łączyli i zamieniali w pismo. Niespodzianie można było spotkać prawdziwego człowieka pogranicza, który potrafił otworzyć oczy, wyrażając świat jednym tu i teraz, mówiąc „jestem stąd, mieszkam tu”. Po prostu. Emil Cioran zauważył kiedyś pewną prawdę, w której odbija się nasze mitologiczne Polesie: Naprawdę sobą jesteśmy tylko wówczas, gdy stoimy sam na sam z sobą i nie utożsamiamy się z niczym innym, nawet z naszą wyjątkowością. Gramatyka języka pogranicza była spoza znajomego świata, niby ta sama, lecz prosta jak struna o przyciągającej melodii. Na Polesiu wszyscy byli stąd, Tutejsi, nie-Obcy, ale i niekwapiący się do wybierania tożsamości narzucanej podczas spisów ludności. Mogli wybrać którąś z opcji: Polak, Ukrainiec, Białorusin, Rosjanin, Żyd, prawosławny, katolik… Ale Poleszuki wybrali określenie: tutejszy.

Gdzieś na tej wschodniej ścianie Polski linia melodyczna podpowiada nam, że jesteśmy potomkami Atlantydów. Można za eseistyką Kaspra Bajona czy Andrzeja Niewiadomskiego porzucić przewodniki i mapy, punktem wyjściowym dla orientacji wyznaczać wyobrażoną Atlantydę albo źródła wody. Dlaczegóż by w ten sposób nie spojrzeć na naszą graniczną rzekę Bug? Równocześnie jesteśmy po naszych przodkach po prostu Ludem Księgi, jak określa nas Koran i inne stare pisma. I nie w ścisłym sensie, dosłownie będąc czy nie wyznawcami jakiejś doktryny religijnej, lecz w zapisanej genetycznie tkance pejzażu. Bo przemieszane były ludy pogranicza, w czasie wędrówek uznających to miejsce za godne do przystanięcia, do rozpoczęcia życia na tym skrawku ziemi, mimo jego niestabilnego charakteru.

W strefie przygranicznej panuje podskórny odwieczny lęk przed agresywnym sąsiadem i bolesną przeszłością, stąd częsta zmowa milczenia. Z drugiej strony: lęk przed trwałym budowaniem w obawie przed zniweczeniem dzieła. Podmyciem go zalewą, powodzią, roztopami, bo natura ma w strefie nadbużańskiej więcej do powiedzenia i wyznaczała tutejszy rytm dni. Tutejsza archaiczna wyobraźnia przychodzi też z kierunku Wielkiego Księstwa Litewskiego, która na rzece Włodawce miała swoje granice z Koroną Królestwa Polskiego, przy dopływie Bugu właśnie.

Czasem jeszcze na białoruskim Polesiu można dojrzeć cały koloryt tradycyjnej kultury opisany przez Ferdynanda Ossendowskiego czy Oskara Kolberga. Gdzieś w nas pozostało też osierocenie po krainie nieistniejącego już Polesia, po świecie w dużej mierze zgodnym – chciałoby się wbrew wiedzy o mitologizowaniu przeszłości rzec: arkadyjskim i dziewiczym. Człowiekowi w końcu towarzyszy wrodzona tęsknota za krajobrazem, za naturą i wodą. I nie można się od nich wyzwolić. To krajobrazy trzymają nas w pamięci mocniej, niż my je przechowujemy. To jak Orhan Pamuk wspominając stambulskie dzieciństwo nad cieśniną Bosforu, miał na zawsze w pamięci morze, pozwala rozumieć pozalirycznie, jak dzisiaj mieszkańcy Berdiańska, Odessy, Mariupola, Sewastopola czy Chersonia lub Mikołajewa uciekając przed wojną gdzieś dalej, nad drugie morze, tęsknią za rodziną, za domem, obecnością morskich fal.

Gdzieś w środku światowej pandemii o wschodzie sierpniowego słońca znalazłyśmy się z litewską pisarką Birutė Jonuškaitė i tłumaczką z litewskiego Agnieszką Rembiałkowską w strefie ziemi niczyjej, tuż przy granicy litewsko-rosyjskiej, nad brzegiem morza. O zmierzchu, skąpane wiatrem i słoną wodą Bałtyku, Birutė rozpoznała nasze rusałkowe oblicza. Sama wychowana na Suwalszczyźnie nad jeziorem Sejwy roześmiała się: „Też wychowałaś się nad wodą! Prawda, że my – ludzie wody, jezior, znad rzeki i morza – porozumiewamy się w tajemniczy, wiadomy nam sposób? Ludzie gór i stepów jeszcze inaczej”. Dzięki wyjazdom do Litwy można poczuć świetlisty pierwiastek „bałtyckiego typu”. Wodny praobraz kosmosu. Jednocześnie to, co nas z Litwinami zbliża, to również wrażliwość pochodząca z przecięcia dróg.

Agnieszka zapytana o etymologicznie znaczenie nazwy Litwa, zwróciła mi uwagę, że trzon nazwy małej rzeczki będącej dopływem Wilii, przepływającej przez Wilno, to Lietauka, a jej szemrzące znaczenie dopowiada miejsce „ludzi znad rzeki”. Jest kilka rzeczek o tej nazwie. Sami Litwini mają też etymologię ludową, która opiera się na podobieństwie brzmienia i żartobliwie mówią: Čia Lietuva, Čia lietus lyja (Tu jest Litwa, tu pada deszcz). W tym deszczu zaś jest zarówno potencjał potopu, jak i zapowiedź życia – odkrywa przed nami tłumaczka.

Ludzie wody to też wyspiarze, ich temperament kształtuje się wraz z nieprzewidywalną rzeką, statecznymi lustrami jezior, burzliwym żywiołem morza w innym postrzeganiu świata i przyrody, jak też naszej zażyłości z nimi. Nagi leżałem na brzegach/Bezludnych wysp/Porwał mnie w otchłań ze sobą/Biały wieloryb świata – zapisał Czesław Miłosz.

Otoczenie porusza nasze zmysły i wyobraźnię, sposób chłonięcia najbliższego mikrokosmosu. Doświadczenie łączy, przerzuca mosty i wychodzi poza ramy widzialnego. W książce Rzeki, których nie ma Maciej Robert podpowiada nam: Co ciekawego widać nad rzeką, której nie ma? Przede wszystkim fantazję, fikcję i dawno zapomnianą świetność. Lubię chodzić nad takie rzeki-nierzeki, lubię o nich czytać, ale też lubię je czytać. Każda rzeka jest bowiem opowieścią, ale rzeka, której nie ma, jest opowieścią szczególną, bo tutaj wyobraźnia musi pracować na wysokich obrotach, tutaj trzeba czytać między wierszami. Ukuł Maciej Robert też nowe określenie – postać człowieka bezrzecznego jako kogoś będącego na głodzie, świadomego pragnienia obecności rzeki. A że doniosłe wydarzenia historyczne toczyły się zawsze na szczycie góry, u ujścia rzeki, w rozpadlinach geoprzestrzennych – nie możemy się od tej magii uwolnić.

Specyficzny urok zaklęty jest w przyrodzie, ale i ludzkim świecie, wyrażającym się poprzez mowę. Język ludzi pogranicza to z kolei archipelag najgłębszy, sytuujący się na wieloetnicznych wysepkach oraz gdzieś pomiędzy krainą licznych opowieści. Na pograniczu dźwięcznie było od różnych gwar. A w Białymstoku powstało esperanto. Z kolei Żydzi aszkenazyjscy przywiedli nam ze sobą jidysz, sefardyjscy z Portugalii, Hiszpanii i Afryki Północnej – ladino, a jedni i drudzy – nade wszystko hebrajszczyznę, odświętny język starych ksiąg i modlitw. Lokalne gwary i dialekty świadczą o przenikaniu się kultur, na Białostocczyźnie i Suwalszczyźnie mamy tzw. język „prosty”, natomiast na Lubelszczyźnie „chachłacki” (nieświadomie przejęte określenie za sprawą odwiecznej rosyjskiej propagandy, dlatego lepiej mówić: „tutejszy”). W świecie przed Zagładą wśród użytkowników języka jidysz istniały też rozmaite warianty. Za najbardziej poprawny uważano litewską odmianę. Tutaj mówiono też o Litwakach, czyli litewskich Żydach. A między Bugiem a Włodawką (rzeką) istniała przed II wojną światową miejscowość o nazwie Włodawka. Faktycznie wysepka z kilkoma domami zamieszkana głównie przez rusińskie i żydowskie rodziny. Nieistniejąca wyspa, na której zgodnie porozumiewano się w różnym narzeczu, zamieszkiwana na niewielkim obszarze przez wiernych czterech wyznań.

W pogranicze wpisane jest przekraczanie. Lecz nie mówimy tu jedynie o migracjach. Porzucamy stereotypowe myślenie i kierujemy myśl dalej. Thomas Merton rozpatrywał życie jako ruch, bo w końcu ono nie polega na tym, abyśmy wegetowali, zostali w tym miejscu, w którym jesteśmy, ale nieustanie przewyższali swój poziom duchowy, i określał to mianem self-transcendence. Właśnie autotrans­cendencja jest warunkiem do rozszerzenia perspektywy poznawczej włączającej postrzeganie innych ludzi. Jeśli jesteśmy zamknięci w swoim ego, czeka nas stagnacja. Na pograniczu ten rodzaj zacierania własnych granic był warunkiem koegzystencji z różnymi kulturami i wyznaniami. Stwarzał perspektywę większego przenikania się elementów duchowości. Wyjątkowym gatunkiem językowym jest mowa z pogranicza różnych światów. Gershom Scholem nazywał to językiem między dwoma królestwami: królestwem języka, którym można by powiedzieć wszystko, i królestwem przemilczeń. Tak jest z rzekami, które stają się wiernymi świadkami lamentu i skarg. Można pójść nad rzekę, można jej coś powierzyć bez obawy o wyjawienie. Scholem napisał o języku pogranicza, że jest językiem skargi, wyjątkowo głębokim i symbolicznym. Nie należy wiązać go tylko ze smutkiem. Co prawda smutek jest bardzo blisko tej granicy. Badacz konstatuje także, że każdy język jest nieskończony. A jak brzmią nasze głosy dziś? Obrazuje je sytuacja na wschodniej granicy i za wschodnią granicą. Niewidzialne odcięcie nas od bliskiego sąsiedztwa, które przez dekady z uporem odnawialiśmy, zagrzebując skutki zimnej wojny.

Dlatego na pograniczu, szczególnie jako Atlantydzi, żyjemy stale w pokatastroficznych czasach, wciąż przekraczając siebie, jednocześnie nie zrywamy z korzeniami, trzymani w więzach pamięci. Nawet nie do końca czasem możemy się z nich wyzwolić. Na pograniczu pod pewnymi względami jest niemożliwością zerwać z historią, bo to tak jakby zerwać kontakt z naturą, ponadczasowość łączy się z pamięcią. Wydarzenia i ludzkie losy po obu stronach granicy łączą się w jedność. Bez tych ran pamięci, bez strat i bez traum nie bylibyśmy Atlantydami. Trzeba czasem coś utracić, aby coś zyskać. Trzeba stracić dotychczasowe życie, aby zyskać nową perspektywę, móc żyć prawdziwie. Pograniczni to potomkowie Atlantydów, ludzie stale forsujący ten problematyczny limes wyznaczony przez piętno granicy. Choć zawsze w jej pobliżu, a więc jakiegoś zamknięcia. Z jednej strony – strachu, lecz też nadziei, marzenia i perspektywy tego, co na drugim brzegu.

Owa tutejsza niemota, milczenie pogranicza, ma niekiedy charakter niemej skargi. Innym razem zachwytu, bo Milczy dusza błękitną wiosnę (­Georg Trakl). W tym słowniku nieskończoności pogranicza nie istnieje nagość słowa ani jego skończoność. Bowiem za duży nadmiar faktografii towarzyszy alfabetom pogranicza naszych przodków. Ich Atlantyda odbija się w życiodajnym pejzażu wodnym każdego dnia, wyłaniająca się niczym ze snu, jak w wersach Litwina Vladasa Braziūnasa:

to coś ze snu, to coś z nicości
pragnę się ocknąć
już nie wiadomo, czy śnieg, czy piasek
groby pochłonął

cicho jak powiew na łuskach węża
siny lądolód
podpełza w strużkach, wreszcie dociera
do nekropolii

płożą się, wiją gwiazdnice płonne
pną się i nikną
a kwitły wiśnie w sadzie lodowca
wiśnie tu kwitły

(Poetycki zapis, przeł. Agnieszka Rembiałkowska)

Tekst i zdjęcia: Aleksandra Zińczuk

Artykuł pochodzi z 38. numeru Krainy Bugu

Wszystkie wydania w wersji papierowej dostępne są w naszym sklepie: www.krainabugu.pl/sklep