Wzdycham do zapomnianych gatunków kwiatów z ogrodów naszych babć, starych odmian jabłoni, drewnianych chat i szmacianych chodników. Wzruszam się, gdy widzę, że są jeszcze miejsca, gdzie ludzie żyją po staremu. Lubię tam pobyć. Stresuję się, że to wszystko zaraz się skończy.
A przecież jest takie miłe, zdrowe, naturalne, szlachetne i ociepla duszę mieszczucha takiego jak ja – z wsią w poprzednich pokoleniach. Gwałtownie ocalałabym to wszystko od zapomnienia. Aż się zmęczę na samą myśl, aż mam dość. Bo tego się zrobić nie da. Ktoś powiedział, że ludzie utrzymują balans tylko wtedy, gdy zmierzają do przodu, jak rowery.
Obejrzałam ostatnio nostalgiczny film – To była ręka Boga – wiele wskazuje na to, że autobiograficzny. Reżyser Paolo Sorrentino, ten od oscarowego Wielkiego piękna, nakręcił film o swojej młodości w Neapolu lat 80., gdy w lokalnej drużynie grał Maradona i, jak diagnozuje mistrz, uwolnił neapolitańczyków od ciężaru kompleksów wobec przewidywalnych, odpowiedzialnych i poważnych Włochów z północy kraju. Krytycy zarzucają Sorrentino sentymentalizm, gdy ten opowiada o urodzie rodzinnego miasta i charakterze jego mieszkańców – lekkomyślności, bezkarności, sile i wyrafinowaniu, marzycielstwie i fantazjowaniu, o „poczuciu wspólnoty, które potrafi zahartować na resztę życia“. I reżyser się przed tymi zarzutami nie broni. Jednak ten sam Sorrentino w filmie To była ręka Boga mówi tak: „To miasto niewiele się zmienia w porównaniu z innymi miastami. Jak często bywa, z jednej strony jest to uspokajające, ale z drugiej strony… Jak to ująć? Miasto staje się mniej przyjazne. Bo nowe rzeczy także stanowią o pięknie życia“.
Nasza noblistka Olga Tokarczuk w jednym ze swoich esejów pisze o iluzji, jaką jest wiara tradycjonalistów i konserwatystów, że można zawrócić czas i wejść do tej samej rzeki, która płynęła kilkadziesiąt lat temu: „Myślę, że nie zmieścilibyśmy się w tamtych życiach. Nie zmieścilibyśmy się w przeszłości“. I chyba trudno o bardziej przekonujące stwierdzenie. Owszem, rzeczywistość wokół stała się bardzo złożona, bardziej niż kiedykolwiek – przysłużyła się temu globalizacja, nie ogarniamy całości, czujemy się przeciążeni – stąd pewnie tęsknota za czymś mniejszym, przewidywalnym, znanym. Jednak aplikowanie nostalgii jako leku na wzrost złożoności świata to nie jest wyjście. Tak samo jak naiwne jest traktowanie tej złożoności jako choroby czy zaburzenia.
Tak czy owak coś trzeba zrobić z tą naszą tęsknotą za czasem utraconym, żebyśmy jej tak łatwo nie ulegali, bo przecież wiadomo, że to przynosi ulgę najwyżej na chwilę. Może sensowniej by było przekonać się do tej złożonej rzeczywistości, i to nie z pozycji ofiar, tylko beneficjentów. Prosto i łatwo już było. Teraz jest trudniej, ale ciekawiej etc. Powiedzmy sobie też uczciwie: ze wszystkimi zdobyczami naszych czasów, z których skwapliwie korzystamy, „w przeszłości już byśmy się nie zmieścili“.
Tylko trzeba by uporać się ze skutkami ubocznymi postępu: do świata jest nam bliżej, do siebie – dalej. A więc by uporać się z samotnością w wielkim świecie, tudzież z samotnością w sieci, a także z wzbudzanym poczuciem braku wpływu, trzeba wyjść ze swojej głowy – przestać rozkminiać i politykować. Lepiej coś zrobić. Lokalnie, najlokalniej. Wtedy znowu poczujemy się bezpieczniej, powstaną nowe więzi, nie będzie po co wzdychać do podwórkowych wspólnot z czasów dzieciństwa czy obyczajowych skansenów. Bliżej siebie i realnego życia, z uwalniającym od lęku twórczym wpływem na skomplikowaną rzeczywistość. Ech!
Żeby nie było zbyt patetycznie. Na miłym wiejskim bazarku, do którego oczywiście też wzdycham, zagadnęłam miło Starszych Państwa Odwiecznie Tamże Sprzedających, czy nie ograniczyliby ilości plastiku nadgorliwie używanego do pakowania warzyw i owoców. Jaki mam wpływ – przyszłość pokaże.
Tekst: Anna Maruszeczko
Artykuł pochodzi z 31. numeru Krainy Bugu
Wszystkie wydania w wersji papierowej dostępne są w naszym sklepie: www.krainabugu.pl/sklep