Pewnego razu Rafał Bernatowicz, znużony męczącymi dojazdami do pracy w Warszawie, wymyślił drewniany biznes. Wystrugał z sumaka kilka desek do krojenia, znalazł kontakt do Wojciecha Amaro, umówił się z nim na spotkanie i oczarował go tak bardzo, że w krótkim czasie klientami drobnego przedsiębiorcy z Udrzyna nad Bugiem w Puszczy Białej stali się szefowie najbardziej ekskluzywnych restauracji w Polsce. Tak rozpoczęła się historia marki BernOnTable.

Widzimy się w Udrzynie, ale jesteś człowiekiem, który tutaj przywędrował. Skąd?

Pochodzę z Jeleniej Góry, a do Udrzyna, w którym jesteśmy od dwunastu lat, przybyliśmy wraz z żoną przez Warszawę, gdzie początkowo mieszkaliśmy.

Dlaczego jako miejsce do osiedlenia na stałe wybraliście właśnie tę nadbużańską krainę?

To był zbieg wielu przedziwnych okoliczności. W czasach narzeczeństwa pewnego razu wybraliśmy się z żoną na spacer nad Bug. Uznaliśmy tę okolicę za niezwykle piękną. Chwilę później w prezencie ślubnym dostaliśmy od kolegi kawałek ziemi. Dał go nam, bo jego synowie wiązali swoją przyszłość z dużym miastem i nie chcieli słyszeć o działeczce daleko od Warszawy. Ten prezent znajdował się w Udrzynie, czyli właśnie w tej wcześniej odwiedzonej nadbużańskiej krainie. Znaleźliśmy kawałek pola bez zabudowań, z kępką dzikich sosen, i uznaliśmy, że to nasza nowa własność. Rozłożyliśmy kocyk, wzięliśmy do ręki książki i delektowaliśmy się ciszą tego niezwykłego miejsca. Zauważył nas miejscowy rolnik, który spytał, co robimy na jego ziemi. Okazało się, że pomyliliśmy działki – nasza znajdowała się kilka metrów dalej i była naprawdę niewielka, ale tak urokliwa, że od razu się w niej zakochaliśmy i jeździliśmy regularnie ją odwiedzać.

Któregoś razu podczas drogi powrotnej do Warszawy przez Wyszków, trwającej dwie godziny, bo nie było wtedy obwodnicy, dostrzegliśmy posesję, na której stał drewniany szkielet domu z napisem „na sprzedaż”. Wstąpiliśmy tam z ciekawości. Porozmawialiśmy z właścicielem, podał nam cenę. Już następnego dnia wróciliśmy i go kupiliśmy. Niedługo potem szkielet dostarczono na naszą działkę i postawiono fundament. Wszystko było bardzo spontaniczne, nie mieliśmy nawet pozwolenia na budowę. Zaczęliśmy się zastanawiać, co dalej, bo skoro powiedzieliśmy A, trzeba powiedzieć B. Postanowiliśmy sprzedać warszawskie mieszkanie i przeprowadzić się do Udrzyna, gdzie kupiliśmy cztery sąsiednie działki. Budowa domu była tak spontaniczna i szalona, jak początek tej historii. Nie mieliśmy planu architektonicznego, wszystko wymyślaliśmy na bieżąco. Prace trwały półtora roku. Przez cały ten czas przyjeżdżali tam nasi przyjaciele, spragnieni wypoczynku w ciszy i w otoczeniu pięknej przyrody. Moi rodzice spędzili w nim wakacje, zanim dom został zadaszony. Od początku miejsce to miało dobrą energię.

Czy w tej życiowej rewolucji nie przeszkadzały Wam zobowiązania zawodowe?

Nie. Moja żona jest psychoterapeutką, więc mogła tak sobie wszystko zorganizować, żeby jeździć do Warszawy rzadziej, ale na więcej godzin. Ja kupiłem motocykl, aby dojazd zajmował mi mniej czasu. Potem zdecydowałem się przebranżowić – chciałem robić coś w miejscu, w którym mieszkam.

Zanim to rozwiniesz, powiedz, czym zajmowałeś się w Warszawie?

Przez dziewięć lat pracowałem w Szkole Głównej Gospodarstwa Wiejskiego, gdzie prowadziłem niewielki sklep z lekami i produktami dla zwierząt. Moi pracownicy zajmowali się też rejestracją pacjentów kliniki weterynaryjnej. Potem, kiedy zmieniła się polityka uczelni, zdecydowałem się szukać nowego zajęcia. Jako że miałem założoną działalność gospodarczą, postanowiłem pozostać w handlu i nim zajmowałem się przez kilka lat, również w branży gastronomicznej, gdzie moją szczególną uwagę zwróciło jej zaplecze. Byłem wtedy na etapie ogromnego zmęczenia codziennymi dojazdami do pracy do Warszawy, chciałem z nimi skończyć i znaleźć zajęcie, które pozwoliłoby mi spędzać więcej czasu w domu i być bliżej natury. Zacząłem przyglądać się światowej gastronomii, temu, jak w niej podawane jest jedzenie. Tam króluje świadome połączenie dania z oprawą, czyli jego prezentacja i serwis. Zainteresowałem się rzemiosłem związanym z kuchnią i odnalazłem mistrzów japońskich, którzy robili noże i ich okucia. Obserwowałem, z jaką precyzją je tworzyli. Widziałem toskańskich artystów, którzy wykonywali amfory i deski do krojenia z drewna oliwnego. Wyglądało to przepięknie. Jako że z wykształcenia jestem między innymi technologiem przemysłu drzewnego, pomyślałem, że przecież podobne rzeczy mogę robić w Polsce z lokalnych produktów. Oczami wyobraźni widziałem swój skromny warsztat i powstające w nim przedmioty, które zachwycą innych. Wierzyłem, że jak człowiek poświęca się czemuś z pasją, to zazwyczaj to wychodzi. W moim przypadku zawsze tak było.

Rzuciłeś pracę w Warszawie i od razu zająłeś się rzemiosłem?

Prawie. Miałem miesięczny okres wypowiedzenia, w czasie którego odwiedziłem upadające okoliczne tartaki i rzemieślników, którzy kiedyś składowali drewno. Skupiłem trochę rzeczy – jakieś okiennice, rozpadające się ule – i z tego zacząłem robić tace, miski, wałki do ciasta i deski do krojenia. Z nimi zacząłem odwiedzać właścicieli restauracji i szefów kuchni. Moim celem było dotarcie do Wojciecha Amaro, który wtedy nie był jeszcze aż tak popularny medialnie jak dzisiaj, ale znajdował się już na szczycie branży – rok później dostał pierwszą w Polsce gwiazdkę Michelin. Umówienie się z nim wcale nie było takie skomplikowane, jak mogłoby się wydawać. Zdobyłem numer jego telefonu i po prostu zadzwoniłem.

Ciekawi mnie, co mu powiedziałeś?

„Dzień dobry, Panie Wojtku, widziałem Pana potrawy i chcę pokazać Panu coś, co – wydaje mi się – wzbogaci formę ich podania”. Spytał, co to jest. Powiedziałem, że takie i takie drewniane rzeczy. Usłyszałem: „Okey, to przyjedź”. Byłem podekscytowany i bardzo zdeterminowany. Miałem wtedy niewielki asortyment, a jednocześnie zależało mi na tym, by moje prace zostały docenione. Znajomy podleśniczy zawiózł mnie w miejsce, gdzie znalazłam mnóstwo oryginalnego i rzadko spotykanego drewna, a wśród niego były sumak i szakłak pospolity. Przygotowałem nowatorskie przedmioty, których forma stała w opozycji do panujących w tym czasie trendów w przemyśle drzewnym. Stwierdziłem, że trzeba wydobyć z drewna wszystkie jego naturalne cechy, więc na przykład deska do serów jak najbardziej może mieć spękania, dziury i naturalny oflis lub korę. Wziąłem te rzeczy, zapakowałem do walizki i pojechałem na wymarzone spotkanie, nie wiedząc, co się wydarzy. Poszło znakomicie. Wojtkowi od razu bardzo spodobały się deski z sumaka – zresztą później przez rok robiłem rzeczy z tego drewna dla niego na wyłączność.

Czyli pierwszy strzał i od razu w sam środek tarczy.

Zdecydowanie tak, bo przecież Atelier Amaro podziwiali w zasadzie wszyscy. Rekomendacja od niego sprawiła, że zdobyłem zainteresowanie w branży, a BernOnTable okazało się marką, z którą warto współpracować. Początkowo zakładałem, że moje produkty znajdą się w domu statystycznego Kowalskiego, jednak ich głównym odbiorcą została właśnie branża gastronomiczna.

Czy masz jakiś szczególny profil odbiorców gastronomicznych?

Od początku zależało mi na tym, aby moi klienci byli świadomi, z najwyższej półki. Uwielbiam pracować z szefami kuchni, którzy mają kreatywne podejście do potraw. Przyznaję, że jeśli dzwonią do mnie z lokali sieciowych, szybko kończę rozmowę. Nie chcę, żeby moje produkty były wszędzie. Poza tym masowy klient nie jest w stanie odpowiednio za nie zapłacić, nie jest też w stanie zadbać o niego we właściwy sposób. Dużo pomogła mi moda serwowania steków na drewnie, która przyszła do nas z Ameryki, a że mamy boom na burgerownie i steak­housy, to rzeczywiście pchnęło mój biznes do przodu. Od kilku lat w modzie są też produkty regionalne. W zasadzie w każdym zakątku Polski produkowane jest coś, co idealnie komponuje się z deskami, a to znakomicie współgra z moją produkcją.

Jaka jest trwałość takich desek?

Niedawno z pewnej burgerowni zadzwonili do mnie z pytaniem, czy mogę zregenerować deski, które kupili u mnie trzy lata temu. Wydawać by się mogło, że po takim czasie intensywnego użytkowania w obleganym lokalu deski będą mocno wyeksploatowane. Okazało się, że wcale nie. Odświeżenie dwudziestu desek zajęło mi trzy godziny, klient dostał niemalże nowy produkt. Przyznam szczerze, że byłem pozytywnie zaskoczony. Myślę jednak, że to zasługa ich pielęgnacji – ręcznego, a nie mechanicznego czyszczenia.

Czy to są drogie produkty?

Są one niewątpliwie unikatowe. Jeśli to deski kolekcjonerskie, ich cena plasuje się w przedziale 140–300 zł. Z kolei deski z czarnego dębu z czasów cesarstwa rzymskiego, wymagające kosztownej obróbki, można u mnie kupić już za 200–500 zł, przy czym jest to produkt, który pozostanie w rodzinie na kilka pokoleń. Warto podkreślić, że nie mam i nie chcę mieć fabryki. Produkuję na małą skalę. Chcę być kojarzony z ręcznym wyrobem eleganckich rzeczy, a nie z masową produkcją. Poza gastronomią moje deski dostępne są dla klienta indywidualnego. Wszystkie realizacje dopracowuję autorsko w porozumieniu i współpracy z nabywcą.

Deski to jednak nie jedyna rzecz, którą masz do zaproponowania.

One są podstawą, ale asortyment ewoluuje cały czas zgodnie z zapotrzebowaniem. W ofercie BernOnTable mam też: wałki do ciasta, kosze, skrzynki, pudełka, misy toczone, talerze dłubane… Dziś w zasadzie robię wszystko, w czym można serwować jedzenie. Tworzę też meble – przede wszystkim pożądane przez gastronomię i klienta indywidualnego ręcznie robione stoły. Każdy z tych produktów jest jedyny w swoim rodzaju i niepowtarzalny.

Czy nadal będziesz rozszerzał zakres działalności?

Sukcesywnie poszerzam grono zagranicznych kontrahentów, bo Polska robi się dla mnie trochę za ciasna (śmiech). Moim kierunkiem najbliższej ekspansji jest Skandynawia i kilka krajów zachodniej Europy. W dossier są już: Norwegia, Stany Zjednoczone, Urugwaj i egzotyczna Nowa Zelandia.

Od wielu lat obserwujemy powrót do korzeni i renesans rzemiosła. Czy dostrzegasz fakt, że jako społeczeństwo mamy coraz większą świadomość rzeczy niemasowych?

Podniósł się standard życia, ludzie wyjeżdżają za granicę, podpatrują mody i trendy, dzięki internetowi obserwują cały świat – to wszystko sprawia, że chcą mieć produkty wyjątkowe i doceniają rzeczy handmade. Młodzi ludzie mają to już we krwi: otaczanie się naturalnością i pięknem jest i pozostanie standardem – co mnie bardzo cieszy. Bo moja praca też to piękno pomnaża.

Tekst: Daniel Parol
Zdjęcia: Sylwia Garucka-Tarkowska

Artykuł pochodzi z 30. numeru Krainy Bugu

Wszystkie wydania w wersji papierowej dostępne są w naszym sklepie: www.krainabugu.pl/sklep