Reportaże

Bliskie spotkania przy wiejskich drogach

Traktują go jak swojego wnuka. Proszą, by nie odjeżdżał. Więc wraca, by na pobrużdżonych starością i ciężką pracą twarzach zobaczyć uśmiech. W jego portretach odbija się całe ich życie: ból, samotność, ale i szczęście, którym jest skrawek nieba nad głową, ciepły piec czy czułe spojrzenie wiernego zwierzaka.

Nazywam się Lech Iwiński. Urodziłem się w Łosicach, ale dzieciństwo spędziłem w Zaborzu, gmina Platerów. Moja mama mieszka tam do dziś. Gdy poznałem Żanetę, przeprowadziłem się do miasta. Żona bardzo chce wrócić na wieś, ale niekoniecznie do Zaborza.

Rodzice nie posiadali ziemi. Mieszkali na wsi, ale pracowali w mieście. Mieliśmy w Zaborzu tylko małą działeczkę z warzywami, bez zwierząt gospodarskich. Mój wujek pracował na polu. Obserwowałem, jak on to robi. Co i jak sieje. Spodobało mi się. Pomyślałem, że kiedyś chciałbym to fotografować. Ale wtedy jeszcze nie było takich możliwości. Miałem około 10 lat i nie myślałem o robieniu zdjęć jak o życiowej pasji.

Kiedyś tematów takich, jak u mnie na zdjęciach, było dużo więcej. Ludzie myśleli: nie warto tego uwieczniać, bo taka bieda to przecież obciach. A teraz pukają się w głowę: dlaczego ja tego nie fotografowałem? Dzisiaj spotkać ten klimat, jaki był 30–40 lat temu, to jest dopiero coś. Ja akurat mam to szczęście. Uwieczniam świat, którego za moment już nie będzie. Wiele sfotografowanych przeze mnie osób już nie żyje.

Miałem 15–20 lat, gdy zacząłem robić zdjęcia. Zaczynałem od smieny 8. Kupiłem ją, używaną, w zakładzie fotograficznym. Później przyszedł czas na zenitha 10. Gdy patrzę teraz na negatywy tych zdjęć, to budzą we mnie miłe wspomnienia. Pierwsze fotografie, pierwsza przygoda z aparatem. Nie przedstawiają wartości artystycznej, ale sentymentalną – i owszem. Robiłem je dla przyjemności. Nie byłem jeszcze wtedy zdecydowany, żeby zacząć fotografować na większą skalę. Filmy woziłem do wywołania do fotolabu w Łosicach. Co fotografowałem? Głównie pejzaże – jakąś fajną rzeczkę, las. Tocznę i okolice Łosic lub Platerowa. Później miałem przerwę w robieniu zdjęć. Z przyczyn ważnych czy mniej ważnych. Potrzeba fotografowania wróciła do mnie jakieś 15 lat temu. Pojawiła się piękna dziewczyna – moja muza, Żaneta. Kupiliśmy nikona D50.

— Dogonił nas postęp. Ale już wcześniej, jak się motorem jeździło, to bardzo dużo zdjęć się robiło. Jakimś kompaktem. Jeszcze przed tym postępem. Bardzo długo jeździliśmy z mężem motocyklami. Przez wiele lat byliśmy w klubie motocyklowym Gryf. Wciąż mamy stroje motocyklowe, ale motorów chwilowo nie. Mamy dzieci [śmiech]. Byliśmy świadkami wielu smutnych sytuacji. Dwóch naszych kolegów zginęło tragicznie. Dużo znajomych osierociło bardzo małe dzieci. Gdy się urodziła starsza córka, wsiadaliśmy na motocykl sporadycznie, ale gdy przyszła na świat druga – od razu go sprzedaliśmy. A może to było jeszcze wtedy, gdy byłam w ciąży? Jestem z motocyklowej rodziny. Brat mojej mamy woził mnie swoim motocyklem. Jeździłam z nim od 12–13. roku życia. Tak się poznaliśmy z Leszkiem — wtrąca Żaneta.

Dzieci podrosną i wracamy do motocyklizmu. Wciąż utrzymujemy kontakt z kolegami. We wspólnym jeżdżeniu na motocyklach nie jest ważna prędkość. Chodzi o to, żeby spotkać ludzi, którzy mają wspólną pasję. Poczuć klimat zjednoczenia się. Często te zloty czy spotkania odbywają się nad Bugiem, w Mierzwicach lub Kózkach.

Dwa razy zrobiliśmy imprezy na łące pana Cześka w Kózkach, nie wiedząc, że to on jest jej właścicielem. Wydawało się nam, że ta łąka jest państwowa. Przyszedł zobaczyć, co się dzieje. Nic złego nam nie powiedział. Od jego imienia imprezy te nazywają się „NoCzesiek”. A pan Czesiek jest bohaterem jednego z moich zdjęć.

Miałem pewne opory, zanim zacząłem fotografować ludzi. Obawiałem się niechęci z ich strony. Zależy mi nie tylko na tym, żeby zrobić zdjęcie, ale żeby ono coś pokazywało. Żeby człowiek, którego fotografuję, otworzył się i pokazał mi swoje wnętrze. Ale to nie jest tak, że wchodzę, pstryk, robię zdjęcie, wychodzę i jadę dalej. Zdjęcia robione w ten sposób od razu da się rozpoznać.

Zdarza się, że jestem jedną z niewielu osób, które odwiedzają tych ludzi (…)

Cały artykuł przeczytasz w najnowszym numerze Krainy Bugu.

Przejrzyj zawartość Więcej
Chcę kupić ten numer Zamów