Okazało się, że moda to nie tylko domena wybiegów. – Zawodnicy, którzy uprawiają paintball, to jedni z największych strojnisiów – mówi Marcin Rogalski, twórca marki Jerseys Clinic. Stworzył ją z pasji do paintballa sportowego i wrodzonej zadziorności, która każe mu ulepszać to, co nie jest doskonałe. Zaczynał sam w garażu rodziców, dziś tworzona przez jego zespół odzież trafia na rynki europejskie i lata z małego nadbużańskiego Orchówka za ocean. I nosi się przy tym świetnie.

Paintball powszechnie kojarzy się z ludźmi, którzy – ubrani w kostiumy moro – biegają po lesie i strzelają do siebie kolorowymi kulkami. Pana działalność dowodzi, że ta zabawa dużych chłopców, jak nazwę ją z przymrużeniem oka, to poważne zawody, w których niebagatelną rolę odgrywa ubiór.

Uściślijmy tylko, że chodzi o paintball sportowy, w którym są drużyny, zawodnicy, sędziowie, międzynarodowy system rozgrywek, a turnieje rozgrywane są na ograniczonej powierzchni, na której poustawiane są dmuchane figury. Zainteresowałem się tą dyscypliną w 2008 roku, kiedy poznałem ludzi, którzy – jak Pani powiedziała – się w to bawią. Szybko do nich dołączyłem, i niemal od razu znać o sobie dała ta część mojego charakteru, która sprawia, że zawsze staram się dołożyć swoją cegiełkę do tego, czym się interesuję.

Tym razem padło na bluzy, w które ubrani byli zawodnicy. Stwierdziłem, że wyglądają przeciętnie i można by zrobić je lepiej. Jako że miałem doświadczenie w tworzeniu stron internetowych, postanowiłem je wykorzystać i zaprojektować ładniejszą i estetyczniejszą odzież.

Środowisko paintballu sportowego jest dość małe, w zasadzie wszyscy znamy się z turniejów, więc wieść o mojej modowej aktywności dość szybko się rozeszła, a że w każdym sezonie stworzenie nowych bluz, koszulek i bandan było dla polskich drużyn dużym dylematem, zaczęły zwracać się z tym do mnie. Projektowałem je w wolnym czasie, a szyciem zajmowały się zewnętrzne firmy, których każdy szukał na własną rękę.

Czyli można powiedzieć, że za sprawą marketingu szeptanego stworzył Pan profesjonalną markę odzieżową?

Tak, aczkolwiek los był dla mnie łaskawy i zesłał mi ogromną szansę. Mówię o konkursie na zaprojektowanie grafiki do markera (urządzenie wykorzystywane w paintballu do strzelania, kształtem i zasadą działania zbliżone do broni pneumatycznej – przyp. red.), który ogłosiła jedna z międzynarodowych firm. Był on podzielony na trzy sekcje: Stany Zjednoczone, Europa i Azja. Postanowiłem wziąć w nim udział i – wspierany pomysłami żony – stworzyłem wymarzony projekt. Głosowanie w konkursie odbywało się na zasadach plebiscytu, a że wszystko działo się już w czasie, kiedy aktywnie brałem udział w rozgrywkach Polskiej Ligi Paintballowej, pozostali uczestnicy mnie znali albo przynajmniej kojarzyli. Wieść o tym, że jako jedyny Polak biorę udział w tym konkursie, szybko się rozniosła, i cała brać paintballowa zjednoczyła siły, głosując na Rogala, jak mnie nazywają. Mało tego: zorganizowała też zmasowaną akcję w mediach społecznościowych, nakłaniając do głosowania swoje rodziny i znajomych. Po kilku tygodniach okazało się, że wygrałem w regionie Europa. Wyniki wraz ze zwycięskimi projektami pokazano na stronie internetowej organizatora, co przyniosło mi rozgłos. To był moment odbicia, po którym lawinowo zaczęły spływać do mnie zapytania o projekty, również z zagranicznych klubów.

Myślę sobie, że w takiej sytuacji można zachować się w dwojaki sposób: albo skoczyć na głęboką wodę, albo ulec strachowi i wycofać się z myślą, że „nie dam rady”.

Nie wahałem się ani chwili, od razu jasne dla mnie było, że to szansa, którą po prostu muszę wykorzystać. Nie miałem przy tym zielonego pojęcia o druku na dzianinach i szyciu. Wiedziałem tylko, że w Polsce jest jedna firma, która robi podobne rzeczy, ale jej jakość jest słaba, i miałem stuprocentową pewność, że można to robić lepiej. Znalazłem w Lublinie firmę, która zajmowała się sublimacją, czyli nanoszeniem wydruków na odzież syntetyczną, oraz szyciem. Skontaktowałem się z jej pracownikami. Podczas kilku spotkań zmodyfikowaliśmy jeden z krojów bluz, który mieli w swoim portfolio, i rozpoczęliśmy współpracę. O ile pamięć mnie nie myli, na początek uszyliśmy stroje dla reprezentacji Polski. Było sporo poprawek, ale finalnie wyszło całkiem nieźle. Potem zrobiliśmy wspólnie jeszcze kilka modeli bluz dla różnych drużyn, ale ciągłe konsultacje tele­foniczne i tłumaczenia, jak coś powinno być wykonane, okazały się bardzo uciążliwe. Było dużo poprawek i dużo reklamacji, efekty końcowe też mnie nie zadowalały. Stwierdziłem, że w ten sposób nie da się prowadzić tego biznesu, i jeżeli chcę go kontynuować, powinienem zacząć ogarniać temat na własną rękę. Tak właśnie sam zacząłem uczyć się tego biznesu od podstaw.

Ciężko było?

Czasochłonnie. Zacząłem od czytania anglojęzycznych publikacji, bo polskich w tamtym czasie na ten temat nie było. Zarejestrowałem się na forach dyskusyjnych, gdzie nawiązałem kontakty z pasjonatami paintballa. Sprawdzałem, co i jak robią, i zadawałem im mnóstwo pytań. Po jakimś czasie miałem mglisty obraz tego, jak to wygląda i co jest mi potrzebne, żeby ruszyć.

Pierwsze używane sprzęty – prasę termicznotransferową, niezbędną do tego, żeby projekt przenieść na dzianinę, oraz plotery, czyli duże drukarki – kupiłem od pewnego pana z Torunia, który hobbystycznie robił nadruki na deski surfingowe. Był samo­ukiem, każdy etap produkcji znał od podstaw, umiał naprawiać sprzęty, więc poza urządzeniami przekazał mi mnóstwo cennych informacji. Ustawiłem to wszystko w piwnicy rodziców i zacząłem wiedzę merytoryczną przenosić na praktykę. Przez kilka tygodni testowałem różne opcje, w międzyczasie szukałem szwaczek. Wydrukowane projekty wycinaliśmy z żoną ręcznie, potem zawoziłem je do trzech pań, które zszywały je w warunkach domowych. Mierzyliśmy, skracaliśmy, zwężaliśmy, rozszerzaliśmy. I tak do momentu, aż bluza dobrze się na mnie prezentowała – to był punkt wyjściowy. Kolejnym krokiem była nauka produkcji w różnych rozmiarach – ich spasowanie z grafiką, która była zaprojektowana w jednym rozmiarze, było nie lada wyzwaniem. Mozolna praca zajęła nam 3–4 miesiące. Po tym czasie wysłaliśmy pierwsze zamówione egzemplarze.

Jak długo stacjonował Pan w garażu rodziców?

Dokładnie nie pamiętam, ale trochę czasu to trwało. Potem przeprowadziliśmy się z żoną do bloku, gdzie mieliśmy garaż, i tam właśnie odbywała się część produkcji. Druga była w mieszkaniu. Żyliśmy w taki dziwny sposób: żona z dzieckiem w jednym pokoju, ja z drukarką w drugim. Nie stać nas było nas zwijarkę, więc co trzy minuty musiałem podwijać papier, który został zadrukowany. To było długie i żmudne zajęcie, dla przykładu: wydruk bluzy mierzył metr, a nasz ploter drukował pół metra na godzinę. Niby więc byłem w domu, a jakby mnie nie było – każdą wolną chwilę i noce działałem przy bluzach. A przecież oboje z żoną w tamtym czasie pracowaliśmy na etatach.

Brzmi niewiarygodnie. Musiało być Państwu bardzo trudno to wszystko pogodzić.

Nie narzekaliśmy na brak zajęć (śmiech). W pewnym momencie zamówień było tak dużo, że zdecydowaliśmy się na kolejny krok – ja zrezygnowałem z pracy i zająłem się produkcją odzieży paintballowej, a żona jeszcze przez jakiś czas pracowała na etacie.

Potem miałem małe zawirowania z garażem, na szczęście poratował mnie mój ojciec, który produkował meble i udostępnił mi trochę miejsca w składzie na drewno. Wstawiłem tam prasę termotransferową, wydruki suszyłem na deskach mojego ojca. To, co wydrukowało się w nocy, w ciągu dnia wycinałem ręcznie nożyczkami, zawoziłem to potem do krawcowych, i w ciągu 2–3 dni bluzy były gotowe. Sprawdzaliśmy ich jakość, prasowaliśmy je, pakowaliśmy i wysyłaliśmy do klientów. I tak trwało to mniej więcej trzy lata.

Czy to właśnie wtedy skończyły się lokalowe zawirowania i z – że tak powiem – metod chałupniczych przeszedł Pan na produkcję w profesjonalnych warunkach?

Tak, kupiliśmy pierwszą halę i zaczęliśmy normalną produkcję w tym sensie, że wszystko było na miejscu, łącznie ze szwalnią. Zatrudniliśmy też osoby, które obsługiwały drukarki. Cały czas jednak borykaliśmy się z tym, że nie mamy sprzętu odpowiedniej jakości i jest on przestarzały. To wszystko spowalniało produkcję. I tu znów uśmiechnęło się do mnie szczęście, bo jeden z wiodących niemieckich producentów odzieży paint­ballowej zobaczył polskich zawodników, którzy – ubrani w nasze stroje – pojechali na turnieje do Francji, Anglii i Niemiec, i nawiązał z nami współpracę. Tym sposobem zaczęliśmy szyć w ramach B2B. ­Dzięki zastrzykowi gotówki, który na nas spłynął, mogliśmy poszerzyć i zmodernizować swój park maszynowy. I wszystko wskoczyło na właściwe tory.

Rzeczywiście urodził się Pan pod szczęśliwą gwiazdą. W jakim miejscu jest dzisiaj marka Jerseys Clinic?

Jeszcze kilka lat temu zamówienia B2B stanowiły 70 procent naszej produkcji, przez co zaniedbywaliśmy Jerseys Clinic. Obecnie te proporcje się odwróciły, i zdecydowaną większość dochodów przynosi nam sprzedaż produktów spod własnej marki. Mocno weszliśmy też w tematy biegowe – odzież na maratony, eventy sportowe i dla poszczególnych klubów, i w e-sport – szyjemy dla drużyn gamingowych i do ­sklepów dla ich fanów. Docieramy na rynek francuski, angielski, niemiecki i amerykański. Zatrudniamy 20 osób, do tego współpracujemy z zewnętrznymi grafikami. Mamy optymalne zaplecze techniczne. Odnaleźliśmy się w niszy i mamy w niej silną pozycję. Na razie w zupełności nam to wystarcza. 

Tekst: Justyna Franczuk
Zdjęcia: Daniel M. Cetlicer

Artykuł pochodzi z 29. numeru Krainy Bugu.

Wszystkie wydania w wersjach papierowych są dostępne w naszym sklepie: www.krainabugu.pl/sklep