
– Odległość między głową a sercem wynosi około trzydziestu centymetrów. Można ją pokonać jednym gestem. Ale mentalna podróż pomiędzy nimi zajęła mi nieomal całe życie — mówi Andrzej Ziółkowski, fotograf, autor albumów The Inward Moment. Człowiek wobec sacrum i Universal Wisdom. Wieczysta Mądrość.
Kilka dni temu wróciłeś z podróży do Indii. Jesteś w stanie policzyć, która to już była wyprawa?
Kiedyś próbowałem, ale zatrzymałem się przy dwudziestej i kolejne mi się zaczęły plątać. Pamiętam za to swój pierwszy wyjazd. Był 1984 rok, kiedy grupa znajomych z Almaturu poprosiła mnie, żebym został ich tłumaczem podczas wyprawy do Indii i Nepalu. Wyjechaliśmy późną jesienią z szarej smutnej polskiej rzeczywistości, a trafiliśmy do świata tętniącego kolorami, zapachami i dźwiękami. Byłem nimi wprost ogłuszony. Po pierwszej nocy przespanej w biednym hoteliku obudziła mnie duchota i śpiew muezina z sąsiedniego meczetu. To było niemal kosmiczne doznanie. Dzisiaj, w dobie masowego podróżowania, internetu i dostępności towaru z całego świata, ciężko zrozumieć takie oczarowanie. Ale ja tę pobudkę pamiętam bardzo mocno.
I nawet na myśl ci wtedy nie przyszło, że niebawem zamieszkasz z rodziną w samym środku Azji Południowo-Wschodniej, i miejsce to na wiele lat stanie się twoim nowym domem.
Najpierw podjęliśmy z żoną decyzję o wyjeździe do Niemiec, myśląc, że tam zostaniemy. I rzeczywiście, wszystko na to wskazywało. Nauczyłem się niemieckiego, dostałem pracę w firmie Thomson, zgodną z moim politechnicznym wykształceniem, dzieci poszły do szkoły. I kiedy wszystko zdawało się poukładane i na najbliższe lata zaplanowane, otrzymałem z firmy propozycję pracy w jej singapurskim oddziale. Po rozważeniu wszystkich za i przeciw przeprowadziliśmy się z rodziną do Singapuru. To jedno z najbardziej zachwycających miejsc w Azji, ze względu na swoją różnorodność.
Już samo to, że jest to państwo-miasto, jest niezwykłe.
Na małym skrawku ziemi powstała fascynująca mieszanka etniczna, kulturowa i religijna. Obok siebie żyją pokojowo buddyści, sikhowie, taoiści, muzułmanie i chrześcijanie. Ulice zapełniają się tłumem pielgrzymów w trakcie święta Thaipusam, by niedługo potem rozbłysnąć tysiącami świateł na Depavali i Boże Narodzenie, a jeszcze później hucznie obchodzić chiński Nowy Rok. Nikogo ten korowód różnorodności nie dziwi i nie oburza. Sąsiadują ze sobą meczety, kościoły, świątynie i świątynki. Cała ta mozaika zachwyca harmonijnie współbrzmiącym bogactwem.
Ale nie zawsze patrzyłeś na ten świat różnorodności religijnej i związanych z nią barwnych, nieraz ogromnie egzotycznych, obrzędów w ten sam sposób?
Kiedyś wydawał mi się interesującym zjawiskiem, ale nie zgłębiałem go. Zostałem wychowany i sformatowany ściśle wedle katolickich zasad. Zbitka „Polak-katolik” była sednem mojej tożsamości. Religia i tożsamość religijna od samego początku stanowiły w moim życiu najważniejszą busolę. W związku z tym na wszelkie odmienności religijne patrzyłem z zainteresowaniem, ale też z wyższością, jako ten, który ma monopol na prawdę i jest najbliżej źródła. W moim odczuciu inni błądzili, mogąc dostrzec jedynie odbite światło Prawdy. Byłem dumny z tego, że ja nie błądzę.
I co się stało, że porzuciłeś to przekonanie?
W moim życiu osobistym niespodziewanie wydarzyła się ogromna tragedia. Byłem zrozpaczony i doznałem szoku. Nie mogłem zrozumieć, za co spotkał mnie taki dramat. Przecież robiłem wszystko, co mogłem, żeby żyć tak, jak nakazywała mi moja wiara. Wydawało mi się, że zawarłem z Bogiem pewien układ: ja będę spełniał wszelkie jego wymagania, a w zamian zostanę pobłogosławiony dobrym, spokojnym życiem. A tymczasem moje życie nagle zaczęło przypominać krajobraz po strasznym kataklizmie.
Założenie, że istnieje jakaś korzystna wymiana, jako zadośćuczynienie za posłuszeństwo Bogu, okazało się kompletnie chybionym wyobrażeniem. Przekonałem się o tym bardzo boleśnie. Byłem zagubiony, ogarnęło mnie zwątpienie, a nawet gniew na Boga. Nie wiem, jak długo by to trwało i dokąd zaprowadziły mnie takie wnioski i emocje, gdybym nie spotkał wówczas ojca Laurenca Freemana, który przyjechał do Singapuru poprowadzić rekolekcje medytacyjne. Wysłuchał mnie i powiedział: nie znam odpowiedzi na twoje pytania, ale sądzę, że byłoby dobrze, gdybyś zaczął medytować.
Ojciec Laurence Freeman to angielski benedyktyn i jeden z najbardziej znanych przewodników duchowych naszych czasów.
Spotkanie z ojcem Freemanem, a dzięki niemu rozpoczęcie praktyki medytacji chrześcijańskiej, było dla mnie przełomowym momentem w życiu. Medytując, zyskujesz dystans i otwartość na to, co wokół ciebie. Przestajesz kręcić się jak chomik w kołowrocie codziennych spraw i własnego ego, a twoje myśli przestają skakać niczym małpy z gałęzi na gałąź.
Ojciec Freeman podkreśla, że w medytacji przekraczamy własne ego. Samo w sobie nie jest ono niczym złym, jest nam przecież potrzebne do prawidłowego funkcjonowania, a tymczasem dla wielu z nas zaspokojenie jego potrzeb staje się celem i sensem życia.
Efektem medytacji jest uspokojenie umysłu i cisza wewnątrz serca. Dzięki medytacji stajemy się bardziej wrażliwi i empatyczni, bo medytacja otwiera na drugiego człowieka. Z czasem uwalnia nas od resentymentów, gniewu, pretensji i żądań. Dzięki temu pozwala nam uporać się z traumatycznymi przeżyciami i uwalnia od lęku o przyszłość. Cisza i oczyszczenie umysłu, jakich doświadczałem medytując, spowodowały, że inaczej spojrzałem na świat. Po latach mówię o tym w kilku zdaniach, ale oczywiście ta zmiana nie odbyła się z dnia na dzień. Była długotrwałym procesem z lepszymi i gorszymi chwilami. Powoli odzyskiwałem równowagę, a jednocześnie traciłem przekonanie, że jako katolik posiadam monopol na prawdę. Dzisiaj wiem, że moja postawa nie była ufnością, tylko wywyższaniem się. Kiedy zszedłem z piedestału „najmojszej” racji, zacząłem dostrzegać piękno i głębię duchowości innych tradycji. Przestały być one dla mnie tylko lokalną ciekawostką. Zaciekawiłem się odmiennymi tradycjami duchowymi.
Na tyle mocno, że zacząłeś długie godziny spędzać w różnych świątyniach, obserwując rozmaite modlitewne obrzędy. Odwiedzałeś też buddyjskie, sikhijskie i hinduistyczne ośrodki, zapoznając się z zasadami wiary tych religii i ich świętymi tekstami.
Przede wszystkim poznawałem ludzi. Nie jestem typem studiującym książki setkami godzin. Znacznie bliższe mojej naturze jest wędrowanie i rozmawianie z ludźmi. Wolę dotknąć, powąchać, zobaczyć niż przeczytać. Wędrując od świątyni do świątyni czy w trakcie wizyt we wspomnianych przez ciebie ośrodkach spotykałem ludzi, a oni opowiadali mi o sobie i dawali świadectwo swojej wiary. Z każdą z takich rozmów coraz głębiej wchodziłem w fascynujący świat bogactwa ludzkiej duchowości. Chłonąłem niezwykły, nieznany mi wcześniej sakralny krajobraz. Poznani w singapurskich świątyniach ludzie, widząc moje żywe zainteresowanie ich życiem religijnym, zapraszali mnie ze sobą na pielgrzymki do Indii, Pakistanu i Sri Lanki. Wspólne wyprawy i mój zachwyt dla ich tradycji powodowały, że traktowali mnie jak swojego, a nie jak łowcę egzotyki. Chcąc się odwdzięczyć za zaufanie i życzliwość, jakich doświadczałem, robiłem w trakcie wypraw zdjęcia.
Ale wtedy jeszcze nie wiedziałeś, że taki będzie los robionych przez ciebie zdjęć. Kiedy narodził się pomysł albumu?
Odważyłem się kiedyś pokazać swoje zdjęcia Tomkowi Sikorze. To wymagało wielkiej odwagi, bo wiadomo, jakiej klasy fotografem jest Tomek. Po czasie dowiedziałem się, że i on się bał, bo bardzo nie lubi ranić ludzi krytyką, kiedy ci proszą go o opinię. Widać nie spodziewał się, że inżynier elektronik, niemający za sobą żadnej fotograficznej edukacji, był w stanie przekroczyć poziom turystycznego dokumentowania wydarzeń. Tomek obejrzał zdjęcia i powiedział: to jest dobre, rób dalej. Z każdej kolejnej wyprawy po Azji przywoziłem nową porcję zdjęć, a słuchając uwag Tomka przechodziłem przyspieszone i bardzo intensywne szkolenie. Jego pozytywny odbiór dodawał mi sił i wiary w to, że moje fotografowanie ma sens.
Oba twoje albumy (The Inward Moment. Człowiek wobec sacrum i Uniwersal Wisdom. Wieczysta Mądrość) zachwycają nie tylko estetycznym pięknem zdjęć, ale też ich głębią. Fotografując świat dalekiej Azji w duchowej odsłonie, uniknąłeś orientalnej cepeliady.
Nie byłem kimś z zewnątrz, kto przyjeżdża w obce miejsce na krótki czas, aby zrealizować projekt fotograficzny na zamówienie wydawcy. Robiłem zdjęcia przez wiele lat, wędrując za moimi bohaterami i pielgrzymując do ich świętych miejsc. Poza tym długie lata żyłem i pracowałem w Singapurze, który stał się moim drugim domem. Coś, co dla turystów jest egzotyką, dla mnie było codzienną rzeczywistością. Za każdym razem znałem też temat, który fotografowałem. Jeśli na przykład jechałem do świętego dla sikhów miejsca, to nie czytałem o nim w przededniu wyjazdu w Wikipedii, tylko było to pokłosie moich licznych rozmów z sikhami i wypraw do ich świątyń. Dzięki temu wiedziałem dokładnie, jakie sytuacje fotografuję, co oznaczają dane rytuały. Nigdzie się nie spieszyłem. Do każdej wyprawy porządnie się szykowałem. Bywało, że jechałem robić zdjęcia w miejsce, które dobrze znałem i pamiętałem jeszcze z rodzinnych wypraw.
Cezary Łasiczka nazwał cię „pielgrzymującym fotografem”. Podoba ci się to określenie?
Z pewnością oddaje charakter mojego fotografowania. Nie jestem zawodowym fotografem. Odczuwam wspólnotę dusz z moimi bohaterami i nie traktuję ich jako „dobry temat”.
Często robisz im zdjęcia w trakcie mistycznych przeżyć. Fotografujesz pełne emocji i uniesień obrzędy. Udziela ci się ta atmosfera?
Odległość między głową a sercem wynosi około trzydziestu centymetrów. Można ją pokonać jednym gestem. Ale mentalna podróż pomiędzy nimi zajęła mi nieomal całe życie. I z pewnością bohaterowie moich zdjęć towarzyszyli i towarzyszą mi w tej drodze, częstokroć będąc też inspiracją.
W tej mentalnej podróży potrzebni są mistrzowie, bo łatwo zabłądzić. Ale podobno pojawiają się dopiero wtedy, gdy uczeń jest gotowy.
Moja praktyka medytacji rozpoczęła proces przygotowania do spotkania z mistrzem. Podczas jednej z wypraw do Indii dotarłem do chrześcijańskiej aśramy Shantivanam w stanie Tamil Nadu, gdzie przez dwadzieścia pięć lat mieszkał angielski benedyktyn Bede Griffiths. Studiował tradycje filozoficzne i duchowe największych religii świata. Żył więcej niż skromnie – prosty stolik i prycza w słomą krytej chacie. Nauczył się sanskrytu i w tym języku prowadził dialog z braminami. Zgłębiał buddyzm, taoizm, sikhizm i judaizm. To wszystko w latach 50., kiedy nikomu się jeszcze nie śniło o dialogu międzyreligijnym. I w tym ascetycznym miejscu jego zamieszkania natknąłem się na książkę Universal Wisdom, będącą duchowym testamentem o. Bede. Są w niej wypisy z ksiąg mądrościowych siedmiu wielkich tradycji religijnych, które opatrzył autorskim wstępem. Przesłaniem o. Bede jest przekonanie, że jeśli uda nam się dotrzeć w religijnej praktyce do mistycznego sedna wiary, wówczas przestają dzielić jakiekolwiek zewnętrzne różnice. Przeczytawszy to przesłanie zrozumiałem, jaki jest sens mojego fotograficznego pielgrzymowania: że chcę pokazać zdjęciami i że – bez względu na konfesję – wyruszamy w duchowe peregrynacje z tego samego miejsca i idziemy do wspólnego źródła. A żadna z dróg nie jest lepsza ani ładniejsza.
Bede Griffiths zauważył, że poznawanie innych tradycji religijnych pozwala nam nie tylko zmierzać ku jedności, ale też zyskać dystans wobec tego, co we własnej tradycji jest zależne od czasu historycznego i kultury i oddzielić to od transcendentalnej prawdy objawionej w każdej autentycznej tradycji religijnej.
To jest bezcenna refleksja, która może nas uratować od ortodoksji i poczucia bycia depozytariuszem wszelkich prawd dotyczących duchowości. Bede Griffiths podkreślił też, że tylko wzniesienie się nad podziałami i autentyczna jedność ludzkiego ducha może przywrócić poczucie solidarności z wszechświatem, za który powinniśmy być odpowiedzialni. Dzisiaj, kiedy żyjemy w obliczu ekologicznej katastrofy, wezwanie do prawdziwej jedności i solidarności ma szczególnie wielkie znaczenie.
We wstępie do drugiego albumu Universal Wisdom. Wieczysta Mądrość zacytowałeś fragment księgi Tao Te Ching:
Duch tej doliny nie umiera./Nazwij go tajemnicą, kobietą./Tajemnica,/Brama Kobiety,/jest korzeniem/ziemi i nieba.
Fotografując ludzi różnych wiar i uczestnicząc w ich duchowych misteriach, spostrzegłem, że we wszystkich religiach rola kobiet jest pomniejszana przez kulturowe uwarunkowania. Na całym niemal świecie mężczyźni przywłaszczyli sobie prawo do bycia „bramą” do nieba. Dlatego podczas projektowania Universal Wisdom wybrałem wiele zdjęć pokazujących kobiety w momentach żarliwej modlitwy, religijnego uniesienia czy pragnienia złączenia się z sacrum.
Patriarchalnie zdominowane religie tracą na naszych oczach zdolność budowania dobra i harmonii między ludźmi. Jestem głęboko przekonany, że tylko dzięki kobietom możemy przypomnieć sobie i przywrócić religiom wartość kontemplacji, szacunku wobec drugiego człowieka i wspólnoty w obliczu Ostatecznej Tajemnicy. To kobiety są strażniczkami tych wartości.
Wystawy twoich zdjęć wędrują po całym kraju. Są pokazywane nie tylko w prestiżowych ośrodkach kultury, ale były też na ulicach m.in. Warszawy, Gdyni, Lublina. Jedną z nich można obecnie zobaczyć w Galerii Fokus w Siedlcach. Co mówią odbiorcy?
Przede wszystkim cieszę się, kiedy wystawy trafiają na ulice miast i każdy przechodzień ma możliwość spotkać się z moimi bohaterami. Dzisiaj, kiedy w Polsce tak powszechnie straszy się odmiennością religijną i kulturową, spotkanie z inną tradycją ma szczególną wartość. Mam nadzieję, że moje zdjęcia ukazują piękno odmienności i jej ubogacający walor. Nie wolno straszyć tym, że ktoś praktykuje inną niż my tradycję. Wzbudzanie lęku przed Innym to całkowite zaprzeczenie fundamentalnym wartościom europejskim i chrześcijaństwu.
W przedmowie do The Inward Moment… Olga Tokarczuk napisała, że twoje zdjęcia ukazują religijny kosmos w najintymniejszy sposób, bo skupiając uwagę na najbardziej kruchym i zarazem najpotężniejszym elemencie tego fenomenu, czyli na człowieku.
Bohaterowie moich zdjęć stali mi się bardzo bliscy. Uważam ich za swoje siostry i braci. To nie jest album o religiach, tylko album o człowieku i jego duszy.
To kim dzisiaj jesteś, skoro „Polak-katolik” nie określa już twojej tożsamości?
A po co stawiać takie pytania? Wolałbym raczej zastanowić się, jaki jestem i jak jestem. Z tego więcej wynika niż z etykietek narodowych czy wyznaniowych. Jestem człowiekiem. I jestem w drodze. Tylko tyle i aż tyle.
Rozmawiała: Maja Jaszewska, zdjęcia: archiwum Andrzeja Ziółkowskiego
Artykuł pochodzi z 36. numeru Krainy Bugu.
Wydania papierowe są dostępne w naszym sklepie: www.krainabugu.pl/sklep/